Nastoletnia
Julie Wells chce dołączyć do tak zwanych Sióstr. W skład tej
paczki wchodzą młode kobiety w jej wieku, Kitty, Leslie i
zarządzająca tą małą grupą Carol Mason, była dziewczyna
aktualnego chłopaka Julie, Steve'a, która nadal nie może się
pogodzić z rozpadem ich związku. To ona wymyśla próbę dla Julie,
której przejście, jak ją zapewnia, zagwarantuje jej miejsce w
grupce Sióstr. Polega ona na spędzeniu przez Wells jednej nocy w
mauzoleum, mając do towarzystwa wyłącznie trupy w nim
spoczywające. Niedawno umieszczono tam zwłoki Karla Raymarseivicha
Raymara, obdarzonego zdolnością telekinetyczną wampirami
energetycznego, z badaniami którego właśnie zapoznaje się jego
córka Olivia McKenna. Julie nie zdaje sobie sprawy z grożącego jej
niebezpieczeństwa, tak samo jak jej koleżanki, które
niepostrzeżenie wślizgują się do mauzoleum z zamiarem
postraszenia przechodzącej próbę dziewczyny.
Zrealizowany
za około milion dolarów horror „Jedna ciemna noc” w reżyserii
Toma McLoughlina przez co poniektórych widzów był porównywany do
„Ducha” Tobe'a Hoopera i chyba (bo niewymienionego w czołówce)
Stevena Spielberga – dopatrzono się kilku podobieństw, które
zinterpretowano jako zapożyczenia z tego kultowego filmu, co było
niewykonalne, bo omawiany obraz został nakręcony wcześniej.
Podczas postprodukcji zaistniały pewne problemy, które opóźniły
dystrybucję „Jednej ciemnej nocy”. Najbardziej bolesna dla Toma
McLoughlina i współscenarzysty Michaela Hawesa (drugim scenarzystą
był sam McLoughlin) była zmiana zakończenia przez producentów
filmu na etapie postprodukcji - nie pytano ich nawet o zgodę tylko
postawiono przez faktem dokonanym.
Pokryta
grubą warstwą kurzu „Jedna ciemna noc” nigdy nie zostanie
odkurzona wkupując się w łaski dużej części współczesnej
publiki. To pewne jak śmierć i podatki. Zresztą ta produkcja Toma
McLoughlina nawet w latach 80-tych nie odnosiła wielkich sukcesów,
czemu doprawdy trudno się dziwić. Horrory, które powstały w
przedostatniej dekadzie XX wieku, ogólnie rzecz ujmując i
oczywiście w mojej ocenie, osiągnęły bardzo wysoki poziom. Nie
wszystkie, ale i tak uważam, że lata 80-te XX wieku były
najlepszym okresem dla kinematografii grozy. Od horrorów z tej
dekady wymagam więc więcej i dotyczy to także B-klasówek, jako że
w tamtym okresie nakręcono wiele niezapomnianych nieskobudżetówek.
Jak na współczesne standardy suma, jaką dysponowali twórcy
„Jednej ciemnej nocy” jest dosyć niska – różne źródła
różnie to podają, ale z tych, które znalazłam wynika, że nie
posiadali więcej niż milion dolarów i mniej niż osiemset tysięcy
dolarów – ale w latach 80-tych taka gotówka miała większą
wartość niż obecnie. Omawiany film kręcono na modłę kina grozy
klasy B, przy czym moim zdaniem celowano w jego delikatniejszą
odsłonę. Spotkałam się z twierdzeniem, że „Jedna ciemna noc”
prezentowałaby się zdecydowanie lepiej w krótkim metrażu i myślę,
że faktycznie mogłoby tak być, ale nie sądzę, żeby tylko takie
podejście podniosło jakość tej produkcji. Bo jak na moje oko
pomysł na fabułę nie był z gatunku tych, których nie da się
rozciągnąć na około półtora godziny i co więcej nawet nie
trzeba było nadwerężać mózgownicy, żeby znacznie uatrakcyjnić
seans widzom znajdującym przyjemność w obcowaniu z nastrojowymi
horrorami. Wystarczyło jedynie częściej kierować kamerę na
samotnie przybywającą w mauzoleum Julie Wells, w którą z bardzo
dobrym skutkiem wcieliła się Meg Tilly. Niewykluczone, że
rzeczywisty, a nie udawany lęk, który jeśli wierzyć informacjom
zamieszczonym na niektórych stronach internetowych towarzyszył
aktorce, dopomógł jej w stworzeniu tak wiarygodnego wizerunku
nastoletniej Julii, ale nie zamierzam też niczego ujmować jej
zdolnościom, podawać w wątpliwość jej talentu, bo już wówczas,
w początkowej fazie jej kariery widać sporo jego przebłysków.
Kiedy czyta się skrótowy opis fabuły „Jednej ciemnej nocy”
łatwo można dojść do wniosku, że będzie się miało do
czynienia z klimatyczną opowieścią o konfrontacji nastolatki z
nieczystą mocą, która panoszy się w pewnym mauzoleum. Człowiek
nastawia się na stopniowe eskalowanie zagrożenia nie z tego świata,
obserwowanie coraz to bardziej zdecydowanych manifestacji zła i
rozpaczliwych prób wydostania się młodej kobiety z pułapki, w
jaką wpadła niejako na własne życzenie. Julie Wells nie tyle
bardzo chciała wstąpić do tak zwanej grupy Sióstr, ile udowodnić
trójce dziewcząt wchodzących w jej skład, że nie jest tchórzem
za jakiego go uważają. Zresztą słusznie, bo Julie to dziewczę
dosyć strachliwe, co doskonale widać tuż przed jej wejściem do
mauzoleum i po przekroczeniu przez nią jego progu. Ktoś pewnie
powie, że każdy, nawet najodważniejszy osobnik czułby strach w
takiej sytuacji, ale ze względu na swoje osobiste doświadczenia
zbliżone (ale nie takie same) do tych, jakie przeżywa jedna z
pierwszoplanowych postaci „Jednej ciemnej nocy” z całą
stanowczością odcinam się od tego poglądu. Wyrażenie „jedna z
pierwszoplanowych postaci” było w pełni zamierzone, bo wbrew
temu, co wydawało mi się po przeczytaniu zarysu fabuły omawianego
obrazu na krótko przed seansem, Julie Wells nie jest jedyną
centralną bohaterką tej opowieści. Scenarzyści snują bowiem tę
historię z kilku różnych perspektyw, skaczą od jednego
bohatera/bohaterki do drugiego/drugiej zamiast, co moim zdaniem
byłoby dużo lepszym rozwiązaniem, w największym stopniu
koncentrować się na postaci kreowanej przez Meg Tilly.
Twórcy
„Jednej ciemnej nocy” przez zdecydowaną większość czasu
próbowali tworzyć aurę zagrożenia bez wspomagania się
manifestacjami siły nieczystej, która wzięła we władanie jeden z
grobowców stojących na pewnym mrocznym cmentarzu. Z informacji
pozyskanych przez jego córkę, Olivię (bardzo dobra kreacja Melissy
Newman) wiemy, że w rzeczonym mauzoleum spoczywa ciało Karla
Raymara, mężczyzny który za życia był wampirem energetycznym
władającym wrodzoną mocą telekinezy, któremu być może udało
się pokonać barierę życia i śmierci. A podczas prologu widzimy
makabryczne znalezisko w mieszkaniu niedawno zmarłego Raymara,
dobitnie wskazujące na to, że mamy do czynienia z okrutnym
osobnikiem. Później okazuje się, że zbrodnicze czyny jakich za
życia dopuszczał się ten czarny charakter nie były dyktowane
nieodpartym pragnieniem folgowania swoim najniższym instynktom tylko
dobrem nauki. Ot, dostajemy klasycznego burzyciela, szalonego
naukowca tak zafiksowanego na punkcie swoich badań, że w ogóle
niedbającego o dobro jednostki. Z drugiej jednak strony scenarzyści
dają nam do zrozumienia, że organizm tego mężczyzny też czerpał
z jego działalności niemałe korzyści, dlatego chyba
najbezpieczniej będzie założyć, że kierował się dwiema
potrzebami. Na przemian z tym wątkiem snute są wątki poświęcone
młodym ludziom rozbitym na trzy ujęcia. Przejścia Julie w mrocznym
grobowcu, czyli część, która przynajmniej u mnie budziła
największe nadzieje, podano w takim skrócie i z tak kompletną
ignorancją napięcia, że szybko wyzbyłam się owej nadziei na
mocno klimatyczny straszak. Sceneria była idealnie trafiona –
McLoughlin zdradził, że zainspirowały go jego przeżycia w
paryskich katakumbach, które zwiedził gdy miał dziewiętnaście
lat. Czerpał również z twórczości Edgara Allana Poe, ale poza
głównym miejscem akcji i być może końcowymi wydarzeniami
rozgrywającymi się w mauzoleum nic nie przywodziło mi na myśl
dorobku tego genialnego pisarza. Bo twórcy więcej miejsca
poświęcili szczeniackim zachowaniom Carol i Kitty względem Julie,
które negatywnie wpływały na atmosferę zalegającą we wnętrzu
grobowca. Innymi słowy były zabawne, a nie niepokojące, przy czym
pomijając dziwaczny nałóg żucia szczoteczki do zębów, śmiech
budził bijący z nich infantylizm i chwilami niski stopień
prawdopodobieństwa (akurat uwierzę w to, że ofiara dziecinnych
wybryków po wpadnięciu na jedną z dziewcząt, które za nie odpowiadają
mogła nie zobaczyć, z kim tak naprawdę ma do czynienia), a nie godne uznania poczucie humoru scenarzystów. Dzieje
chłopaka Julie, Steve'a, oglądało się już dużo lepiej. Bo
zachowano tutaj większą powagę, a nie dlatego, żeby były one
jakoś szczególnie interesujące. Wygląd efektów specjalnych
wykorzystanych w końcówce (tak, na manifestację niszczycielskiej
mocy trzeba długo czekać) jest realistyczny i całkiem upiorny
(najlepsze są zbliżenia na małe białe robaczki), ale sposoby
wprowadzania ich w ruch mocną trącą myszką. Cechują się taką
nieporadnością, że niewykluczone, iż wielu widzów będzie
zanosić się śmiechem zamiast, jak zapewne chcieli tego twórcy, ze
wstrętem wgapiać się w niniejsze rekwizyty.
„Jedna
ciemna noc” to moim zdaniem jeden z gorszych produktów
przedostatniej dekady poprzedniego wieku. Tak całkowicie
niepozbawiony plusów, ale nie są one na tyle duże żeby
przysłonić, jak dla mnie liczniejsze, minusy. Nie mogę powiedzieć,
że pomysł na ten film zawierał w sobie jakiś niespotykany
potencjał, który zwyczajnie nie został przez twórców
wykorzystany, bo trudno dopatrzeć się w tej koncepcji czegoś
nadzwyczajnego, czy chociażby nawet furtki, do czegoś takiego. Ale
można było nakręcić to w nieporównanie bardziej trzymającym w
napięciu stylu i po przerzuceniu większego ciężaru na postać
Julie Wells przystąpić do standardowego, acz wciąż bardzo przeze
mnie lubianego, portretowania klimatycznego ciągu nadnaturalnych
zjawisk zachodzących w jakże atrakcyjnych z punktu widzenia
miłośnika horrorów, wnętrzach dużego mauzoleum. I właśnie z
tego powodu uważam, że scenarzyści nie wykorzystali możliwości,
jaka się przed nimi rozpostarła po wykluciu się w ich głowach
zarysu owej historii.
Pamiętam że na początku lat 90-tych, jako dzieciak oglądałem większość horrorów z lat 80-tych, wypożyczanych na kasetach VHS ale tego tytułu jednak nie pamiętam.
OdpowiedzUsuń