piątek, 6 października 2017

„Ogary miłości” (2016)

Australia, rok 1987. Rodzice nastoletniej Vicki Maloney od niedawna są w separacji. Dziewczyna większość czasu spędza z ojcem, ale na dwa dni w każdym tygodniu musi przyjeżdżać do matki, z którą nie ma dobrych relacji. Vicki nie potrafi wybaczyć jej odejścia od męża i nie podoba jej się to, że matka nie daje jej takiej swobody jak ojciec. Podczas jednego z pobytów u rodzicielki Vicki dostaje od niej zakaz pójścia na imprezę, ale udaje jej się ukradkiem wymknąć z domu. Podczas poszukiwań miejsca, w którym odbywa się zabawa podjeżdża do niej samochód z nieznaną jej parą w środku, która proponuje nastolatce sprzedaż narkotyków. Vicki jest zainteresowana, ale okazuje się, że nie mają już przy sobie towaru. Informują ją, że mają zapas w swoim domu, a nastolatka zgadza się pojechać z nimi celem dokonania transakcji. Nie wie jeszcze, że ma do czynienia z seryjnymi mordercami, Evelyn i Johnem White'ami, którzy zwykli przez kilka dni przetrzymywać wybrane młode kobiety w swoim domu, a później pozbawiać ich życia i pozbywać się ich zwłok.

„Ogary miłości” to australijski thriller psychologiczny w reżyserii debiutującego w pełnym metrażu Bena Younga, który także napisał scenariusz. Dopatrzono się w nim inspiracji autentycznymi zbrodniarzami, Davidem i Catherine Birnie. W 1986 roku ta mieszkająca w Perth w Australii Zachodniej, żyjąca w nieformalnym związku para porwała w sumie pięć kobiet w wieku od piętnastu do trzydziestu jeden lat. Tylko jednej z nich udało się przeżyć – jej ucieczka doprowadziła do schwytania seryjnych morderców, których następnie postawiono przed sądem i skazano na czterokrotne dożywocie, z możliwością ubiegania się o warunkowe przedterminowe zwolnienie po dwudziestu latach odsiadki. Producentka „Ogarów miłości”, Melissa Kelly, ogłosiła jednak, że film został zainspirowany wieloma prawdziwymi zbrodniami, nie tylko tymi popełnionymi na terenie Australii, ale nie w takim stopniu, żeby przyklejać mu łatkę „oparty na faktach”.

Akcja „Ogarów miłości” rozgrywa się w 1987 roku, ale gdyby zrezygnowano z zamieszczenia tej informacji na początku filmu to pewnie bym tego nie odgadła. Bo wątpię, żeby telefon z tarczą i stare szlagiery rozlegające się co jakiś czas w tle nakierowały mnie na właściwy trop... Wystrój domu antybohaterów nie należy do najnowocześniejszych, ale to można by zrzucić na karb kiepskiej sytuacji materialnej gospodarzy, bo jeśli spojrzy się na lokum ojca Vicki Maloney to naprawdę łatwo dojść do wniosku, że akcję filmu umieszczono w czasach współczesnych. Tym bardziej, że kolorystyka zdjęć także nie przypomina tej widzianej na filmach z lat 80-tych, a gdybym dzisiaj zobaczyła na ulicy kogoś ubranego w któryś ze strojów noszonych przez aktorów występujących w „Ogarach miłości” to na pewno nie pomyślałabym o stylu retro. Zaznaczam jednak, że to obserwacja poczyniona przez laika, osobę kompletnie nieznającą się na modzie, a więc niezbyt miarodajna. W każdym razie jak na moje oko stylizacja na lata 80-te w ogóle twórcom nie wyszła, ale to akurat nie miało dla mnie większego znaczenia. Bo przywoływanie ducha kinematografii z tej dekady wcale nie jest jedyną ścieżką prowadzącą do mojego serca. Niepotrzebne mi doskonale oddane realia lat 80-tych, ta magiczna aura, która zawsze wprawia mnie między innymi w sentymentalny nastrój, żeby wsiąknąć w świat odmalowany przez twórców XXI-wiecznego obrazu. Uwielbiam te a la powroty do przeszłości, ale to wcale nie oznacza, że dyskredytuję wszystkie inne style. W płaszczyźnie technicznej „Ogarów miłości” praktycznie się zakochałam. Byłam wprost urzeczona tą lekko przygaszoną (ale naprawdę delikatnie) kolorystyką, w której ponadto widać ostre przebitki szarości i nieco metalicznej czerni; promieniami słonecznymi, które to najczęściej padały na spokojną, malowniczą okolicę, w której mieszkała para seryjnych morderców, bo jakimś cudem emanowała z nich jakaś ponurość; powolnymi wstawkami szerzej przedstawiającymi tę dzielnicę miasta, zwłaszcza ciągami zdjęć na stop-klatkach; i mocno intymną pracą kamer wewnątrz odpychającego domostwa Johna i Evelyn White'ów. Pomieszczenia nie są zaniedbane, nie są odstręczająco zanieczyszczone, za wyjątkiem tych chwil, w których pies należący do kobiety wypróżni się na dywan, ale jego właścicielka czym prędzej po nim sprząta. Stara się utrzymywać w czystości również mały pokoik, w którym wraz z mężem przez kilka dni, pojedynczo, przetrzymują porwane nastolatki, ale jeśli porówna się to pomieszczenie do wszystkich pozostałych to ten pierwszy i tak na pewno wyda się zaniedbany. Jest najsilniej odpychający, ale w głównej mierze przez to co widzimy w centrum, a mianowicie przerażoną młodą kobietę przykutą do łóżka, najczęściej z zakneblowanymi ustami, a z czasem z mocno obolałym ciałem. Ben Young najwięcej miejsca poświęcił niezdrowej relacji czarnych charakterów: zakochanej parze, która w głównej mierze w zaciszu swojego domu prowadzi zbrodniczy proceder. Dlaczego John i Evelyn porywają nastolatki, przetrzymują je przez kilka dni, po czym pozbawiają życia i pozbywają się ich ciał? Tego scenarzysta nie artykułuje wprost, ale daje nam do zrozumienia, że owa chora potrzeba bardziej rozpanoszyła się w Johnie, a jego partnerka jest w nim tak szaleńczo zakochana, że wydaje się, iż jest gotowa zrobić wszystko, czego mężczyzna zapragnie. No prawie wszystko, bo szybko staje się jasne, że Evelyn nigdy nie da mu przyzwolenia na wykorzystanie seksualne innej kobiety, a akurat Vicki Maloney budzi w nim takie pragnienie. Wyłączając prolog „Ogary miłości” skupiają się na przejściach jednej ofiary Evelyn i Johna, przy czym czynią to bardziej z perspektywy jej oprawców niźli jej samej. Plus jest taki, że wielbiciel mocniejszego kina może „popływać” w brudnych umysłach pary zwyrodnialców, dokładnie zapoznać się z ich wprawiającymi w niemały dyskomfort psychiczny osobowościami. Ale zmarginalizowanie postaci ich aktualnej ofiary, nieporównanie mniej szczegółowa charakterystyka dziewczyny i danie jej dużo mniej czasu antenowego niż parze zwyrodnialców, sprawiła, że pomiędzy mną i Vicki był pewien dystans. Na tyle mały, żebym życzyła jej wydostania się z opresji i żebym głęboko jej współczuła, ale jednocześnie dość szeroki, aby odebrać mi możliwość utożsamienia się z nią. Bo tak naprawdę z całej tej trójki postaci tylko ona stanowiła dobry materiał na identyfikację ze uwagi na to, że była postacią pozytywną. Niepozbawioną wad, ale i tak pozytywną. W przypadku „Ogarów miłości” ten proces się nie odbył, nawet odnośnie postaci, które skupiły się na poszukiwaniach Vicki, bo one pojawiały się na ekranie jeszcze rzadziej od zniewolonej nastolatki i miałam jeszcze mnie informacji na ich temat.

Niemożność utożsamienia się z Vicki to właściwie jedyna słabsza strona tego obrazu. Z mojego punktu widzenia, bo nie wykluczam, że inni widzowie nie będą mieli z tym żadnego problemu. Albo zwyczajnie nie będzie im zależało na procesie identyfikacji. Nie jest on w sumie najistotniejszy – można silnie zaangażować się w tę opowieść bez „wchodzenia w skórę którejś z postaci”. Wiem, bo mnie bez wkładania jakiegokolwiek wysiłku się to udało. Nie wiem natomiast jak zareagują na ten obraz osoby, które zdołają utożsamić się z mordercami, bo w moim przypadku (na szczęście) w ogóle nie było o tym mowy. Nie sądzę zresztą, żeby twórcom omawianego filmu zależało na zmuszeniu widza do obrania takiej perspektywy. Doskonale wykreowana przez Emmę Booth, Evelyn White jest kobietą właściwie uzależnioną od swojego aktualnego partnera, Johna, w którego z niemalże równie dobrym skutkiem wcielił się Stephen Curry. Darzy go tak ogromną miłością, że wydaje się, iż jest gotowa zrobić dla niego wszystko i absolutnie wszystko mu wybaczyć. A jest co wybaczać, bo mężczyzna często wpada w niekontrolowaną wściekłość, w trakcie której jest zdolny wyrządzić krzywdę swojej życiowej partnerce i zarazem wspólniczce we wdrożonym przez nich procederze. „Ogary miłości” nie są więc tylko opowieścią o zniewolonej nastolatce (w tej roli niezbyt przekonująca Ashleigh Cummings), która jeśli nic nie zrobi umrze za kilka dni, ale również (albo przede wszystkim) historią o toksycznym związku, niezdrowym przywiązaniu kobiety do mężczyzny, zaślepieniu miłością do niebezpiecznego osobnika, który wydaje się również darzyć ją wielkim uczuciem. Nie powstrzymuje go to jednak przed zaplanowaniem gwałtu na uwięzionej nastolatce (nie zdradzę, czy Johnowi udało się wprowadzić go w życie). Wracając jednak do postaci Evelyn nie odnosi się wrażenia, że kobieta działa wbrew sobie podczas realizacji ich zbrodniczych planów – nie wygląda to tak, jakby mężczyzna zmuszał ją do porwań nastoletnich dziewcząt i zajmowania się nimi podczas ich kilkudniowych przymusowych pobytów w ich domu, poprzedzających ich śmierć. Ma się raczej wrażenie, że w kobiecie również tkwi czyste okrucieństwo, że także jest mocno zdemoralizowaną osóbką, która oto znalazła ujście dla swoich morderczych pragnień. Nie jestem tylko przekonana co do tego, czy rzeczone zapędy tkwiły w niej już przed poznaniem Johna, czy zostały jej „wszczepione” przez mężczyznę. Innymi słowy, czy Evelyn dopuszczałaby się tych strasznych czynów, gdyby nie związała się z Johnem, który to ewidentnie pełni rolę dominującą w ich związku. Warstwa psychologiczna „Ogarów miłości” to moim zdaniem istny majstersztyk – Ben Young wiele zostawia domysłom widza, ale to co artykułuje wręcz zmusza widza do analizowania psychiki seryjnych morderców, do szukania odpowiedzi na pytania, na które scenarzysta nie odpowiedział i również przez to (nie tylko za sprawą szeroko omówionych innych aspektów ich osobowości) ciągłego zanurzania się w ich wnętrzach, co z uwagi na okrutne czyny, których się dopuszczają wprawia w ogromny dyskomfort. Z tego też powodu można chyba nazwać „Ogary miłości” kinem bezkompromisowym – pod kątem psychologii jest w miarę bezwzględny wobec widza. Pod kątem, nazwijmy to, sugestii makabry też. Jeden moment wpędził mnie w niemałą rozpacz, ale inne też budziły duże emocje, aczkolwiek nie należy się nastawiać na uwypuklanie okrucieństwa poprzez dosłowne wizualizacje. Ben Young epatuje przemocą, ale unika szczegółowego obrazowania męki dziewczyny. Większość pozostawia wyobraźni odbiorców, którą swoją drogą bez wątpienia potrafi rozbudzić. Z nieocenioną pomocą swojej ekipy. To samo zresztą mogę powiedzieć o generowaniu napięcia, które to nawet w najwolniejszej środkowej partii filmu ani na chwilę mnie nie opuszczało, a w końcówce zostało tak mocno wywindowane, że te wydarzenia musiałam śledzić na stojąco (nie przesadzam, daję słowo, że nie mogłam usiedzieć).

Australijskie „Ogary miłości” to thriller, który dał mi powody przypuszczać, że oto w światku filmowym pojawił się kolejny obdarzony wielkim talentem reżyser, któremu trzeba się bacznie przyglądać. Taki, którego dalszą karierę zamierzam śledzić w miarę swoich możliwości i nie zamierzam ograniczać się jedynie do sięgania po jego thrillery. Na 2018 rok zaplanowano premierę jego kolejnego dreszczowca, tym razem zmiksowanego z science fiction, pt. „Extinction", którego mam nadzieję obejrzeć. Ale jeżeli Ben Young w przyszłości pochyli się również nad innymi gatunkami to jeśli tylko będę miała taką możliwość to na pewno też dam im szansę (może za wyjątkiem komedii romantycznych...). Bo w „Ogarach miłości” zobaczyłam taki oto talent, który ma szansę kwitnąć także w innych gatunkach filmowych, nie tylko w mrocznych thrillerach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz