niedziela, 27 maja 2018

Michelle Paver „Przepaść”

Rok 1935. Pięciu Anglików zamierza zdobyć szczyt Kanczendzonga w Himalajach. Ekspedycji przewodniczy major Cotterell, a pozostali członkowie to doktor Stephen Pearce, jego starszy brat Christopher zwany Kitsem, Garrard i McLellan. Kits od dziecka jest fanem Edmunda Lyella, generała, który kierował wyprawą na Kanczendzongę w 1906 roku. Nie licząc wynajętych kulisów tylko on i niejaki Charles Tennant wrócili do domu. Pozostali członkowie tej ekspedycji ponieśli śmierć. Zostali pokonani przez górę. Stephen Pearce nie chce, aby wyprawa z 1906 roku rzutowała na ich przygodę, nie zapoznaje się nawet z jej szczegółami przed wyruszeniem w drogę. Jego brat wręcz przeciwnie: byłby wprost wniebowzięty, gdyby natrafili oni na jakieś ślady ekspedycji Edmunda Lyella. Stephen jako pierwszy zacznie rozważać możliwość obecności kogoś lub czegoś niepożądanego w ich pobliżu. Zacznie go dręczyć myśl, że w tych ekstremalnie trudnym warunkach mogą być obserwowani przez jakąś wrogo nastawioną do nich istotę. Taką, która tylko czeka na odpowiedni moment do zaatakowania strudzonych alpinistów.

Michelle Paver urodziła się w Afryce, ale gdy miała trzy latka przeprowadziła się wraz z rodziną do Anglii. Po skończeniu studiów przez jakiś czas pracowała w kancelarii prawnej, ale niedługo po napisaniu swojej debiutanckiej powieści „Without Charity” (po raz pierwszy opublikowanej w roku 2000), porzuciła karierę prawniczą na rzecz pisarstwa. Od tego czasu stworzyła między innymi poczytną serię fantasy „Bogowie i wojownicy”, tak zwaną „Kronikę Pradawnego Mroku” dla nieco młodszych czytelników i „Cienie w mroku”, horror nominowany do Shirley Jackson Award. Wystarczy zapoznać się ze skrótowym opisem fabuły tej ostatniej, żeby znaleźć podobieństwa pomiędzy nią i późniejszą „Przepaścią”. Wychwalanym przez krytyków kolejnym horrorem brytyjskiej powieściopisarki osadzonym w mroźnej scenerii.

Z tego, co zdążyłam się zorientować Michelle Paver ciągnie w dwóch bardzo różnych kierunkach: w stronę literatury dla młodzieży i dla dorosłych czytelników. W tej drugiej kategorii celuje w horror/thriller, podczas gdy w pierwszej skłania się ku fantasy. Nie wiem, czy wyciągam właściwe wnioski, bo opieram się jedynie na informacjach znalezionych w Internecie, ponieważ „Przepaść” to jak na razie jedyna książka Michelle Paver, z którą miałam przyjemność się zapoznać. Tak, przyjemność, co szczerze powiedziawszy trochę mnie zaskoczyło. Bo pierwszy rzut oka na tę króciutką publikację i pierwsze zdania, które przeczytałam nastroiły mnie na horror klasy B. Na coś w stylu Guya N. Smitha i Harry'ego Adama Knighta. Żeby była jasność: lubię czasem odprężyć się przy prościutkich utworach grozy obu tych panów, ale nieporównanie więcej frajdy mam z obcowania z bardziej rozbudowanymi powieściami, z historiami, w których aż roi się od szczegółowych opisów. W „Przepaści” takowych stanowczo brakuje – to zdecydowanie nie jest proza w stylu „Terroru” Dana Simmonsa, bo przecież mroźna sceneria co poniektórym może właśnie to sugerować. Paver operuje tutaj uproszczonym językiem – snuje tę opowieść w sposób skrótowy posługując się krótkimi, nieskomplikowanymi zdaniami, które jednak niosą sporo treści. Udało jej się pobudzić moją wyobraźnię na tyle, abym nie miała nieprzyjemnego poczucia całkowitego oderwania od bohaterów tej historii i coraz to bardziej zagadkowych wydarzeń, w centrum których się znajdują. Sprawę z tego dodatkowego, nieprzewidzianego zagrożenia zdaje się zdawać sobie tylko doktor Stephen Pearce, który został wcielony do tej ekspedycji jako ostatni, w zastępstwie innego lekarza. Do śmiertelnie niebezpiecznej wyprawy na Kanczendzongę, drugi co do wysokości szczyt w Himalajach. Ciekawe jest to, że choć Michelle Paver aż nadto wszystko upraszcza, że choć posługuje się tak niewyszukanym słownictwem, tak uszczupla wszelkie opisy, to udaje jej się uniknąć niechlujstwa. A przynajmniej ja nie miałam wrażenia obcowania z książką, jak to się mówi, spisaną na kolanie. „Przepaść” to nie jest jakaś na wskroś banalna, prymitywna, naprędce sklecona historyjka o pięciu Anglikach i grupce ich tragarzy walczących z żywiołami i... czymś, czego natury przez jakiś czas można się tylko domyślać. Czy na tej skutej lodem, smaganej śniegiem górze ukrywa się człowiek z krwi i kości z jakiegoś powodu nieprzyjaźnie nastawiony do śmiałków starających się zdobyć szczyt Kanczendzonga? A może to jakiś stwór niemalże żywcem wyjęty z niektórych opowieści H.P. Lovecrafta? Równie prawdopodobne jest jednak to, że Michelle Paver wybrała dużo szczerzej rozpowszechniony motyw – motyw ducha nawiedzającego to nieprzyjazne miejsce i starającego się zabić każdego, kto odważy się w nie zapuścić. No dobrze, a co jeśli narrator, doktor Stephen Pearce, zaczął tracić zmysły? Jeśli okaże się, że zostaliśmy wciągnięci w szaleństwo głównego bohatera „Przepaści”, że wszystko rozegrało się jedynie w jego rozchwianym przez wysokość na jakiej się znajdował i przez panujące tam warunki atmosferyczne, umyśle? Myślę, że przynajmniej część czytelników będzie miało na uwadze taką ewentualność i dzięki temu pokryją się cienkim pancerzem nieufności. Będą podejrzliwi względem doktora Stephena Pearce'a, ale nie w tak dużym stopniu, żeby kategorycznie odrzucać jego fantastyczną teorię.

Co poniektórzy z moich wcześniejszych słów mogli już wysnuć taki wniosek, ale na wszelki wypadek napiszę tak: to niepewność co do faktycznej natury zagrożenia oraz co akurat się z tym wiąże, wątpliwości co do stabilności psychicznej głównego bohatera i co za tym idzie oceny jego sytuacji dla mnie są najmocniejszą stroną „Przepaści” Michelle Paver. Powieść ta nie namieszała mi tak w głowie, jak chociażby „Dom z liści” Marka Z. Danielewskiego, „Nocny film” Marishy Pessl, czy „Prawdziwa historia” Delphine de Vigan, którą na ekran przeniósł Roman Polański, ale nie mogę stwierdzić, że wszystko przez cały czas było dla mnie oczywiste. Gdybym napisała, że szybko odgadłam z jakiego rodzaju historią mam tutaj do czynienia, że wybrałam sobie jeden konkretny motyw wpisany w tradycję literatury i kina grozy i uparcie trzymałam się go, aż do ostatnich stronic „Przepaści”, które powiedziały mi, że niestrudzenie podążałam tą właściwą ścieżką interpretacyjną to zwyczajnie bym skłamała. Bo choć jedna taka droga bardziej od pozostałych do mnie przemawiała (jak się okazało ta właściwa) to jednak aż do końca tej opowieści dręczyły mnie wątpliwości. Musiałam brać pod uwagę też inne możliwości, nie mogłam tak po prostu ich skreślić. W wielu momentach mamiły mnie obietnicą wtajemniczenia – każda z nich (a tak naprawdę rozważałam jeszcze tylko dwie inne ewentualności) mówiła „chwyć się mnie, a przechytrzysz autorkę, rozszyfrujesz jej zamysł zanim sama zechce ci go wyjawić”. Ależ mnie korciło, żeby ulec tym namowom – zwłaszcza jednej, jakże atrakcyjnej z mojego punktu widzenia. Dużo bardziej atrakcyjnej od tej, co do której najmocniej się skłaniałam. Innym jakże korzystnym dla tej publikacji elementem „Przepaści” jest pomysł na swego rodzaju zazębianie się dwóch rożnych wypraw. Tej, którą akurat śledzimy, ekspedycji pod kierownictwem majora Cotterella z roku 1935 i wyprawy pod przewodnictwem generała Edmunda Lyella z roku 1906. Ta druga, owe echa przeszłości zdają się wybrzmiewać w umownej teraźniejszości (tj. w roku 1935). To, co wydarzyło się na tej ekstremalnie trudnej trasie w pierwszej dekadzie XX wieku w jakiś sposób rzutuje na wspinaczkę tą samą drogą toczącą się dwadzieścia dziewięć lat później. Michelle Paver w najróżniejszy sposób aż nadto wyraziście splata ze sobą te dwie wyprawy, ale mnie najbardziej zaintrygował mniej oczywisty fakt. Nie wiem nawet, czy Paver zrobiła to celowo, czy miała świadomość tego, że ten konkretny aspekt w umyśle czytelnika także może jawić się niczym punkt styczny dla tych dwóch wypraw, których celem jest/był szczyt Kanczendzonga. Chodzi o starszego brata narratora nazywanego Kitsem i Edmunda Lyella, który po zakończeniu swojej tragicznej ekspedycji napisał poczytną książkę, kreując się w niej na prawdziwego bohatera. Kits od lat jest jego fanem i w sumie trudno się temu dziwić, bo (i tutaj mamy to jakże intrygujące połączenie) ma podobny, jeśli nie taki sam, charakter. Obaj to samochwały, egoiści, pozerzy, ludzie uważający się za pępki świata, traktujący innych z góry, ale posiadający charyzmę, która każe pokornie, czasami nawet z uśmiechem na twarzy znosić ich towarzyszom lekceważące teksy, jakie zwykli kierować w ich stronę. Kits dokładnie tak traktuje swojego brata, który zdaje się powoli tracić cierpliwość, który może w końcu pęknąć i dopuścić się wówczas zbrodniczego czynu. Ale o jego relacjach z pozostałymi uczestnikami wiemy tylko tyle, że ich nie obraża, tak jak brata, aczkolwiek uważa się za lepszych od nich i pewnie ci doskonale o tym wiedzą. Kulisi to dla niego zabobonni biedacy, którymi nie należy się zbytnio przejmować. I chociaż niektóre decyzje kierownika wyprawy, majora Cotterella, doprowadzają go na skraj wściekłości, nie popycha go ona do niesubordynacji. Michelle Paver pokrótce przybliża nam charakterystykę Edmunda Lyella i najważniejsze szczegóły z wyprawy na Kanczendzongę zorganizowanej przez niego w 1906 roku, dzięki czemu możemy odnaleźć liczne podobieństwa pomiędzy nim a Kitsem. Przy tym wszystkim autorka cały czas mniej lub bardziej udanie stara się zagęszczać atmosferę paranoi konsekwentnie co jakiś czas wypieraną przez klimat zagrożenia z zewnątrz czyhającego na nieustraszonych alpinistów. Czy to fizycznego, czy nadnaturalnego. A to wszystko z kolei nieustannie otacza aura wyalienowania, pozostawania z dala od cywilizowanego świata, na skutym lodem terytorium, gdzie jeden fałszywy krok może skutkować natychmiastową śmiercią, skąd nie sposób szybko wydostać się w przypadku pojawienia się jakiejś opętanej żądzą mordu istoty, której niestraszne śnieg, mróz i ogromna wysokość – tak duża, że mogąca zmącić umysł niejednego człowieka.

„Przepaść” to w miarę klimatyczny horror napisany w sposób, który powinien przemówić do dosyć szerokiej grupy odbiorców. Bo takie uproszczone słownictwo wydaje mi się mieć więcej zwolenników niż bardziej rozbudowane formy snucia literackich opowieści. Zresztą, skoro mnie, osobie, która woli obszerne tomiszcza zawierające dużo bardziej szczegółowo opisane historie, opowieści stworzone z prawdziwym językowym rozmachem, „Przepaść” się spodobała, to możliwe, że znajdzie się więcej czytelników preferujących bardziej wyczerpujące warsztaty, którzy nie uznają czasu spędzonej nad tą powieścią za czas stracony. Bo ja tam cieszę się, że ta pozycja wpadła w moje ręce, że mogłam zapoznać się z tym utworem, choć do najczystszej ekstazy mnie ta historia nie doprowadziła. Ot, dobre czytadło, skierowane głównie do miłośników literackich horrorów i thrillerów.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz