czwartek, 19 października 2017

„Talon Falls” (2017)

Dwie zaprzyjaźnione pary mieszkające w Nashville w stanie Tennessee, Lyndsey i Sean oraz Ryder i Lance, przybywają do Kentucky, gdzie mają zamiar spędzić trochę czasu z dala od wielkomiejskiego zgiełku. Właściciel jednej ze stacji benzynowych zachęca ich do odwiedzenia lokalnej atrakcji, domu strachu położonego pod lasem. Lyndsey nie podoba się ten pomysł, ale pozostali postanawiają odwiedzić to miejsce. Po wejściu do domu strachu ich oczom ukazują się między innymi bardzo realistyczne tortury na ludziach, których widok dostarcza im wiele mocnych wrażeń. Są bowiem przekonani, że to na co patrzą nie jest prawdziwe. Do czasu aż zostaną schwytani przez ludzi pracujących w tym miejscu.

„Talon Falls” to drugi, po „Chasing Ghosts”, pełnometrażowy film Joshuy Shreve'a i zarazem jego pierwszy horror. Scenariusz napisał sam i jak zdążyło już zauważyć kilku jego odbiorców najprawdopodobniej najsilniej inspirując się „Hostelami”. „Talon Falls” również można dopisać do nurtu torture porn, przy czym w zestawieniu z dwiema pierwszymi częściami wyżej wymienionego tytułu wypada bardzo biednie. Już na pierwszy rzut oka widać, że twórcy omawianego obrazu nie dysponowali dużą gotówką, ale jak uczy historia tego gatunku filmowego niski budżet bywa pomocny. A przynajmniej w oczach osób negatywnie nastawionych do plastikowych kadrów i drogich efektów komputerowych, w których nie ma za grosz realizmu. Co nie oznacza, że absolutnie każdy tańszy horror zasługuje na najwyższe uznanie wielbicieli gatunku.

Joshua Shreve bez wątpienia jest dobrze zaznajomiony z konwencjami krwawego i umiarkowanie krwawego kina grozy i nie widzi niczego złego w poruszaniu się w ich ramach. Z całą pewnością niejedną rąbankę już w życiu widział i jestem skłonna zaryzykować twierdzenie, że cieszyło go obcowanie z przynajmniej niektórymi dobrze już sobie znany motywami. Jeśli tak w istocie było, a po seansie „Talon Falls” nie mam żadnych powodów by sądzić inaczej, to znalazłam punkt wspólny z Joshuą Shreve'em. Wprost przepadam za tymi powrotami do wątków znanych z innych horrorów, tj. do tych przeze mnie lubianych, a w „Talon Falls” kilka takowych bez trudu odnalazłam. Pierwszy to oczywiście motyw grupki przyjaciół, która gdzieś tam wyjeżdża. W tym przypadku czworo przyjaciół wybiera się do jakiejś małej mieściny w stanie Kentucky, aby trochę odpocząć na łonie natury. Ich postój na stacji benzynowej to kolejny ukłon w stronę konwencji głównie slasherów i survivali. Shreve tak samo jak wielu przed nim pokazuje nam budzącego nieufność właściciela tego przybytku, który nakłania protagonistów do małej zmiany ich trasy. Tak samo jak w przypadku remake'u „Wzgórza mają oczy” zostaje to poprzedzone zagadkowym znaleziskiem – jeden z bohaterów „Talon Falls”, lubiący myszkować Lance, znajduje na zapleczu stosy VHS-ów. Można tutaj wysnuć wniosek, że tak samo, jak w nowej wersji „Wzgórza mają oczy” decyzja o wysłaniu młodych ludzi na śmierć była podyktowana obawą, że owe znalezisko mogło wzbudzić podejrzenia. Ale równie dobrze mogło to nie mieć absolutnie żadnego znaczenia – możliwe, że i bez tego ten śliski typ zareklamowałby pozytywnym bohaterom filmu tutejszy dom strachu. Sean, Lance i Ryder zapalają się do pomysłu odwiedzenia tej lokalnej atrakcji, ale Lyndsey (w tej roli Morgan Wiggins, która moim zdaniem z całej obsady poradziła sobie najlepiej, ale poziom był tak niski, że nie należy przez to rozumieć, iż zabłysnęła niezwykłym kunsztem aktorskim) w ogóle się to nie podoba. Wolałaby trzymać się obranej trasy, dotrzeć jak najszybciej do punktu docelowego zamiast pałętać się po starych domach pełnych przerażających rekwizytów i przebierańców. Powiedziałabym, że ta postawa powinna każdego wielbiciela slasherów utwierdzić w przekonaniu, że to właśnie Lyndsey jest potencjalną final girl UWAGA SPOILER to znaczy osobą, która najdłużej utrzyma się przy życiu, a nie taką która jako jedyna wyjdzie cało z masakry. Powiedziałabym tak, gdyby nie prolog, który zdradza na tyle dużo, żeby już wówczas nie mieć żadnych wątpliwości co do kształtu, jaki przybierze zakończenie KONIEC SPOILERA. Lyndsey, jak na final girl przystało, optuje za najlepszym rozwiązaniem, z czego doskonale zdaje sobie sprawę oglądający, ale jak to na ogół bywa dziewczyna pozostaje w mniejszości – jej towarzysze bardzo chcą zobaczyć dom strachu i zrobią to pomimo jej obiekcji. Już podczas tego krótkiego wstępu, tak okrojonego, że nie mamy szans dobrze poznać protagonistów, widać poważne uchybienia w warstwie technicznej. Niezgrabny montaż i miejscami bardzo nieprzyjemne dla oka kadrowanie wybijają nieco z rytmu, ale atmosfera spowijająca poszczególne kadry do najlżejszych na pewno nie należy. Nie jest to co prawda prawdziwy popis duszącego klimatu dosłownie oblepionego „nieczystościami”, ale zdjęciom nadano odrobinę ciężkości charakterystycznej dla filmowych rąbanek, zwłaszcza tych spoza głównego nurtu. A po przekroczeniu przez protagonistów progu domu strachu jeszcze to zagęszczono poprzez odpychające wnętrza tej starej nieruchomości oraz widoki, jakie ukazują się oczom młodych bohaterów „Talon Falls”. No dobrze niektóre z nich, bo bez kolorowej tandety się nie obyło. W końcu w atrakcji rodem z wesołych miasteczek jarmarczności zabraknąć nie mogło. Nie takiej na miarę „Lunaparku” Tobe'a Hoopera, co ciekawe filmu, za którym nie przepadam, ale faktem jest, że takiej amatorki, jak w „Talon Falls” tam nie zobaczyłam.

Czytałam kilka opinii innych widzów „Talon Falls” obiecujących mocno krwawe widowisko – odstręczający spektakl tortur, który tylko ludzi z żelaznymi żołądkami nie będzie zmuszał do częstego odwracania wzroku od ekranu. Więc przygotowałam się na w miarę obfity rozlew substancji imitującej posokę i sporo długich zbliżeń na obrażenia zadawane nieszczęsnym ofiarom ludzi pracujących w domu strachu. Joshua Shreve zmiksował tutaj motyw handlu tak zwanymi filmami ostatniego tchnienia (snuff movies) - poprzestając na sugestii w formie stosów VHS-ów i paru rzuconych kwestii, zamiast uciekać się do dokładnego portretowania tych transakcji - z motywem torturowania i zabijania ludzi na żywo, na oczach złaknionej mocnych wrażeń publiczności. Widownia nie ma pojęcia, że przygląda się prawdziwym torturom i mordom, trwa w przekonaniu, że to jedynie inscenizacja, że to wszystko jest udawane. Gdy Lance opuszcza dźwignię przez ciało mężczyzny przywiązanego do krzesła elektrycznego zaczyna przechodzić śmiercionośny prąd – ofiara bardzo cierpi, a chłopak w tym czasie nie posiada się z radości, ponieważ nie ma pojęcia, że właśnie stał się oprawcą. UWAGA SPOILER Później, o ironio, spotka go dokładnie taki sam los KONIEC SPOILERA. Ale największą atrakcją domu strachu wydaje się być pokój tortur. To tutaj zobaczymy najwięcej cierpień zadawanych wybranym klientom ku uciesze i odrazie innych przyglądających się temu zza szyby. Efekty specjalne są w miarę przekonujące – nie jest to szczyt realizmu, ale w porównaniu do wielu nowszych mainstreamowych rąbanek wypadają całkiem dobrze, czego niestety nie mogę powiedzieć o pracy operatorów. Zbliżeń jest stanowczo za mało, a te które widzimy są zdecydowanie za krótkie. Może z wyłączeniem odrywania paznokcia, ale pewna nie jestem, bo ta niezmiennie zadająca mi nieomal fizyczny ból forma okaleczania bohaterów filmów zawsze wydaje mi się być dłuższa niż istotnie ma to miejsce. I w sumie to by było na tyle, jeśli chodzi o ujęcia torture porn, które wywarły na mnie jakieś wrażenie – szybkie obcięcie ucha, wbijanie w ciało narzędzia ze szpikulcami, czy nawet miażdżenie czaszki chłopaka: wszystko to filmowano tak pośpiesznie i z tak nikłą koncentracją na detalach, że nawet nie zdążyłam niczego poczuć. Innych w zamyśle mocniejszych sekwencji (a należy dopisać do tego jeszcze rażenie prądem), jeśli takowe w ogóle były, w ogóle nie pamiętam. Pamiętam za to nadmiernie rozciągniętą w czasie końcówkę, z której to twórcom „Talon Falls” nie udało się wykrzesać nawet odrobiny napięcia. To znaczy ja go nie czułam, ale niewykluczone, że znajdą się osoby, których zelektryzują te z mojego puntu widzenia chaotyczne pogonie przerywane nudnawymi zamiast powoli intensyfikującymi zagrożenie przestojami w postaci ukrywania się zbiegów przed mężczyzną noszącym maskę wyobrażającą łeb świni.

Nieczęsto mam okazję obejrzeć film z nurtu torture porn, bo i nie jest to rodzaj horroru, który cieszy się największą uwagą współczesnych twórców horrorów, dlatego bardzo chętnie zasiadłam do seansu „Talon Falls”. Nie nastawiałam się na kino na miarę dwóch pierwszych „Hosteli”, ale też nie sądziłam, że ten obraz dostarczy mi jakichś większych cierpień. Nastawiałam się na niewymagający myślenia, w miarę brutalny obraz, przy którym czas szybko mi zleci i nawet jeśli nie będzie on wybijał się ponad średnią to dostarczy mi na tyle mocnej rozrywki, żebym czuła jako takie zadowolenie. Ale jedyne co teraz czuję to złość na samą siebie – za wybór, jakiego dokonałam i za uparte trwanie przed ekranem, aż do zbawiennych napisów końcowych.

1 komentarz:

  1. Takie filmy są chore, bo wzbudzają w nas zaciekawienie i niestety chęć obejrzenia, powinny być zakazane dla wszystkich. Właśne po to, żebyśmy nie musieli sięgać do naszych najmroczniejszych odczuć. To substytut bycia świadkiem zbrodni wojennych w czasie pokoju - nie jest to nikomu potrzebne. Dziwny świat, pornografia jest zabroniona chociaż wywołuje przyjemność a hostele, piły i tym podobne można sobie obejrzeć w godzinach nocnych na otwartych platformach. I pewnie w tych filmach też ćwiartują ludzi cenzurując widok genitalii - dziwne to bardzo.

    OdpowiedzUsuń