poniedziałek, 25 kwietnia 2011

"Rytuał" (2011)

Michael Kovak, uczeń seminarium duchownego, wyjeżdża do Rzymu i przystępuje do kursu dla egzorcystów. Mike jest sceptycznie nastawiony do wiary oraz neguje teorię opętania przez diabła. W Watykanie spotyka ojca Lucasa, który od dawna dokonuje egzorcyzmów. Nowy znajomy będzie próbował udowodnić Michaelowi skuteczność i prawdziwość tych rytuałów.

Głośny horror religijny, reklamowany jako oparty na prawdziwych wydarzeniach - prawdziwość tej teorii pozostawiam każdemu do indywidualnej oceny. Osobiście bardzo lubię filmy religijne, a te o opętaniu i egzorcyzmach w szczególności. Takie horrory zawsze wzbudzały mój niepokój, często mnie przerażały, choć sama nie wiem dlaczego. "Rytuał" nie jest tutaj wyjątkiem od reguły - ten film naprawdę chwilami przyprawiał mnie o mocniejsze bicie serca. Ale to nie koniec pozytywów. Fabularnie, oprócz paru niedociągnięć i nielogiczności, przykuwa uwagę. Historia jest zgrabnie i intrygująco opowiedziana oraz rzecz jasna idealnie zrealizowana. Na szczególną uwagę zasługuje tu przede wszystkim muzyka - główny soundtrack filmu wpadł mi w ucho i ciekawie potęgował atmosferę grozy, bo o klimat reżyser na pewno się postarał. W tym obrazie nie zabrakło także paru oryginalnych scen, których nie uświadczymy w innych produkcjach o tej tematyce, jak na przykład sławetna scena z wypluwaniem gwoździ, czy egzorcyzmy ciężarnej dziewczyny - dodam, że są to chyba najmocniejsze momenty w filmie.

Oczywiście, jak każdy film grozy tak też i ten spotkał się ze sporą krytyką wśród widzów. Ludzie zarzucają mu przydługi, nudny wstęp, który mnie osobiście wkręcił we właściwą akcję widoczną w drugiej połowie - przypadł mi do gustu taki powolny sposób narracji. No i rzecz jasna wiele osób twierdzi, że same egzorcyzmy jak i zachowania osób opętanych są mocno podkoloryzowane, że w rzeczywistości tak to nie wygląda. Cóż, nie wiem, jak to wygląda naprawdę, bo nigdy tego nie widziałam, ale od tego typu filmów oczekuję jedynie mocnej rozrywki zaprawionej szczyptą strachu i właśnie to dostałam. Więc ja jestem jak najbardziej usatysfakcjonowana.

W głównej roli wystąpił Colin O'Donoghue, który choć zagrał przyzwoicie nie mógł się równać z niezastąpionym, zjawiskowym wręcz Anthony Hopkinsem, który prawdziwe przedstawienie pokazał szczególnie z końcówce filmu i za to należą mu się największe brawa. "Rytuał" w skrócie opowiada przede wszystkim o nawróceniu. Zdawać by się mogło, że jest tutaj zawarta mała dygresja skierowana do ateistów, których w dzisiejszych czasach jest coraz więcej, ale zapewniam, że film może spodobać się zarówno osobom wierzącym, jak i racjonalistom. Trzeba tylko dać mu szansę i nie nastawiać się sceptycznie już na starcie.

Jak na efekciarski, rozreklamowany horror "Rytuał" wypada nadzwyczaj przyzwoicie na tle innych współczesnych filmów grozy, więc mogę go szczerze polecić fanom tematyki egzorcyzmów i opętania przez demony. Ja, choć nie miałam zbyt wygórowanych oczekiwań względem tej produkcji, zostałam pozytywnie zaskoczona. Mam nadzieję, że nie jestem jedyna.

czwartek, 21 kwietnia 2011

"Pogrzebany" (2010)


Paul, pracujący w Iraku Amerykanin, budzi się w zakopanej trumnie. Mężczyzna nie wie, jak się tam znalazł, ani dlaczego, a jego jedynym "przyjacielem" okazuje się telefon komórkowy, który znajduje przy sobie. Rozpoczyna się walka o przetrwanie - podczas, gdy w wąskiej przestrzeni jest coraz mniej tlenu Paul próbuje telefonicznie skontaktować się z kimś, kto mógłby mu pomóc. Wkrótce zaczyna do niego dzwonić człowiek, który jest odpowiedzialny za jego uwięzienie żądając pieniędzy.

Hiszpański reżyser Rodrigo Cortes proponuje nam thriller, który w ostatnich dniach był tak szumnie reklamowany przez media. Już sam fakt tego rozbuchania medialnego skutecznie zraził mnie do tej produkcji, więc sięgnęłam po nią stosunkowo późno, kiedy nie miałam już czego oglądać. Jednakże moje złe przeczucia okazały się błędne, gdyż "Pogrzebany" zdecydowanie należy do tych lepszych dreszczowców. Nie będę odkrywcza stwierdzając, że film utrzymuje klaustrofobiczny nastrój. Już sam fakt pogrzebania żywcem u niejednego widza wzbudzi nieprzyjemne odczucia. Ale reżyser nie poprzestaje tylko na miejscu akcji, gdyby tak było cała dramaturgia sytuacyjna stosunkowo szybko by się posypała. Cortes podsyca atmosferę również oświetleniem - nie ma ingerencji sztucznego światła tylko takiego, jakim akurat dysponuje Paul. Najpierw śledzimy akcję w rozproszonym świetle zapalniczki Zippo, a następnie dzięki latarce, a wszystko to przerywane jest okresowymi momentami całkowitego zaczerniania ekranu - w tych momentach słyszymy tylko przyśpieszony oddech naszego bohatera.

UWAGA SPOILERY UWAGA SPOILERY

O ile nastrój wypada rewelacyjnie to fabuła niestety miejscami strasznie kuleje. Paul czasami zachowywał się wręcz irracjonalnie. Oczywiście można to złożyć na karb stresu wywołanego przez sytuację w jakiej się znalazł, ale mimo tego i tak te nielogiczne sceny psuły mi seans. Zacznijmy od sławetnej zapalniczki - Paul zapala ją nieustannie, doskonale wiedząc, że przez to traci cenny tlen. Ale jeśli dodam do tego fakt, że ogień jest obecny również wtedy, kiedy Paul wykręca numer na komórce i rozmawia przez nią to robi się po prostu absurdalne. W końcu telefony mają coś takiego jak wyświetlacz - nie potrzeba światła, żeby móc wykręcić jakiś numer. Jeśli dodamy do tego fakt, kiedy mężczyzna dzwoni do przyjaciółki swojej żony i zamiast jej cokolwiek wyjaśnić rzuca w nią obelgami to te wszystkie nieścisłości zwyczajnie robią się śmieszne, wybijając widza z tej osobliwej atmosfery. Kwestia namiaru numeru telefonu przez FBI także jest odrobinę niejasna. W końcu Hollywood przyzwyczaiło nas do tego, że wystarczy im minuta rozmowy, aby móc namierzyć czyjś telefon. A tutaj? Nic z tego.
KONIEC SPOILERÓW KONIEC SPOILERÓW

Cały seans "Pogrzebanego" opiera się na obserwowaniu rozpaczliwej sytuacji naszego bohatera przerywanej od czasu do czasu jakąś rozmową telefoniczną. Paul jest jedyną postacią widzianą przez nas na ekranie, więc siłą rzeczy aktor odgrywający jego rolę musiał być przekonujący. Tutaj twórcy się postarali, wybierając na tę zaszczytną pozycję Ryana Reynoldsa, który w tym jednym filmie pokazał nam chyba całą gamę profesjonalnie odegranych uczuć - od rozpaczy poprzez wściekłość na bezsilnej rezygnacji kończąc. Reynolds był najmocniejszym aspektem filmu pomijając oczywiście klimat. Zakończenie w tym przypadku mogło być tylko jedno - Paul mógł wydostać się z pułapki lub nie i mnie osobiście finał równocześnie zaskoczył, jak i zadowolił. Może w końcowych scenach jest odrobinę za dużo dramaturgii i przesady, co niejednego widza może zirytować, ale ja nawet się wzruszyłam, co nieczęsto mi się zdarza podczas oglądania filmu. W "Pogrzebanym" można również doszukiwać się niejakiego przesłania, które do oryginalnych bynajmniej nie należy - w końcu produkcji stawiających w złym świetle system państwa, który w krytycznej sytuacji opuszcza swojego obywatela było już całe mnóstwo. Dodam jeszcze tylko, że choć wydawać by się mogło, że w filmie niewiele się będzie działo przez wzgląd na specyficzne miejsce akcji to reżyser również w tym aspekcie nas zaskakuje, bo dzieje się mnóstwo i gwarantuję, że dramat Paula przyciąga uwagę oraz nieustannie trzyma widza w napięciu.

"Pogrzebany" jest całkiem solidnym thrillerem oscylującym na krawędzi tragicznego dramatu. Mimo licznych nielogiczności fabularnych myślę, że zasługuje na uwagę. W końcu zawsze można przymknąć oko na te niedociągnięcia, próbując wczuć się w rozpaczliwą sytuację głównego bohatera - mnie to się udało i przyznam szczerze, że odczuwałam niejaki dyskomfort. W końcu nikt nie marzy o pochowaniu żywcem.

wtorek, 19 kwietnia 2011

"Bunkier" (2001)


Czworo nastolatków zamyka się w bunkrze, aby uniknąć szkolnej wycieczki. Wkrótce zarówno nauczyciele, jak i rodzice odkrywają, że młodzież zaginęła. Po jakimś czasie z bunkra wychodzi tylko Liz, która w dodatku nie chce współpracować z policją i wyjaśnić im co stało się z jej przyjaciółmi.

Głośna adaptacja książki Guya Burta w reżyserii Nicka Hamma. Miałam okazję przeczytać powieść i muszę przyznać, że jest to jeden z tych nielicznych przypadków, kiedy film przebił literacki oryginał. "Bunkier" jest przerażającym thrillerem psychologicznym o obsesji, która prowadzi do tragedii. Dziwny jest fakt, że w gruncie rzeczy ten film mówiący o nastolatkach nie jest kolejną odmóżdżającą pozycją dla małolatów tylko solidnym żeby nie rzec ambitnym dreszczowcem.

Fabuła filmu opiera się na dwóch wersjach wydarzeń rozegranych w "Bunkrze" w formie retrospekcji. Jak domyślamy się już na początku jedna z historii jest nieprawdziwa. Dodam tylko, że widz stosunkowo szybko domyśli się, kto kłamie w przeciwieństwie do policjantów, którzy prowadzą tę sprawę. Nie twierdzę, że jest to mankament tej produkcji, bo moim zdaniem akurat ten film nie ma żadnych minusów - moim zdaniem pomysł z dwiema historiami niejako przeplatającymi się zdaje egzamin i gwarantuję, że jest w stanie maksymalnie zainteresować widza. Z całą pewnością najmocniejszym akcentem jest tutaj klimat filmu, którego budowanie wspomogło miejsce kręcenia większości scen - opuszczony, zaniedbany stary bunkier zamknięty na cztery spusty. Klaustrofobiczne odczucia gwarantowane. Atmosferę buduje również zjawiskowa muzyka - nie owijając w bawełnę muszę stwierdzić, że kocham ten soundtrack.

"Żyłam tylko dla niego. Czułam, że serce przestaje mi bić, dusza we mnie zamiera. Tak bardzo chciałam z nim być, że omal nie skoczyłam..."
W drugiej połowie filmu jesteśmy świadkami strasznych scen mających miejsce w bunkrze. Obserwujemy naszych bohaterów umierających z głodu i pragnienia. Ale równocześnie patrzymy na mrożącą krew w żyłach obsesję miłosną, która jest czynnikiem odpowiedzialnym za męki bohaterów filmu. Widzimy osobę, która bez zmrużenia oka gotowa jest poświęcić wszystko i wszystkich w imię chorej miłości. Kiedy patrzymy na całą historię od takiej strony to w gruncie rzeczy dochodzimy do prostego wniosku, że to samo mogło przydarzyć się i na nam - tym bardziej, że reżyser ani na chwilę na rezygnuje z atmosfery realizmu sytuacyjnego. Przy okazji twórcy postarali się również o właściwe przedstawienie postaci. W gruncie rzeczy w thrillerach psychologicznych często centralnym punktem są właśnie bohaterowie - tak jest i tutaj. Główna bohaterka, Liz Dunn kreowana przez znienawidzoną przeze mnie Thorę Birch w tym filmie ku mojemu zaskoczeniu nie irytowała mnie, aż w takim stopniu jak w innych produkcjach z jej udziałem. Poza tym mamy młodą jeszcze wtedy i mało znaną zjawiskową Keirę Knightley, która pokazuje nam jak powinna wyglądać i zachowywać się pusta, wredna blondyna oraz jej chłopaka zagranego przez Laurenca Foxa, który początkowo myśli tylko o jednym - jak to facet. Nie można, oczywiście, zapomnieć o obiekcie westchnień wszystkich dziewczyn w okolicy - Mike'u Steelu, którego kreuje nie kto inny jak Desmond Harrington. Od strony aktorskiej nie można tej produkcji zarzucić absolutnie niczego - o ile od jakiejkolwiek strony można jej cokolwiek zarzucić. Poza tym bohaterowie, którzy na pierwszy rzut oka sprawiają wrażenie całkowicie przewidywalnych i schematycznych z czasem zaskakują nas, udowadniają, że tutaj nie wszystko jest takie, na jakie wygląda.

Zakończenie, choć intrygujące niestety pozostawiło u mnie pewien niedosyt - w końcu wybierając taki finał twórcy, albo zrobili z tamtejszej policji kompletnych idiotów, albo zaserwowali nam poważne niedociągnięcie fabularne. Mam nadzieję, że chodziło o tę pierwszą opcję, gdyż "Bunkier" należy do moich ulubionych thrillerów, więc wolałabym myśleć, że jednak jest idealny:) W tym gatunku filmowym niezwykle rzadko zdarzają się tak przemyślane, interesujące i wciągające od początku do końca historie, więc nie wyobrażam sobie, żeby jakikolwiek wielbiciel takiego kina nie zobaczył tej produkcji. Równie intrygującej i dającej do myślenia opowieści o obsesji miłosnej chyba nie ma i obawiam się, że już nie będzie. Reżyser zrobił film absolutnie mistrzowski, pozostający na długo w pamięci widza oraz taki, do którego często chętnie wraca się ponownie - ja widziałam go już 9 razy i planuję kolejne seanse:)

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

"Porzuceni" (2006)

Marie, obecnie mieszkająca w Ameryce, wraca do rodzinnej Rosji, aby dowiedzieć się czegoś o swoich rodzicach, których nie znała. Zatrzymuje się na starej rodzinnej farmie, gdzie spotyka mężycznę, który twierdzi, że jest jej bratem bliźniakiem. Wkrótce oboje zaczynają widzieć swoich sobowtórów.

Hiszpański reżyser Nacho Cerda w swoim filmie "Porzuceni" prezentuje nam całą gamę elemetów tak bardzo charakterystycznych dla horrorów nastrojowych. Jego ghost story obfituje w mrożące krew w żyłach sceny i myślę, że niejednego widza naprawdę będą w stanie przerazić. Zasługą takiego stanu rzeczy jest umiejętne budowanie klimatu grozy wspomagane przez nastrojową muzykę, która nie ukrywając najmocniej daje się widzom we znaki w najmniej spodziewanych przez nich momentach. Jest to niewątpliwie najmmocniejszy akcent filmu, bowiem mrocznej atmosferze tego obrazu nie można absolutnie niczego zarzucić. Dodajmy do tego miejsce kręcenia - opustoszała farma otoczona bezkresnymi lasami; dom, którego wewnętrzny wystrój sprawia iście upiorne wraznienie. Nie byłabym sobą, gdybym nie wspomniała o sobowtórach - duchach naszych bohaterów. Kiedy pierwszy raz zobaczyłam upiorną wersję Marie naprawdę coś we mnie drgnęło, a nieczęsto mi się to zdarza podczas oglądania horrorów. Te duchy wyglądają naprawdę przerażająco, a co chyba najgorsze wyskakują w pole naszego widzenia w najmniej spodziewanym momencie, co tylko dodaje nam dodatkową dawkę strachu. Uświadczyny tutaj również kilku krwawych scen, ale zamysłem rezysera nie było epatowanie przemocą, więc przeciwnicy kina gore mogą śmiało sięgnąć po tę pozycję

Ale niestety nie wszystko wygląda tak różowo. Mimo wielu plusów, obraz ten posiada także kilka maknamentów. Myślę, że nie są one jakoś nadzwyczaj znaczące, ale mnie odrobinę popsuły seans. Po pierwsze fabuła choć dynamiczna i na pewno wciągająca posiada kilka mało logicznych rozwiązań, które skutecznie przypominają widzowi, że jest to tylko jeszcze jeden horror nastrojowy i miejscami przeszkadzają mu odpowiednio wczuć się w ten osobliwy, tajemniczy klimat filmu. Po drugie obsada nie bardzo mnie zadowoliła. Oczywiście, naszej głównej bohaterce odegranej przez Anastasię Hille nie można zbyt wiele zarzucić, ale za to Karel Roden nie spisał się najlepiej, zabrał tej produkcji odrobinę realizmu, gdyż w ogóle nie przekonał mnie do swojej postaci.

Myślę, że ten film powinien zobaczyć każdy wielbiciel kina grozy, nie tylko nastrojowego, ale również i krwawego. Fabuła obfitująca w całą masę przerażających scen, wartką akcję i skądinąd nieprzewidywalne zakończenie zasługuje na naszą uwagę. Dawno nie było już horroru, który choć na chwilę by mnie przestraszył, czy choćby zaskoczył (tanie chwyty polegające na wyskakiwaniu upiorów niewiadomo skąd i niewiadomo kiedy), a jeśli chodzi o tę pozycję to miejscami naprawdę przyprawiała mnie o mocniejsze bicie serca. Nie wiem, może miałam dzień sprzyjający strachowi, ale myślę, że prędzej zasługą takiego stanu rzeczy był kilmat filmu oraz rzecz jasna wygląd samych duchów.

sobota, 16 kwietnia 2011

"Wilk" (1994)

Will Randall pewnej nocy podczas pełni księżyca potrąca samochodem wilka. Kiedy próbuje go dotknąć zwierze rani go i ucieka. Po tym incydencie Will zauważa u siebie znaczne zmiany - przede wszystkim poprawia mu się wzrok i słuch. Jednakże z czasem Will odkrywa, ze nocami robi straszne rzeczy, których w dodatku nie pamięta.

Telewizja kablowa znowu sprawiła mi wielką niespodziankę i choć posiadam ten film w swojej kolekcji to i tak postanowiłam po raz setny obejrzeć go w telewizji. Jest to jedna z moich ulubionych produkcji traktująca o wilkołaku. Może to się wydać nieco zaskakujące, gdyż "Wilk" wyróżnia się przede wszystkim powolną akcją, wieloma scenami romantycznymi i minimalną dawką grozy. Szczerze mówiąc, gdyby nie postać wilkołaka byłby to ewidentny melodramat, czyli gatunek filmowy, do którego odczuwam głęboką awersję. Ale ta pozycja, o dziwo, bardzo mnie satysfakcjonuje. Zacznę od tych znikomych elementów grozy, które oferuje nam ten film. Przede wszystkim postać wilkołaka, która ogranicza hollywoodzkie efekciarstwo do minimum. Randall po przemianie istotnie bardziej przypomina człowieka niż wilkołaka, jeśli przymknie się oko na znikome owłosienie jego twarzy. Kiedy nasz wilk wychodzi na żer, oczywiście dysponuje zręcznością, jakiej nie uświadczy żaden człowiek, ale gdy tylko dochodzimy do scen rozszarpywania przez niego ludzi reżyser znacznie ogranicza nasze pole widzenia i w efekcie nie pokazuje zbyt dużo krwi. Muzyką zajął się Ennio Morricone i muszę przyznać, ze gdyby nie ten aspekt film straciłby bardzo wiele ze swego klimatu, bo nastrój oczywiście jest łatwo wyczuwalny, jednakże nie bazuje na wywołaniu grozy u widza - u mnie na przykład wzbudzał niejaką nostalgię i melancholię. Szczerze mówiąc bardzo podobało mi się takie wykorzystanie atmosfery filmu.

Fabuła jest logicznie skonstruowaną, wciągającą historią, osadzoną w realiach amerykańskiej metropolii. Wszystko, rzecz jasna, kręci się wokół Willa Randalla, więc żeby wszystko się udało reżyser Mike Nichols musiał obsadzić tę rolę odpowiednim aktorem, który by ją udźwignął. I tutaj pierwszym strzałem w dziesiątkę był Jack Nicholson, którego specyficzny sposób gry zabarwiony nutką ironii i cynizmu doskonale pasował do tego obrazu. Dzięki niemu film nie tylko oscylował na granicy horroru i melodramatu, ale niejednokrotnie również bawił - taki mały miszmasz gatunkowy. Drugą idealną rolą okazała się postać Laury Alden, kochanki Willa, obsadzoną kolejną hollywoodzką gwiazdą Michelle Pfeiffer. Bardzo lubię filmy z tą panią, a i w tym przypadku mnie nie zawiodła.
 
Najmocniejszym akcentem filmu, a zarazem najbardziej dynamicznym okazuje się zakończenie. Wielbicieli kina grozy, przyzwyczajonych do nieustannej akcji przez cały seans może zirytować fakt, że musieli czekać przez cały film, aby wreszcie zaczęło się coś dziać, ale myślę, że takich osób będzie niewiele. Fabularna konstrukcja nie pozwala nam na nudę, mimo tego, ze niewiele się dzieje. Myślę, że podstawowym warunkiem, który pozwoli nam cieszyć się tą produkcją jest nasze nastawienie - należy ewidentnie zwolnić, żeby czerpać, jakąś przyjemność z oglądania, dopasować się do powolnego rytmu tej produkcji i nie liczyć na tanie hollywoodzkie ewekciarstwo.

czwartek, 14 kwietnia 2011

"Eden Lake" (2008)

Recenzja na życzenie

Steve i Jenny wyjeżdżają poza miasto na mały odpoczynek. Przyjemne wakacje psuje im jednak grupka nastolatków, która usilnie pragnie zaczepki. Wkrótce Steve I Jenny znajdą się w prawdziwym piekle, w którym będą musieli walczyć o życie.

Survival horror, który wywołał niemało szumu w światku kina grozy. Widzowie rozpływali się w zachwytach, jaki to ten film jest realistyczny, jak bardzo prawdziwy. A więc przekornie zacznę od minusów tej produkcji, które ewidentnie przeszkadzały mi w odbiorze. Przede wszystkim idiotyczne było zachowanie Steva podczas pierwszego spotkania z bandyckimi nastolatkami - każdy na jego miejscu od razu uciekałby, gdzie pieprz rośnie, ale on postanowił zgrywać twardziela i choć psychopaci zniszczyli jemu i jego dziewczynie sielski wypoczynek to on i tak uporczywie prowokował oprawców. Drugim elementem, który mnie nie zadowolił był pościg za Jenny, która dziwnym trafem wpadała tylko i wyłącznie na swoich wrogów, przyjaciół psychopatycznych nastolatków, a scena kiedy nadziewa się na pręt przeszła już moje najśmielsze oczekiwania. Choć jest to zapewne najkrwawszy moment filmu to niestety okoliczności w jakich Jenny rani się owym prętem są krótko mówiąc nieprawdopodobne. Jakie było prawdopodobieńswo, że w całym lesie nadzieje się właśnie na ten pręt? Właśnie przez te nierealne zbiegi okoliczności "Eden Lake" nie oglądało mi się za dobrze. Rozumiem, że w takich filmach często się one zdarzają, ale co za dużo to niezdrowo.

Skoro mankamenty mamy już za sobą to czas na plusy. Bardzo podobał mi się pomysł zrobienia oprawcami nastolatków. Jak wiadomo dzieci są najokrutniejszymi istotami na Ziemi, a w tych czasach, kiedy słyszy się o zbrodniach przede wszystkim popełnianych przez nastolatków reżyser trafił w dziesiątkę z tą pozycją. "Eden Lake" przeraża, gdyż pokazuje to, co z powodzeniem może przytrafić się każdemu. Twórcy skupili się także na ukazywaniu tak uczuć ofiar, jak i ich oprawców. I w tym aspekcie szczególnie dobrze spisali się aktorzy, ze wskazaniem na Kelly Reilly oraz Jacka O'Connella. No i rzecz jasna, jeśli survival to i dziewicze widoczki. Tym razem będziemy mieli okazję podziwiać średnio zachwycającą plażę oraz bezkresne lasy, które stają się pułapką dla naszych pozytywnych bohaterów. Reżyser całkiem przekonująco przedstawił nam także społeczeństwo zapadłej prowincji akcentując je szczególnie zakończeniem, które choć kontrowersyjne (wielu widzów taki finał zawiódł) mnie jak najbardziej zadowoliło. Szczerze mówiąc nie spodziewałam się tak dobrego survival horroru po Brytyjczykach, ale jak widać zdają się oni tak samo dobrze rozumieć rolę tego podgatunku jak Amerykanie, tyle, że jak na mój gust odrobinę za bardzo trzymali się jego konwencji - wiadomo, że lepiej czasem złamać parę powtarzających się w innych filmach motywów, żeby zaskoczyć widza. Ale, o dziwo, reżyser choć twardo trzymał się schematu survivali to i tak zdołał niejednokrotnie zaskoczyć widzów, szczególnie jeśli chodzi o zakończenie.

Myślę, że "Eden Lake" jest filmem skierowanym przede wszystkim do wielbicieli krwawych horrorów, gdyż należy do tych bardziej brutalnych i choć zachowuje klimat wszechobecnego zła i zagubienia wśród bezkresnych lasów to i tak chwilami wywołuje niesmak. Więc odradzam widzom nie przyzwyczajonym do przemocy na ekranie, ale entuzjastom krwawych survivali jak najbardziej polecam.

środa, 13 kwietnia 2011

"Zniknięcia" (2008)

Matthew po śmierci młodszego brata załamuje się. Chłopak nie może poradzić sobie z poczuciem winy oraz przestaje dogadywać się z ojcem, który również pogrążony jest w głębokiej żałobie. Pewnego dnia, podczas przeglądania kaset na temat zniknięcia brata, Matt słyszy jego głos.Od tego momentu stara się rozwikłać sekret tajemniczego zaginięcia brata, bowiem nie wie już czy jest on martwy i kontaktuje się z nim jako duch, czy może jeszcze żyje. Kiedy Matt próbuje przekonać swojego przyjaciela i ojca do swoich tez oboje uznają, że chłopak zaczął wariować.

Film produkcji brytyjskiej w reżyserii Johnny'ego Kevorkiana. Na pierwszy rzut oka widać, że mamy do czynienia z realizacją europejską - w końcu filmy z naszego kontynentu wyglądają tak, jak niskobudżetowe produkcje amerykańskie. Ale w tym przypadku taki sposób realizacji pomógł filmowi, gdyż jeśli dodamy wygląd bohaterów z minimalnym makijażem (wszystkie pryszcze na twarzach aktorów są idealnie widoczne) to uzyskamy niejaki realizm, którego horrorom amerykańskim zawsze brakuje.

Sama historia przedstawiona w filmie to połącznie psychodramy z horrorem nastrojowym. Mamy tutaj większość ogranych chwytów, które są nam tak dobrze znane z produkcji hollywoodzkich - ręka wystająca spod łóżka, dziwne głosy, duchy wyskakujące w niespodziewanych momentach... To wszystko jest nam już idealnie znane, a jeśli dodam, że fabularnie film jest niebywale przewidywalny, łącznie z oczywistym zakończeniem to chyba nikogo nie zachęcę do obejrzenia tej pozycji... Ale z drugiej strony, pomijając już te mankamenty, które wymieniłam mamy tutaj do czynienia z ciekawym spojrzeniem na problemy biednej dzielnicy w Anglii oraz rozpaczy po stracie członka rodziny. Nie tylko Matthew cierpi, gdy jego brat znika, ale również jego ojciec- ich ból jest wręcz namacalny, co oczywiście działa także na widza. W końcu współczujemy zarówno im, jak i przyjacielowi Matta, który rozpacza po zniknięciu siostry. To jest właśnie ten wymiar psychologiczny filmu, który wypada o wiele lepiej niż aspekt grozy, który niestety jedyne co nam oferuje to zwykłe kalki innych horrorów nastrojowych, powtarzanych coraz to uporczywiej w kolejnych tego typu pozycjach. Więc, moim zdaniem "Zniknięcia" zasługuje na uwagę widzów poszukaujących dobrego, psychologicznego filmu - wielbiciele oryginalnych horrorów nastrojowych mogą sobie odpuścić.

Akorstwo wypada nadzwyczaj przekonująco, co na standardy europejskie jest nieco zaskakujące. Głównego bohatera wykreował Harry Treadaway. Obserwowałam go bardzo uważnie, gdyż na oko nie wyglądał mi na profesjonalistę, ale przekonałam się, że wygląd to nie wszystko, gdyż do jego zdolności aktorskich po prostu nie można się przyczepić. No i nie byłabym sobą, gdybym nie wspomniała o Tomie Feltonie, który ma już doświadczenie w głośnych produkcjach ("Harry Potter"), więc z jego strony możemy spodziewać się tylko pełnej profeski. Dodam jeszcze, że mam słabość do tego aktora - strasznie mi się podoba, więc w tym aspekcie mogę być odrobinę nieobiektywna:)

Podumowując, film "Zniknięcia" jest całkiem solidną produkcją, która mimo przewidywalności siłą rzeczy wciąga - może właśnie przez ten apekct psychologczny. Jeśli ktoś ma ochotę na trochę poważniejszy horror niż te wszystkie rąbanki serwowane nam przez Hollywood to może śmiało sięgnąć po ten film.

sobota, 9 kwietnia 2011

"Dziecko Rosemary" (1968)

Rosemary i jej mąż Guy wprowadzają się do nowego mieszkania na Manhattanie. Zaprzyjaźniają się ze starszym małżeństwem mieszkającym w sąsiedztwie - Minnie i Romanem Castevetami. Wkrótce Rosemary zachodzi w ciążę. Kobieta jest przekonana, że jej sąsiedzi chcą odebrać jej dziecko, a wkrótce potem zaczyna podejrzewać, że są oni wyznawcami Szatana.

Głośny film Romana Polańskiego na podstawie powieści Iry Levina. Miałam przyjemność przeczytać książkę, więc mogę śmiało zapewnić każdego, że jest to jedna z najwiernieszych ekranizacji hollywoodzkich jakie powstały - nawet niektóre dialogi są identyczne oraz rzecz dziwna kolory ubrań bohaterów. Powodem takiego stanu rzeczy jest fakt, że jest to pierwszy film Polańskiego na motywach powieści i nie wiedział on, że ma prawo wprowadzać do scenariusza jakieś zmiany, więc wolał twardo trzymać się książkowego pierwowzoru.

"Dziecko Rosemary" jest horrorem psychologicznym z elementami satanistycznymi. Produkcja ta stała się kamieniem milowym w tym gatunku, nigdy się nie zestarzała i słusznie zyskała status filmu kultowego. Fabuła, okraszona niepokojącą muzyką, posiada zarówno elementy grozy, jak i ironicznego poczucia humoru. Postacie są tak wyraźnie nakreślone i wspaniale zagrane, że widz siłą rzeczy sympatyzuje z jednymi równocześnie innych potępiając. Nasza główna bohaterka Rosemary Woodhouse może oddziaływać na widza w dwojaki sposób - ktoś może sądzić, że kobieta w miarę upływu czasu popada w coraz większe szaleństwo, natomiast ktoś inny spojrzy na nią pod zupełnie innym kątem - uwierzy, że Rosemary ma rację, że żyje w otoczeniu satanistów. Jeśli ktoś skłoni się ku drugiej wersji z biegiem czasu zacznie podejrzewać wszystkich bohaterów, poza samą Rosemary, o praktykowanie czarnej magii. W takim wypadku widz będzie czuł dokładnie to, do czego zmierzał Levin w swojej powieści - paranoję, manię prześladowczą oraz wszechobecne spiski. Ja na przykład wierzyłam, że każdy bohater, który pojawił się w życiu Rosemary jest zły - kupiłam wersję narzuconą przez Levina w powieści, iż mam do czynienia z szaleństwem całej aglomeracji miejskiej. To naprawdę niesamowity efekt - właśnie tak na umysł widza powinien oddziaływać horror psychologiczny. Jeszcze jedną bohaterką, o której warto jest wspomnieć jest Minnie Castevet. Jest to postać, aż do przesady groteskowa. Starsza kobieta nosząca stroje w krzykliwych kolorach, z przesadzonym makijażem. Minnie jest osobą, która z jednej strony wzbudza niepokój widza, a z drugiej go rozśmiesza.

Polański zadbał przede wszystkim o klimat swojego filmu. Nastrój z biegiem czasu staje się coraz gęstszy, coraz bardziej paranoiczny. Stopniowanie atmosfery początkowo tak subtelne, na końcu osiąga niejaką kulminację pozostawiając widza w lekkim oszołomieniu. No tak, bo zakończenie jest naprawdę sporym zaskoczeniem zarówno dla osób wierzących w spiskową teorię Rosemary, jak i tych, którzy skłaniali się ku jej szaleństwu. Myślę, że zaskoczenie bierze się z lekko ironicznej wymowy finału. UWAGA SPOILER Otóż Rosemary, która przez całą akcję filmu zapierała się rękami i nogami przed zaakceptowaniem satanistycznych skłonności swoich nowych znajomych oraz męża na końcu wybiera życie z nimi tylko po to, aby być blisko swojego syna Antychrysta. Macierzyńskie instynkty wygrywają u niej z duchowym sprzeciwem, który narzuca jej potępianie Szatana KONIEC SPOILERA.

Film "Dziecko Rosemary" zdobył wiele nagród i zapoczątkował nową falę horrorów satanistycznych, a przy okazji wybił Romana Polańskiego na wyżyny kunsztu reżyserskiego. Nie wyobrażam sobie, żeby jakikolwiek prawdziwy wielbiciel kina grozy nie widział tego filmu i go nie docenił, więc nie będę go reklamować. Bezapelacyjnie jest to pozycja obowiązkowa zarówno dla fanów horrorów, jak i filmów psychologicznych.

piątek, 8 kwietnia 2011

"Pozwól mi wejść" (2010)

Owen jest samotnym dzieckiem, który nie potrafi zaaklimatyzować się w środowisku szkolnym. Kiedy w siąsiedztwie pojawia się Abby chłopak szybko się z nią zaprzyjaźnia. Owen nie wie jeszcze, że dziewczynka jest wampirzycą, która łaknie ludzkiej krwi.

Film jest zarówno remakiem szweckiego filmu z 2008 roku jak i ekranizacją książki Johna Ajvide Lindqvista. Nie będzie żadnych porównań, ponieważ ani nie oglądałam oryginału, ani nie czytałam książki. Do amerykańskiej wersji "Pozwól mi wejść" długo nie mogłam się zebrać, gdyż nie przepadam za rozreklamowanymi horrorami, więc spodziewałam się taniej rozrywki z masą efektów specjalnych. W pewnym sensie jestem miło zaskoczona tym filmem, ale tylko odrobinę, gdyż w moim mniemaniu produkcja ta ma tyle samo plusów, jak i minusów.

"Pozwól mi wejść" jest horrorem w dużej mierze nastrojowym. Reżyser, Matt Reeves, postawił przede wszystkim na klimat grozy, który serwuje widzom w małych dawkach przez cały czas trwania seansu. Jakoś mnie ten nastrój nie porwał, brakło mu mocniejszych akcentów - zamiast subtelnie kreślić atmosferę twórcy powinni postawić na większą dosłowność. W końcu wystarczyło wybrać mocniejszą muzykę, zamiast tych powolnych smętów. Stopniowanie atmosfery, zwłaszcza pod koniec filmu, jest takie samo jak w masie innych tego typu horrorów. Nic oryginalnego, nic odkrywczego. Za to podobała mi się fabuła, która mimo, że bardzo monotonna zwraca uwagę przede wszystkim przez swoją oryginalność. Wątek przyjaźni głównych bohaterów wyraziście nakreślony - wszystko kręci się wokół Owena i Abby. Lubię horrory, w których główne role odgrywają dzieci, więc bardzo przypadło mi do gustu takie przedstawienie akcji.

Szczerze mówiąc niezwykle trudno jest ocenić ten film pod kątem horroru. Wprawdzie twórcy oferują nam kilka scen grozy, ale niestety garściami czerpią one z innych tego typu filmów. W dodatku cały "strach" pokazany w tym obrazie sprowadza się do efektów specjalnych, więc jeśli chodzi o mnie tego strachu w ogóle nie ma. W końcu kogo są w stanie przerazić efekty komputerowe, obrazujące przede wszystkim naszą wampirzycę hasającą po ekranie i siejącą śmierć? Żeby jeszcze wygląd tej wampirzycy po przemianie był interesujący... ale niestety, w tym aspekcie niczego nadzwyczajnego także nie zobaczymy. Są też i krwawe sceny. Ofiary, które są wręcz rozrywane na strzępy przez Abby, w jakże realistycznych scenach mordów. "Pozwól mi wejść" jest filmem wysokobudżetowym, więc na przekonującą konsystencję sztucznej krwi można liczyć. W tym aspekcie, na szczęście, się nie zawiodłam. Mimo, że film bazuje głównie na klimacie to mogłam cieszyć oko paroma momentami gore, więc choćby za to jestem wdzięczna twórcom tej produkcji. Dodam jeszcze, że moim zdaniem najlepsza scena, która myślę, że na długo zapadnie mi w pamięci to akcja w szpitalu, gdy kobieta najpierw pije swoją krew, a następnie ginie w płomieniach.
Obsadę wybrano nadzwyczaj starannie. Prawdziwym strzałem w dziesiątkę był wybór odtwórcy roli Owena, Kodiego Smit-McPhee'a, który przekonał mnie do siebie całkowicie. Taki młody, a już rozumie na czym polega wiarygodna gra aktorska. Abby wykreowała Chloe Moretz, która w horrorach ma już sporo doświadczenia, a i w tym przypadku nie zawiodła, niewątpliwie stając się największym atutem tej produkcji.

Jak widać mam mieszane odczucia względem tego filmu. Według mnie "Pozwól mi wejść" jest średnim horrorem, na którego mimo wszystko warto poświęcić odrobinę swojego czasu. Pod pewnymi względami jest bardzo oryginalny, choć słyszałam, że fanom oryginału nie przypadł do gustu. Chyba będę musiała wreszcie zabrać się za szwecki pierwowzór:)

środa, 6 kwietnia 2011

"Za ścianą" (2008)


Władze małego miasteczka postanawiają zamienić tamtejszą latarnię morską w atrakcję turystyczną. Tymczasem emerytowany ksiądz, który jest temu przeciwny sprowadza do miasta dawną lokatorkę latarni, Katelyn, w nadziei, że dziewczyna powstrzyma przebudowę. Katelyn, która walczy ze wspomnieniami o swojej matce zamordowanej w latarni stara się odwieść inwestorów od realizacji planów. Jednak nikt jej nie wierzy, a tymczasem zaczynają ginąć ludzie.

Ostatnio telewizja częściej wyświetla horrory, z czego jestem bardzo zadowolona. Już pomijam poziom tych filmów - ważne, że pokazywane są produkcje grozy, których jeszcze nie mam w swojej kolekcji:) Tak więc wczoraj przyszła kolej na "Za ścianą". Przyznam się, że bardzo lubię oglądać filmy nakręcone specjalnie dla telewizji - niski budżet gwarantuje minimum efektów komputerowych. Dlatego z wielkim entuzjazmem zasiadłam do tej produkcji. Na początku muszę ustalić jedno: mimo moich dobrych przeczuć odnośnie tej pozycji nie jest to jakieś wybitne dzieło, film jest zaledwie średni, więc w jakimś tam stopniu zawiodłam się. Zacznę od minusów. Po pierwsze twórcy nie bardzo postarali się o fabułę. Szczerze mówiąc jest aż do bólu schematyczna i przewidywalna. Od momentu, gdy na scenę wychodzi emerytowany ksiądz i ostrzega wszystkich przed przebudową latarni (ale oczywiście nikt go nie słucha) widz wie, że to duchowny ma rację, którego rzecz jasna wszyscy mają za wariata. W ilu to horrorach mieliśmy podobny motyw domniemanego szaleńca, który przestrzega głupich ludzi przed niebezpieczeństwem? Jeśli dodamy do tego znany już wątek powrotu dziewczyny do rodzinnego miasteczka w dodatku gnębionej złymi wspomnieniami to otrzymamy horror nastrojowy jakich wiele. Jeśli ktoś liczy na sporą dawkę strachu to w tym aspekcie także się zawiedzie - od czasu do czasu usłyszymy jakieś tajemnicze szepty, a na końcu zobaczymy kiczowatego ducha, który jedyne co osiągnął swoim pojawieniem się to wybuch mojego śmiechu.

Ale są również plusy. Na początek odtwórczyni głównej roli Lindy Booth, znana już wielbicielom kina grozy, która ostatecznie przekonała mnie do siebie w filmie "Kłamstwo" (2005), a i w tym przypadku wywiązała się ze swojego zadania bardzo przyzwoicie. Szczerze mówiąc z całej obsady tylko ona jedyna jako tako udźwignęła swoją rolę. Reszta aktorów wypada przy niej blado i mało przekonująco. Twórcy zadbali również o klimat, który miejscami był w miarę mroczny, ale tylko miejscami, bo tych nastrojowych momentów było naprawdę bardzo mało. Poza tym dodam jeszcze, że mimo sztampowej fabuły wciągnęła mnie ta historia. Na pewno się nie nudziłam, a to już coś.

Podsumowując mogę polecić ten film tylko i wyłącznie wielbicielom niskobudżetowych, telewizyjnych produkcji, którzy mają ochotę na lekką, niewymagającą myślenia rozrywkę na jeden raz. W końcu jest to tego typu pozycja, którą zapominamy niemal natychmiast po obejrzeniu.

sobota, 2 kwietnia 2011

"April Fool's Day" (2008)

Bogate rodzeństwo urządza imprezę dla swojej przyjaciółki. W trakcie przyjęcia dochodzi do tragedii - młoda dziewczyna wypada z balkonu i umiera. Rok później grupka osób zamieszana w wypadek staje się celem mordercy.

Remake filmu Freda Waltona z 1986 roku. Porównywać oba te filmy raczej nie wypada, gdyż fabularnie różnią się one diametralnie. Osoby, które widziały remake będą wiedzieć jak to wszystko się skończy, ale poza tym wszystko jest tutaj inne niż w pierwowzorze. No właśnie, co się tyczy fabuły to pozornie jest ona odrobinę zagmatwana, ale tylko pozornie, gdyż już po pierwszym morderstwie można domyślić się całej intrygi - reżyser w tym aspekcie w ogóle się nie popisał, tworząc dzieło do bólu przewidywalne, żeby nie rzec oklepane. "April Fool's Day" na tle innych współczesnych teen-slasherów nie wypada tak źle. Mamy kilka ciekawych scen mordów oraz całkiem wartką akcję, która na pewno nie nudzi mimo swojej przewidywalności. Jednakże jest to obraz, który zapomina się zaraz po obejrzeniu, nie zaskakuje nas niczym nowym. Jeśli ktoś liczy na wyczuwalny nastrój grozy w tej produkcji to niech zapomni - klimatu nie ma wcale, to nie jest pozycja, która choć w najmniejszym stopniu bazowałaby na atmosferze. Ot, zwykła rąbanka z zakończeniem, który niedoświadczonego widza horrorów może w jakimś tam stopniu zaskoczyć.

Aktorstwo ogólnie wypada dosyć blado. W rolach głównych zobaczymy przede wszystkim mało znane gwiazdki Hollywood, m.in. Taylor Cole i przystojnego Josha Hendersona oraz popularną ostatnio Scout Taylor-Compton, która również nie popisała się niczym nadzwyczajnym. Podsumowując, gra aktorska przywodzi na myśl obsadę polskich seriali.

Jeśli ktoś gustuje w niewymagających myślenia teen-slasherach z paroma średnio krwawymi scenami mordów w tle to może śmiało sięgnąć po tę pozycję. Ale niestety nie może liczyć na nic więcej. Miałam nadzieję, że twórcy remaku zachowają chociaż ten osobliwy klimat oryginału, ale niestety postawili tylko i wyłącznie na tanią rozrywkę, którą nie powiem, ogląda się całkiem bezboleśnie, ale nic poza tym.