wtorek, 10 października 2017

„Amityville: Przebudzenie” (2017)

Joan kupuje owiany złą sławą dom w Amityville i wprowadza się do niego wraz z trójką swoich dzieci: siedemnastoletnią Belle, jej bratem bliźniakiem Jamesem, który od dwóch lat przebywa w śpiączce i ich młodszą siostrą Juliet. Niska cena nieruchomości pozwala kobiecie zaoszczędzić na kosztowne leczenie syna, wciąż ma bowiem nadzieję, że chłopak wróci do zdrowia, chociaż lekarze nie dają mu żadnych szans. Belle wychodzi z założenia, że powinno się pozwolić Jamesowi odejść, ale jej matka nie chce nawet o tym słyszeć. Wkrótce po przeprowadzce do nowego domu nastolatka dowiaduje się, że przed wieloma laty niejaki Ronald DeFeo Jr. zabił w nim swoją rodzinę i że nakręcono serię horrorów o nawiedzonym domu w Amityville. Ponadto stan Jamesa nieoczekiwanie zaczyna się poprawiać. Wiele wskazuje jednak na to, że zawładnęła nim jakaś siła, która nie ma dobrych zamiarów względem domowników.

Wstępna koncepcja kolejnego horroru o nawiedzonym domu w Amityville była całkowicie inna od tej, którą zdecydowano się zrealizować. Film miał nosić tytuł „Amityville: The Lost Tapes” i opowiadać o badaczach zjawisk paranormalnych, dziennikarzach i duchownych, którzy analizują niepokojące wydarzenia mające miejsce w domu w Amityville. Ten zamysł z czasem jednak zarzucono. Nowy scenariusz napisał Franck Khalfoun, twórca między innymi thrillera „P2” i horroru pod tytułem „Maniac” będącego remakiem filmu Williama Lustiga z 1980 roku. Khalfoun wziął na siebie również reżyserię tego obrazu, a jego tytuł zmieniono na „Amityville: The Awakening”. Film na amerykańskich ekranach kin miał ukazać się już w 2015 roku, ale premierę przesuwano kilkukrotnie. Światło dzienne ujrzał dopiero w roku 2017, ale zakres jego rozpowszechniania nie jest tak szeroki jak zakładano.

Pewnie niejeden fan horrorów spod znaku „Amityville” zastanawiał się, jakie miejsce w szeregu zajmie obraz Francka Khalfouna. Czy będzie to kolejna odsłona starej serii zapoczątkowanej w 1979 roku filmem w reżyserii Stuarta Rosenberga, czy bezpośrednia kontynuacja tego kultowego dzieła ignorująca następne części, czy może sequel remake'u pierwszej filmowej wersji albo remake remake'u? Możliwości było oczywiście jeszcze więcej, ale pozwoliłam sobie wymienić tylko kilka z nich, przy czym moim zdaniem twórcy nie skorzystali z żadnej z wyżej podanych. „Amityville: Przebudzenie” wygląda mi na reboot – nową opowieść o nawiedzonym domu w Amityville, która nie tyle pomija wcześniej nakręcone horrory na ten temat, ile wykorzystuje w zgoła inny sposób, niż zazwyczaj czynią to sequele. Franck Khalfoun wspomina autentyczną postać Ronalda DeFeo Jr., mężczyznę, który w 1974 roku zabił swoją rodzinę w ich domu stojącym w Amityville. Scenarzysta wplata to wydarzenie w świat przedstawiony swojego filmu, dając do zrozumienia, że zło, które wówczas opętało tego osobnika po kilkudziesięciu latach powróciło i zawładnęło przykutym do łóżka nastoletnim chłopcem. Khalfoun wspomina o filmach spod znaku „Amityville”, ale traktuje je właśnie jako filmy, a nie umowną rzeczywistość. Innymi słowy dla bohaterów jego obrazu, tak jak i dla nas, wcześniej powstałe horrory o nawiedzonym domu w Amityville są tylko i wyłącznie filmami – Belle i dwójka jej nowych znajomych w pewnym momencie organizują sobie seans kultowej produkcji Rosenberga. O 3:15 w domu, w którym rozgrywa się akcja tego obrazu (swoją drogą taka projekcja to dopiero byłoby coś...). Z seansu remake'u rezygnują, gdyż jak stwierdza nowa koleżanka Belle, Marissa, uwspółcześnione wersje są najgorsze (wtrąciłabym, że nie zawsze, ale to już kwestia gustu), ale na podorędziu mają jeszcze „Amityville II: Opętanie”, tak na wszelki wypadek, jak stwierdza Terrence, pomysłodawca tego spotkania. Jednym z bohaterów filmu, podobnie jak to miało miejsce choćby w „Udręczonych” Petera Cornwella jest nastoletni, poważnie chory chłopak. Różnica jest jednak taka, że James, postać wykreślona przez Khalfouna i całkiem nieźle wykreowana przez Camerona Monaghana, od dwóch lat przebywa w śpiączce, z której wychodzi po przeprowadzce do feralnego domostwa, a Matt jak pamiętamy w śpiączce nie przebywał. Ten ostatni był głównym bohaterem filmu, a tymczasem w „Amityville: Przebudzeniu” na pierwszym planie stoi Belle, wykreowana przez Bellę Thorne w nie do końca przekonujący sposób (jak na moje oko aktorka pokazywała za mało emocji, miejscami wręcz wydawała się być całkowicie z nich wyzuta). Dziewczyna obwinia siebie za stan jej brata bliźniaka, jej matka (bardzo dobra Jennifer Jason Leigh) zresztą też wydaje się nie mieć żadnych wątpliwości, że dziewczyna ponosi winę za krzywdę, jaka przed paroma laty spotkała jej ukochanego syna. Scenarzysta zdradzi co spotkało Jamesa dopiero później, wcześniej poprzestając na jasnej sugestii, że Belle miała w tym swój udział i że od tego momentu jej relacja z rodzicielką, owdowiałą Joan, mocno się ochłodziła. A ich odmienne zapatrywania na przyszłość Jamesa tylko poszerzają przepaść rozciągającą się pomiędzy nimi. Dla mnie najciekawszym wątkiem tego filmu była postawa Joan względem jej syna. Dwuletnie przebywanie w śpiączce i złe rokowania lekarzy, opinie specjalistów mówiące, że nastolatek nigdy się nie obudzi, wcale nie studzą zapału jego matki. Kobieta nie potrafi pogodzić się z myślą o utracie syna, żyje podejrzeniem graniczącym z przekonaniem, że jej syn odzyska przytomność i wróci do pełni zdrowia, gdy tymczasem jej córka uważa, że powinno się pozwolić mu odejść. Joan bez wątpienia ma obsesję, która negatywnie oddziałuje na całą jej rodzinę, ale można ją zrozumieć, a nawet obdarzyć przynajmniej odrobiną współczucia, które jednak nie przysłoni negatywnych emocji jakie rozbudzi ta postać.

Mam wrażenie, że Franck Khalfoun chciał wrócić do korzeni – odejść od dobitniejszej stylistyki remake'u i podążyć w stronę minimalizmu obranego również przez Stuarta Rosenberga w jego „Horrorze Amityville”. Ale chyba nikt się nie spodziewa, że efekt starań tego pierwszego jest równie znakomity, co w filmowym pierwowzorze (filmowym, bo była jeszcze książka)? Na pewno nikt? Bo jeśli jednak jest ktoś, kto nastawia się na powtórkę z tej doskonałej rozrywki to radzę mu czym prędzej ostudzić swój zapał, bo„Amityville: Przebudzenie” to zupełnie inna liga filmowego horroru. Minimalistyczne podejście twórców bardzo mnie ucieszyło – jump scenek jest tutaj bardzo mało (wszystkie zresztą są nieskuteczne), tak samo jak efektów komputerowych (niemniej sekwencja ze sztucznymi muchami i tak pozostawia spory niesmak), a kilka scenek z udziałem wychudłego nastolatka z demoniczną twarzą wydaje się być całkowicie na miejscu, tj. twórcy nie szafują tym widokiem i nie nadają mu efekciarskiego „splendoru”, dzięki czemu nie zamieniają tego obrazu w bzdurny pokaz technologicznego rozmachu. Cały czas, konsekwentnie trzymają się minimalistycznego sznytu, nie pozwalając, aby te dosadniejsze wstawki, zazwyczaj w formie koszmarnych snów głównej bohaterki, zawłaszczyły cały spektakl. Problem jednak w tym, że twórcom nie udało się wykrzesać z tego większego napięcia, pomimo dbałości o całkiem mroczną, acz w żadnych razie nieprzygniatającą czystą grozą oprawę wizualną. A w straszakach obierających taką oszczędniejszą formę przekazu napięcie jest bardzo ważne – bez niego szybko można stracić zainteresowanie daną historią, zwłaszcza jeśli owa opowieść kurczowo trzyma się jednej z najpopularniejszych konwencji kina grozy. Brak większej innowacyjności i co w dużym stopniu się z tym wiąże niemała przewidywalność (nie rozszyfrowałam jednego zamysłu scenarzysty, ale też rzeczona niespodzianka nie wbiła mnie w fotel) same w sobie mi nie przeszkadzały, bo motyw nawiedzonego domostwa, do którego wprowadza się dana rodzina jeszcze mi się nie znudził, a właściwie to nadal jest on jednym z moich ulubionych, ale nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że Franck Khalfoun i jego ekipa podeszli do tego tematu bardzo beznamiętnie. Wspomniany deficyt napięcia przyczynił się do nasunięcia mi takiego wniosku, ale sama fabuła również okazała się mało emocjonująca. Tak oklepany motyw jak opętanie jakiegoś nieszczęśnika przez siłę nieczystą można obudować dużo bardziej złowieszczymi wątkami (albo bardziej rozbudować te wybrane), nawet przebierając wyłącznie w wielokrotnie już wykorzystywanych przez filmowców rozwiązaniach. Ba, same horrory spod znaku „Amityville” stanowią obszerny materiał, z którego można czerpać garściami. Scenarzysta oczywiście opierał się przede wszystkim na pierwowzorze, ale moim zdaniem w zbyt małym stopniu. Wolałabym wszak, żeby więcej uwagi poświęcił oszczędnemu w formie sygnalizowaniu opętania Jamesa i pozwolił, żeby Belle dłużej dochodziła do prawdy. Film, standardowo, trwa prawie półtora godziny, ale miałam wrażenie, że jest o wiele krótszy, bo wszystko rozgrywało się zbyt szybko. Od przenosin do nowego domu, przez pierwsze oznaki nawiedzenia domu i opętania nastolatka po finalne starcie – wszystko zleciało niemalże w mgnieniu oka, co niektórzy może uznają za plus (przez to, że mogą nie mieć czasu na nudę), ale ja wolałabym, żeby rozwijano te wątki dużo wolniej, sukcesywnie potęgując napięcie i zagęszczając mrok oraz stopniowo wzmagając w widzach poczucie przebywania protagonistów w miejscu żerowania jakiejś złej siły. Bo takie szybkie następowanie po sobie kolejnych wydarzeń (najbardziej ubodło mnie szczątkowe wykreślenie motywu małej dziewczynki, w którą z bardzo dobrym efektem wcieliła się Mckenna Grace konwersującej z agresywnym bytem gnieżdżącym się w ciele Jamesa i marginalizacja piwnicy znajdującej się w nawiedzonym domu, bo z tych znanych już wątków można było wycisnąć dużo więcej złowieszczości) nie dało mi szansy na silne przeżywanie tego obrazu, na moc emocji zamiast jedynie ich nieśmiałych, krótkich przebłysków w paru miejscach. UWAGA SPOILER Tak na marginesie życzyłabym sobie, żeby bohaterowie horrorów nie mieli zwierząt. Żadnych zwierząt KONIEC SPOILERA.

Mając w pamięci remake „Maniaka” ośmielę się stwierdzić, że Franck Khalfoun lepiej by zrobił, gdyby skoncentrował się na tworzeniu brutalnych (albo umiarkowanie brutalnych) horrorów zamiast porywać się na nastrojówki, bo tamten obraz prezentuje się nieporównanie lepiej od „Amityville: Przebudzenia”. Tego ostatniego gniotem bym nie nazwała. Tak tragicznie to nie jest. Niemniej jestem przekonana, że wielu wielbicieli kina grozy znających nową wersję dzieła Williama Lustiga z 1980 roku uzna to za ogromny spadek formy. I prawdopodobnie dojdzie do takiego samego wniosku, co ja – że Franck Khalfoun dużo lepiej czuje się w mocniejszych filmach grozy, że horrory o nawiedzonych domach to nie jego bajka, że nie potrafi tak dobrze odnajdywać się w tej stylistyce, jak w obrazach o zwyrodnialcach, jak to się mówi: potworach w ludzkiej skórze. Ale z braku laku można obejrzeć – jeśli lubi się horrory nastrojowe w wydaniu lajt.

1 komentarz:

  1. Muszę przyznać, że film był całkiem interesujący... jednak prawdziwa perełka to piosenka na napisach końcowych: Rob & Chloe Alter-True Love! Cudeńko!

    OdpowiedzUsuń