Joan
kupuje owiany złą sławą dom w Amityville i wprowadza się do
niego wraz z trójką swoich dzieci: siedemnastoletnią Belle, jej
bratem bliźniakiem Jamesem, który od dwóch lat przebywa w śpiączce
i ich młodszą siostrą Juliet. Niska cena nieruchomości pozwala
kobiecie zaoszczędzić na kosztowne leczenie syna, wciąż ma bowiem
nadzieję, że chłopak wróci do zdrowia, chociaż lekarze nie dają
mu żadnych szans. Belle wychodzi z założenia, że powinno się
pozwolić Jamesowi odejść, ale jej matka nie chce nawet o tym
słyszeć. Wkrótce po przeprowadzce do nowego domu nastolatka
dowiaduje się, że przed wieloma laty niejaki Ronald DeFeo Jr. zabił
w nim swoją rodzinę i że nakręcono serię horrorów o nawiedzonym
domu w Amityville. Ponadto stan Jamesa nieoczekiwanie zaczyna się
poprawiać. Wiele wskazuje jednak na to, że zawładnęła nim jakaś
siła, która nie ma dobrych zamiarów względem domowników.
Wstępna
koncepcja kolejnego horroru o nawiedzonym domu w Amityville była
całkowicie inna od tej, którą zdecydowano się zrealizować. Film
miał nosić tytuł „Amityville: The Lost Tapes” i opowiadać o
badaczach zjawisk paranormalnych, dziennikarzach i duchownych, którzy
analizują niepokojące wydarzenia mające miejsce w domu w
Amityville. Ten zamysł z czasem jednak zarzucono. Nowy scenariusz
napisał Franck Khalfoun, twórca między innymi thrillera „P2” i
horroru pod tytułem „Maniac” będącego remakiem filmu Williama Lustiga z 1980 roku. Khalfoun wziął na siebie również reżyserię
tego obrazu, a jego tytuł zmieniono na „Amityville: The
Awakening”. Film na amerykańskich ekranach kin miał ukazać się
już w 2015 roku, ale premierę przesuwano kilkukrotnie. Światło
dzienne ujrzał dopiero w roku 2017, ale zakres jego
rozpowszechniania nie jest tak szeroki jak zakładano.
Pewnie
niejeden fan horrorów spod znaku „Amityville” zastanawiał się,
jakie miejsce w szeregu zajmie obraz Francka Khalfouna. Czy będzie
to kolejna odsłona starej serii zapoczątkowanej w 1979 roku filmem w reżyserii Stuarta Rosenberga, czy bezpośrednia kontynuacja tego
kultowego dzieła ignorująca następne części, czy może sequel
remake'u pierwszej filmowej wersji albo remake remake'u? Możliwości
było oczywiście jeszcze więcej, ale pozwoliłam sobie wymienić
tylko kilka z nich, przy czym moim zdaniem twórcy nie skorzystali z
żadnej z wyżej podanych. „Amityville: Przebudzenie” wygląda mi
na reboot – nową opowieść o nawiedzonym domu w Amityville, która
nie tyle pomija wcześniej nakręcone horrory na ten temat, ile
wykorzystuje w zgoła inny sposób, niż zazwyczaj czynią to
sequele. Franck Khalfoun wspomina autentyczną postać Ronalda DeFeo
Jr., mężczyznę, który w 1974 roku zabił swoją rodzinę w ich
domu stojącym w Amityville. Scenarzysta wplata to wydarzenie w świat
przedstawiony swojego filmu, dając do zrozumienia, że zło, które
wówczas opętało tego osobnika po kilkudziesięciu latach powróciło
i zawładnęło przykutym do łóżka nastoletnim chłopcem. Khalfoun
wspomina o filmach spod znaku „Amityville”, ale traktuje je
właśnie jako filmy, a nie umowną rzeczywistość. Innymi słowy
dla bohaterów jego obrazu, tak jak i dla nas, wcześniej powstałe
horrory o nawiedzonym domu w Amityville są tylko i wyłącznie
filmami – Belle i dwójka jej nowych znajomych w pewnym momencie
organizują sobie seans kultowej produkcji Rosenberga. O 3:15 w domu,
w którym rozgrywa się akcja tego obrazu (swoją drogą taka
projekcja to dopiero byłoby coś...). Z seansu remake'u rezygnują,
gdyż jak stwierdza nowa koleżanka Belle, Marissa, uwspółcześnione
wersje są najgorsze (wtrąciłabym, że nie zawsze, ale to
już kwestia gustu), ale na podorędziu mają jeszcze „Amityville
II: Opętanie”, tak na wszelki wypadek, jak stwierdza Terrence,
pomysłodawca tego spotkania. Jednym z bohaterów filmu, podobnie jak
to miało miejsce choćby w „Udręczonych” Petera Cornwella jest
nastoletni, poważnie chory chłopak. Różnica jest jednak taka, że
James, postać wykreślona przez Khalfouna i całkiem nieźle
wykreowana przez Camerona Monaghana, od dwóch lat przebywa w
śpiączce, z której wychodzi po przeprowadzce do feralnego
domostwa, a Matt jak pamiętamy w śpiączce nie przebywał. Ten
ostatni był głównym bohaterem filmu, a tymczasem w „Amityville:
Przebudzeniu” na pierwszym planie stoi Belle, wykreowana przez
Bellę Thorne w nie do końca przekonujący sposób (jak na moje oko
aktorka pokazywała za mało emocji, miejscami wręcz wydawała się
być całkowicie z nich wyzuta). Dziewczyna obwinia siebie za stan
jej brata bliźniaka, jej matka (bardzo dobra Jennifer Jason Leigh)
zresztą też wydaje się nie mieć żadnych wątpliwości, że
dziewczyna ponosi winę za krzywdę, jaka przed paroma laty spotkała
jej ukochanego syna. Scenarzysta zdradzi co spotkało Jamesa dopiero
później, wcześniej poprzestając na jasnej sugestii, że Belle
miała w tym swój udział i że od tego momentu jej relacja z
rodzicielką, owdowiałą Joan, mocno się ochłodziła. A ich
odmienne zapatrywania na przyszłość Jamesa tylko poszerzają
przepaść rozciągającą się pomiędzy nimi. Dla mnie
najciekawszym wątkiem tego filmu była postawa Joan względem jej
syna. Dwuletnie przebywanie w śpiączce i złe rokowania lekarzy,
opinie specjalistów mówiące, że nastolatek nigdy się nie obudzi,
wcale nie studzą zapału jego matki. Kobieta nie potrafi pogodzić
się z myślą o utracie syna, żyje podejrzeniem graniczącym z
przekonaniem, że jej syn odzyska przytomność i wróci do pełni
zdrowia, gdy tymczasem jej córka uważa, że powinno się pozwolić
mu odejść. Joan bez wątpienia ma obsesję, która negatywnie
oddziałuje na całą jej rodzinę, ale można ją zrozumieć, a
nawet obdarzyć przynajmniej odrobiną współczucia, które jednak
nie przysłoni negatywnych emocji jakie rozbudzi ta postać.
Mam
wrażenie, że Franck Khalfoun chciał wrócić do korzeni – odejść
od dobitniejszej stylistyki remake'u i podążyć w stronę
minimalizmu obranego również przez Stuarta Rosenberga w jego
„Horrorze Amityville”. Ale chyba nikt się nie spodziewa, że
efekt starań tego pierwszego jest równie znakomity, co w filmowym
pierwowzorze (filmowym, bo była jeszcze książka)? Na pewno nikt?
Bo jeśli jednak jest ktoś, kto nastawia się na powtórkę z tej
doskonałej rozrywki to radzę mu czym prędzej ostudzić swój
zapał, bo„Amityville: Przebudzenie” to zupełnie inna liga
filmowego horroru. Minimalistyczne podejście twórców bardzo mnie
ucieszyło – jump scenek jest tutaj bardzo mało (wszystkie
zresztą są nieskuteczne), tak samo jak efektów komputerowych
(niemniej sekwencja ze sztucznymi muchami i tak pozostawia spory
niesmak), a kilka scenek z udziałem wychudłego nastolatka z
demoniczną twarzą wydaje się być całkowicie na miejscu, tj.
twórcy nie szafują tym widokiem i nie nadają mu efekciarskiego
„splendoru”, dzięki czemu nie zamieniają tego obrazu w bzdurny
pokaz technologicznego rozmachu. Cały czas,
konsekwentnie trzymają się minimalistycznego sznytu, nie
pozwalając, aby te dosadniejsze wstawki, zazwyczaj w formie
koszmarnych snów głównej bohaterki, zawłaszczyły cały spektakl.
Problem jednak w tym, że twórcom nie udało się wykrzesać z tego
większego napięcia, pomimo dbałości o całkiem mroczną, acz w
żadnych razie nieprzygniatającą czystą grozą oprawę wizualną.
A w straszakach obierających taką oszczędniejszą formę przekazu
napięcie jest bardzo ważne – bez niego szybko można stracić
zainteresowanie daną historią, zwłaszcza jeśli owa opowieść
kurczowo trzyma się jednej z najpopularniejszych konwencji kina
grozy. Brak większej innowacyjności i co w dużym stopniu się z
tym wiąże niemała przewidywalność (nie rozszyfrowałam jednego
zamysłu scenarzysty, ale też rzeczona niespodzianka nie wbiła mnie
w fotel) same w sobie mi nie przeszkadzały, bo motyw nawiedzonego
domostwa, do którego wprowadza się dana rodzina jeszcze mi się nie
znudził, a właściwie to nadal jest on jednym z moich ulubionych,
ale nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że Franck Khalfoun i jego
ekipa podeszli do tego tematu bardzo beznamiętnie. Wspomniany
deficyt napięcia przyczynił się do nasunięcia mi takiego wniosku,
ale sama fabuła również okazała się mało emocjonująca. Tak
oklepany motyw jak opętanie jakiegoś nieszczęśnika przez siłę
nieczystą można obudować dużo bardziej złowieszczymi wątkami
(albo bardziej rozbudować te wybrane), nawet przebierając wyłącznie
w wielokrotnie już wykorzystywanych przez filmowców rozwiązaniach.
Ba, same horrory spod znaku „Amityville” stanowią obszerny
materiał, z którego można czerpać garściami. Scenarzysta
oczywiście opierał się przede wszystkim na pierwowzorze, ale moim
zdaniem w zbyt małym stopniu. Wolałabym wszak, żeby więcej uwagi
poświęcił oszczędnemu w formie sygnalizowaniu opętania Jamesa i
pozwolił, żeby Belle dłużej dochodziła do prawdy. Film,
standardowo, trwa prawie półtora godziny, ale miałam wrażenie, że
jest o wiele krótszy, bo wszystko rozgrywało się zbyt szybko. Od
przenosin do nowego domu, przez pierwsze oznaki nawiedzenia domu i
opętania nastolatka po finalne starcie – wszystko zleciało
niemalże w mgnieniu oka, co niektórzy może uznają za plus (przez
to, że mogą nie mieć czasu na nudę), ale ja wolałabym, żeby
rozwijano te wątki dużo wolniej, sukcesywnie potęgując napięcie
i zagęszczając mrok oraz stopniowo wzmagając w widzach poczucie
przebywania protagonistów w miejscu żerowania jakiejś złej siły.
Bo takie szybkie następowanie po sobie kolejnych wydarzeń
(najbardziej ubodło mnie szczątkowe wykreślenie motywu małej
dziewczynki, w którą z bardzo dobrym efektem wcieliła się Mckenna
Grace konwersującej z agresywnym bytem gnieżdżącym się w ciele
Jamesa i marginalizacja piwnicy znajdującej się w nawiedzonym domu,
bo z tych znanych już wątków można było wycisnąć dużo więcej
złowieszczości) nie dało mi szansy na silne przeżywanie tego
obrazu, na moc emocji zamiast jedynie ich nieśmiałych, krótkich
przebłysków w paru miejscach. UWAGA SPOILER Tak na
marginesie życzyłabym sobie, żeby bohaterowie horrorów nie mieli
zwierząt. Żadnych zwierząt KONIEC SPOILERA.
Mając
w pamięci remake „Maniaka” ośmielę się stwierdzić, że
Franck Khalfoun lepiej by zrobił, gdyby skoncentrował się na
tworzeniu brutalnych (albo umiarkowanie brutalnych) horrorów zamiast
porywać się na nastrojówki, bo tamten obraz prezentuje się
nieporównanie lepiej od „Amityville: Przebudzenia”. Tego
ostatniego gniotem bym nie nazwała. Tak tragicznie to nie jest.
Niemniej jestem przekonana, że wielu wielbicieli kina grozy
znających nową wersję dzieła Williama Lustiga z 1980 roku uzna to
za ogromny spadek formy. I prawdopodobnie dojdzie do takiego samego
wniosku, co ja – że Franck Khalfoun dużo lepiej czuje się w
mocniejszych filmach grozy, że horrory o nawiedzonych domach to nie
jego bajka, że nie potrafi tak dobrze odnajdywać się w tej
stylistyce, jak w obrazach o zwyrodnialcach, jak to się mówi:
potworach w ludzkiej skórze. Ale z braku laku można obejrzeć –
jeśli lubi się horrory nastrojowe w wydaniu lajt.
Muszę przyznać, że film był całkiem interesujący... jednak prawdziwa perełka to piosenka na napisach końcowych: Rob & Chloe Alter-True Love! Cudeńko!
OdpowiedzUsuń