Rok
1989. Evelyn Larkin mieszka wraz z wnukami, Jerrym i Margaret, w
małym miasteczku Babylon na Florydzie. Utrzymują się z uprawy
ziemi, ale plonów jest coraz mniej, a to sprawia, że wisi nad nimi
widmo zajęcia ich własności przez bank. Jego prezesem jest Nathan
Redfield, majętny człowiek posiadający rozległe znajomości,
który nie boi się działać poza granicami prawa. Gdy
szesnastoletnia wnuczka Evelyn, Margaret, zostaje zamordowana,
kobieta nie ma żadnych wątpliwości, że winę za jej śmierć
ponosi Nathan. Zaprzyjaźniony z nim szeryf Ted Hale nie dysponuje
niczym, co obciążałoby Redfielda. Swoją uwagę skupia głównie
na dyrektorze szkoły średniej, Walterze Perrym, w towarzystwie
którego Margaret spędziła trochę czasu tuż przed swoją
śmiercią. Tymczasem Nathana zaczyna dręczyć czy to duch
zamordowanej dziewczyny, czy projekcje jego własnego umysłu.
Griff
Furst zajmuje się głównie aktorstwem, ale podejmuje się również
prac nad scenariuszami i reżyserią. Stworzył między innymi
„Pogromcę wampirów” (2009), „Lake Placid 3” (2010) i
„Zagłodzonych” (2014). Scenariusz (potem wyreżyserowanego przez
siebie) „Cold Moon” napisał we współpracy z Jackiem Snyderem,
na podstawie powieści nieżyjącego już Michaela McDowella pt.
„Cold Moon Over Babylon”. Ten ostatni nie był tylko
powieściopisarzem, pisał także scenariusze – między innymi
„Przeklętego” na podstawie książki Stephena Kinga wraz z Tomem
Hollandem i „Soku z żuka” z Warrenem Skaarenem. Szacowany budżet
„Cold Moon” opiewa na sumę trzech milionów dwustu tysięcy
dolarów, a jego pierwsze pokazy odbyły się w 2016 roku na kilku
festiwalach – do szerszego obiegu film wszedł w roku 2017.
„Cold
Moon” łączy w sobie elementy horroru i kryminału. Skręty w
stronę tego pierwszego gatunku są ujęte z perspektywy, która
utrudnia wprowadzenie widza w stan lękowy, ale sam ich wygląd może
wskazywać na takie dążenie filmowców. Twórcy efektów
specjalnych starali się nadać czy to zjawom dręczącym Nathana
Redfielda, czy jego halucynacjom (tego nie zdradzę, choć wątpię,
żeby znalazło się wielu widzów, którzy szybko nie domyślą się
z czym mają do czynienia) mocno upiorny wygląd. I rzeczywiście
sylwetki prześladujące wywodzącego się z bogatej rodziny
mężczyznę jawią się całkiem demonicznie, a ich manifestacji nie
znaczy męcząca powtarzalność. Innymi słowy twórcy nie
ograniczają się jedynie do standardowych zabiegów typu: maszkara
wypełniająca z nagła ekran lub przemykająca za plecami swojego
celu tylko silą się na większą pomysłowość. Najbardziej
podobała mi się sekwencja w banku z wężem wypełzającym z ust
upiorzycy i scenka na cmentarzu mająca chyba być hołdem dla
znakomitego „Soku z żuka” Tima Burtona. Wężowy stwór
automatycznie przywodzi na myśl tamten obraz, ale prawdę
powiedziawszy we wszystkich efektach specjalnych dostrzegałam
przebłyski ducha wspomnianego filmu Burtona. Pomimo wykorzystania
nowoczesnej technologii. Komputerem posiłkowano się na tyle
wprawnie, żebym ani razu nie czuła się wytrącona z równowagi, co
w sumie nielicho mnie zaskoczyło. W końcu bardzo rzadko udaje mi
się w pełni zaakceptować takie zabiegi. To samo mogę powiedzieć
na temat ustępów ocierających się o komedię, sekwencji, które
zamierzenie bądź nie (obstawiam to pierwsze) wywoływały lekki
uśmiech na mojej twarzy. A mowa o zjawie bądź imaginacji jadącej
na niewidzialnym rowerze i później, na cmentarzu przebierającej
szybko nogami, których nie miała... Absolutnie nie miałam
nieprzyjemnego poczucia rozrzedzania klimatu bzdurnymi dowcipasami
tylko odbierałam te wstawki w kategoriach nieprzekombinowanych,
kreatywnych urozmaiceń. A fabuła naprawdę tego potrzebowała –
właściwie to tak bardzo, że nawet te dosyć liczne i w dużej
mierze pomysłowe efekty specjalne nie były w stanie przepędzić
nudy. Zbliżała się ona do mnie bardzo powoli, ale systematycznie,
a w okolicach pięćdziesiątej minuty chwyciła mnie w swoje szpony
i nie puściła aż do napisów końcowych. Nie chcę przez to
powiedzieć, że osunęłam się w otchłań marazmu tak późno
dlatego, że wcześniej płaszczyzna tekstowa prezentowała się
lepiej, bo w sumie cała ta składowa „Cold Moon” porusza się w
obrębie tego samego poziomu – scenariusz jest liniowy, nie ma
wyraźnych wzniesień i spadków, a to rodzi obojętność. Nie
zawsze, nie w każdym przypadku, ale akurat tutaj o pełnym
zaangażowaniu w opowieść z mojej strony nie mogło być mowy.
Próbowałam w to wsiąknąć, ale pomimo współczucia, jakim
darzyłam rodzinę Larkinów nie umiałam „pływać” w tej
historii. Może dlatego, że w centralnym punkcie postawiono motyw,
do którego niewielu twórców potrafiło podejść w sposób, który
sprostał moim wymaganiom względem filmowego horroru. A po części
„Cold Moon” nim jest – po części, bo scenarzyści poruszają
się także w ramach konwencji kryminału i wydaje mi się, że tej
tradycji poświęcają więcej czasu, co niekoniecznie przekłada się
na jakość tej płaszczyzny fabularnej.
Akcja
„Cold Moon” rozgrywa się pod koniec lat 80-tych XX wieku, w sennym
miasteczku Babylon na Florydzie, w którym nieoficjalną, acz realną
władzę zdaje się mieć majętna rodzina Redfieldów. Jej głowa,
James (w tej roli uwielbiany przeze mnie Christopher Lloyd, czyli
doktor Emmett Brown ze wspaniałej trylogii „Powrót do
przyszłości”, który tutaj też mnie nie zawiódł) to człowiek
schorowany, wymagający opieki, ale też zgryźliwy i bezpośredni.
Wcześniej był prezesem banku, ale gdy podupadł na zdrowiu funkcję
tę przekazał swojego starszemu synowi Nathanowi (w miarę dobra
kreacja Josha Stewarta). Ma jeszcze drugiego syna, nastoletniego
Bena, który jest bardzo przywiązany do swojego brata i stara się
sumiennie wykonywać wszystkie jego polecenia. Natomiast sam Nathan
przedstawia sobą typ rozpuszczonego „bachora”, człowieka
patrzącego na innych z góry, przekonanego o własnej wyjątkowości
i niewahającego się wykorzystywać swojej wysokiej pozycji do
zaspokajania własnych nawet niezgodnych z prawem potrzeb. Lloyd i
Stewart to jedyni członkowie obsady, którzy nie irytowali mnie
swoim warsztatem, jedyni aktorzy, którzy nie męczyli mojego wzroku
sztuczną mimiką i nie kazali mi słuchać ani beznamiętnych
monologów, ani egzaltowanych, pełnych patosu przemów i
nienaturalnych wrzasków. U pozostałych członków obsady widziałam
właśnie takie formy ekspresji, co niejednokrotnie obniżało poziom
realizmu, a czasami nawet zabijało tę odrobinę napięcia
wygenerowaną przez daną sytuację i jej oprawę wizualną. To
ostatnie najlepiej widać podczas spotkania Nathana i córki szeryfa
w lesie, podczas jej diablo groteskowego popisu będącego rekcją na
przerażający (dla niej) widok, który ukazał się jej oczom. Ale
to tylko przykład, moim zdaniem najbardziej jaskrawy, bo w „Cold
Moon” jest więcej ustępów, które bez wątpienia prezentowałyby
się dużo lepiej, gdyby nie nieudolne warsztaty aktorów biorących
w nich udział (przypominam, że nie dotyczy to Lloyda i Stewarta).
Kolejną bolączką tej produkcji jest jej przewidywalność – na
podstawie finału można spokojnie wysnuć wniosek, że Griff Furst i
Jack Snyder chcieli, aby widz aż do końca nie był pewien, co tak
naprawdę dręczy Nathana Redfielda. Ale dopiero to ostatnie ujęcie
uświadomiło mi rzeczony zamysł, bo przez cały seans nie miałam
absolutnie żadnych powodów do wątpliwości. Od razu, bez
zastanowienia obrałam tylko jedną perspektywę i cały czas się
jej trzymałam, właściwie nawet nie myśląc o innych
możliwościach. I jak się okazało miałam rację – nie myślcie
jednak, że wymagało to ode mnie jakiegokolwiek wysiłku umysłowego,
bo tutaj naprawdę nie ma nad czym myśleć. Dobre efekty specjalne,
całkiem udane odwzorowanie realiów końcówki lat 80-tych XX wieku oraz co
niejako się z tym łączy przyblakłe kadry tworzące w miarę
ponury klimacik, nie były w stanie w całości wynagrodzić mi
obcowania z kompletnie nieciekawą z mojego punktu widzenia
opowieścią o budzącym antypatię człowieku, którego dręczą
duchy bądź halucynacje. To znaczy ja wiedziałam co go dręczy i
przez to jeszcze bardziej się niecierpliwiłam – od pewnego
momentu wręcz marzyłam o tym, żeby ta podróż po utartej ścieżce
dobiegła już końca, żebym nie musiała już obcować z tym
beznamiętnym scenariuszem, z tą nudnawą historyjką, której nawet
w miarę dobry klimat i takież same efekty specjalne nie były w
stanie uatrakcyjnić na tyle, żebym nie musiała siłą
powstrzymywać opadania powiek. Ale zdołałam dotrwać do końca,
więc wygląda na to, że nie było jeszcze najgorzej...
Gdyby
film „Cold Moon” opowiadał o czym innym, albo chociaż obrano by
inne spojrzenie na tę historię to być może teraz piałabym z
zachwytu nad tym dokonaniem Griffa Fursta. Bo oprawa wizualna i
efekty specjalne naprawdę wpadły mi w oko, tym elementom niczego
nie mogę zarzucić, ale dla mnie najważniejsza zawsze jest fabuła.
Lubię proste historyjki, jestem nawet w stanie przymknąć oko na
przewidywalność, ale jeśli na dokładkę dostaję kompletnie
nieatrakcyjną dla mnie perspektywę i motyw przewodni, który nie
należy do moich ulubionych (parę produkcji na ten temat przypadło
mi do gustu, ale ich twórcy podeszli do niego w inny sposób) to
trudno się dziwić, że musiałam walczyć z ogarniającą mnie
sennością. Nie od razu, ale do tego czasu też nie czułam się
wielce zainteresowana tą opowiastką. Chwilami coś tam czułam, ale
żeby w pełni się w nią zaangażować? Co to, to nie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz