piątek, 8 marca 2013

„Mucha” (1986)

Naukowiec, Seth Brundle, skonstruował urządzenie zwane teleporterem, które jest w stanie przenosić przedmioty nieożywione z miejsca na miejsce. Gdy pokazuje wyniki swej pracy dziennikarce, Ronnie Quaife, ta proponuje mu dokumentowanie jego dalszych postępów, aby po skończeniu teleportera przedstawić je opinii publicznej. Wkrótce Seth spełnia swoje marzenie, dotyczące przenoszenia za pomocą swojej maszyny istot żywych i po krótkich testach sam wchodzi do teleportera. Nie wie, że w kabinie znajduje się również mucha, co zaowocuje połączeniem człowieka z owadem na poziomie molekularnym.
Remake horroru science fiction Kurta Neumanna z 1958 roku. Tym razem na krześle reżyserskim zasiadł najpopularniejszy kanadyjski twórca filmowej grozy, David Cronenberg, tym samym robiąc z „Muchy” swój najbardziej znany, wielokrotnie nagradzany (m.in. Oscarem za charakteryzację) horror. Niemalże cała filmografia Cronenberga składa się z obrazów wieloznacznych, pełnych podtekstów, nawiązujących do obecnych wówczas nastrojów społecznych, co sprawia, że jego jakże oryginalne horrory wielokrotnie są niezwykle trudne w odbiorze, bo aby zrozumieć cały zamysł reżysera należy spojrzeć w głąb, poza oczywistości fabularne. Nie inaczej jest z „Muchą”.
Pierwsze, co rzuca się w oczy podczas seansu to ponadczasowość tego obrazu, który nawet teraz, po upływie niemalże trzydziestu lat od jego premiery prawie w ogóle się nie zestarzał - oparł się próbie czasu, a problemy społeczne, które w podtekstach poruszał nadal są aż nazbyt aktualne. Fabuła prezentuje nam klasyczny motyw burzyciela, który nieświadom konsekwencji postanawia skorzystać z własnoręcznie skonstruowanej maszyny teleportującej. W tej roli zobaczymy znakomitego Jeffa Goldbluma, którego permanentny wytrzeszcz dodaje jego postaci koniecznego demonizmu. Partneruje mu „nieliche czupiradło” (określenie zapożyczone z „Długiego pocałunku na dobranoc”), uwielbiana przeze mnie Geena Davis, którą jak można się spodziewać z naszym bohaterem połączą nie tylko sprawy zawodowe, ale również uczuciowe. Koncepcja jest prosta – pokazać, jak najbardziej dosłowną przemianę człowieka w muchę (brandlo-mucha), obrazując tym samym pęd jednostki do doskonałości, do zerwania się z więzów ograniczeń cielesności, przeobrażając się w nadczłowieka – silniejszego i zwinniejszego od reszty społeczeństwa. I choć krytycy doszukiwali się w tej produkcji elementów sugerujących lęki ówczesnej ludności przed chorobą AIDS to w moim mniemaniu Cronenberg przede wszystkim roztrząsał tutaj problem nieprzystosowania jednostki do własnego ciała oraz poruszany już w jego innych filmach (m.in. w „Potomstwie” z 1979 roku) kłopot macierzyństwa i rodziny, o czym świadczy przede wszystkim końcówka filmu i pamiętne zdanie, wypowiedziane przez brandlo-muchę: „Idealna rodzina – troje połączone w jednym ciele”.
Wielbiciele horroru, oprócz licznych podtekstów, znajdą w „Musze” również najczystszy, znakomicie zrealizowany, osnuty tym charakterystycznym dla Cronenberga surowym klimatem horror, w którym nie zabraknie licznych scen gore, dosłownie akcentujących niecodzienną przemianę człowieka w owada. Oscar za charakteryzację był jak najbardziej zasłużony, bowiem wygląd zewnętrzny Setha w późniejszych fazach metamorfozy ma szansę mocno zniesmaczyć nawet największego wyjadacza filmowej grozy. Daleko posunięta deformacja ciała z powykrzywianym kręgosłupem i guzowatą, spływającą ohydną mazią twarzą to prawdziwe mistrzostwo charakteryzacji, które poraża daleko posuniętym realizmem, nawet dziś, w dobie tej całej nowoczesnej technologii. Fabułę skonstruowano w tak przemyślny sposób, aby ani przez chwilę nie nużyła odbiorcy – nawet dialogi dopracowano do perfekcji, sprawiając, że już samo słowo protagonisty szokuje odbiorcę UWAGA SPOILER jak na przykład oświadczenie Ronnie, że jest w ciąży z brandlo-muchą, co prowadzi do naturalnych konsekwencji próby połączenia całej trzyosobowej rodzinki w jedną wspólną całość. Szkoda tylko, że Sethowi się to nie udało, co z pewnością zagwarantowałoby Cronenbergowi zapadający w pamięć finał. Niestety, zdecydował się na mało spektakularne, bardziej poruszające, aniżeli wstrząsające zakończenie, tym samym w moim mniemaniu popełniając jeden jedyny błąd, bo poza finiszem wszystko inne niebezpiecznie balansuje na granicy genialności KONIEC SPOILERA.
Ilekroć zastanawiam się nad powodem mojej obsesyjnej sympatii do horroru (szczególnie podczas obcowania ze współczesnymi tworami gatunku) trafiam na produkcję pokroju „Muchy” i z miejsca dostaję odpowiedź na swoje pytanie. Wieloznaczny, pełen wbijających się w pamięć scen gore (poza charakteryzacją brandlo-muchy poraża również sekwencja plucia żrącą śliną na kończyny mężczyzny), naznaczony surowym klimatem grozy, potęgowanym przez sugestywną ścieżkę dźwiękową geniusz Davida Cronenberga – kamień milowy horroru science fiction, coś czego nie puszcza się w niepamięć… nigdy!

11 komentarzy:

  1. Jejku, jak ja się tego filmu bałam za dzieciaka. A Twoja obsesyjna sympatia do horroru to taka... dość sympatyczna rzecz. Przynajmniej dla czytelników :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Szczerze mówiąc zawsze w "Musze" widziałam więcej dramatu niż horroru. Jasne, sceny gore są i wszystkie inne charakterystyczne dla horroru motywy wydają się być na miejscu, ale to opowieść tak bardzo skoncentrowana na dramacie bohatera, że zawsze uważałam, że mucha nie jest horrorem sensu stricte. Że to opowieść o poświęceniu w imię nauki i o cenie jaką się za to płaci. Obieram ten film (strasznie smutny film) właśnie na takiej zasadzie, że te wszystkie "straszaki" nie są główną częścią historii, a jedynie ją dopowiadają, sprawiają że wydaje się bardziej autentyczna. Dla mnie horror to strach, a "Mucha" to przede wszystkim smutek i współczucie.

    OdpowiedzUsuń
  3. Niby taki spokojniutki tytulik... Ot taka "Mucha"... która kryje w sobie najgorsze i najobrzydliwsze koszmary... ale co tam to przecież tylko mucha :D. Mimo, że zapewne porzygam się na tym filmie już w pierwszej sekundzie to jakaś magiczna siła mnie zachęca do jego obejrzenia, więc na pewno obejrzę :).

    Miłego wieczoru!
    Melon

    OdpowiedzUsuń
  4. Ojej ;-) To jest film, który oglądałam w dzieciństwie jeszcze. I to nie jeden raz. Ma w sobie coś obrzydliwego i przerażającego, nie wiem jakie dziś robiłby wrażenie, ale kiedyś był to kawał solidnego horroru.

    OdpowiedzUsuń
  5. Zgadzam się z Pusiek. "Mucha" to przede wszystkim dramat gore (tak bym to nazwał :D). Zresztą mało tu mocnych scen jak na horror, jedynie te przemiany bohatera robia wrażenie. A scena końcowa mocno wzruszająca.
    Druga część również dobra.

    Jarek KG

    OdpowiedzUsuń
  6. tym razem zgadzam się Aniu w pełni z recką ;) Mucha, klasyk nad klasyki, gigant, małe arcydzieło kina :) jak to ktoś kiedyś gdzieś ładnie określił- ten film to kwintesencja "body horroru". aż chyba go sobie dzisiaj odświeże.dzięki za recke. do takich filmów warto wracać, bo i trudno znaleść lepsze, nawet w dzisiejszych czasach. cala ta metamorfoza Setha poprostu gniecie system, i pozostawia widza w pourażeniowym szoku. PS już nie pamietam dokładnie ktorą wersje oglądałem ostatnim razem, czy w oryginale jest ta scena jak ona rodzi, to coś ? nie chce pisać dosadniej żeby nie robić spojlerów.do dzisiaj pamiętam tę scene, ochydna ale i piękna jednocześnie.na swój sposób.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O no właśnie, "body horror" - nie mogłam sobie przypomnieć tego określenia:/ Dzięki za odświeżenie pamięci. SPOILER Co do sceny porodu to w mojej wersji była, tyle, że w formie snu Ronnie. Wymiata efektami, jak i cały ten film.

      Usuń
  7. ja za pierwszym razem, nie bylem przekonany, co to sie urodzi, aż mnie kuśwa brzydko mówiąc zatkało jak zobaczyłem to co tam sie dzieje. mam ciary na plecach nawet w tym momencie, jak sobie przypominam o tym porodzie.. jakas straszna faza.

    OdpowiedzUsuń
  8. Filmy tego typu tylko pokazują jak niezbadana jest wyobraźnia hollywoodzkiego filmowca :) Fajny tekst. Zapraszam do moich recenzji
    www.mamyalergie.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  9. Uwielbiam stare horrory. Ten film zdecydowanie dopisuję do mojej listy ;)

    OdpowiedzUsuń
  10. Bardzo dobra opowieść o tym, jak się kończy zabawa w Boga. Dla mnie najlepsza, a zarazem życiowa rola Jeffa Goldbluma. Ten film uczy też nas tego, że zmian jakie zachodzą w ciele z wiekiem wcale nie unikniemy, bo powolne przeistaczanie się Setha Brundle'a w muchę można odczytywać jako lęk przed rakiem, starością czy chorobą Alzheimera - czyli wszystkim tym, co może nas dopaść w późniejszym wieku. Warto zasiąść do tego seansu z pustym żołądkiem. 8/10

    OdpowiedzUsuń