wtorek, 15 maja 2018

„Mama i tata” (2017)

Brent i Kendall Ryanowie mieszkają w spokojnej okolicy wraz z dwójką swoich dzieci, nastoletnią Carly i młodszym Joshem. Dziewczyna od jakiegoś czasu spotyka się z Damonem Hallem, chłopakiem nieakceptowanym przez jej ojca i często wdaje się w kłótnie z członkami swojej najbliższej rodziny. Brent i Kendall starają się jak najlepiej wywiązywać ze swoich rodzicielskich obowiązków, ale są chwile, gdy marzą o powrocie do młodzieńczych lal, gdy mają serdecznie dość dorosłego, odpowiedzialnego życia. Wkrótce w Stanach Zjednoczonych wybucha zagadkowa epidemia, której ofiarami stają się także Ryanowie. Rodzice zaczynają polować na własne dzieci, nie potrafią zagłuszyć w sobie niezrozumiałego pragnienia zabicia swoich pociech, są gotowi zrobić absolutnie wszystko, aby zaspokoić ten morderczy apetyt.

Współreżyser między innymi dwóch części „Adrenaliny” i współscenarzysta między innymi „Patologii” (2008), Amerykanin Brian Taylor, tym razem sam zasiadł na krześle reżyserskim. Powstały w oparciu o jego własny scenariusz horror komediowy „Mama i tata” po raz pierwszy został wyświetlony na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Toronto we wrześniu 2017 roku, a do szerszego obiegu trafił w roku 2018. Od krytyków otrzymał głównie pozytywne recenzje, ale niezbyt wielu zwykłych odbiorców podzieliło ich odczucia. Role tytułowe przypadły w udziale Selmie Blair i Nicolasowi Cage'owi – ten ostatni przyznał, że „Mama i tata” to jego ulubiony film spośród tych, w których wystąpił w ostatnich dziesięciu latach.

Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że Brian Taylor w „Mamie i tacie” powiela znany motyw zarazy pustoszejącej na oczach widza jakiś obszar świata. W tym przypadku Stanów Zjednoczonych, przy czym twórcy najsilniej koncentrują się na jednym z miast tego kraju, a jeszcze silniej na jednej familii w nim mieszkającej, poprzez przekazy medialne dając jednak jasno do zrozumienia, że pozostałą część państwa dotknął ten sam problem. Ale w przeciwieństwie do niezliczonych horrorów o różnego rodzaju chorobach, z zombizmem włącznie, pandemiach prostą drogą prowadzących do apokalipsy, w „Mamie i tacie” nie zobaczymy hordy bezrozumnych stworzeń atakujących każdego napotkanego zdrowego osobnika, ani nawet nie dostaniemy nic, co wskazywałoby na to, że ta przypadłość jest zaraźliwa. U Briana Taylora morderczy szał ogarnia kolejno w błyskawicznym tempie tylko osoby posiadające dzieci. Polują one tylko na swoich synów i córki – nieprowokowani nie wykazują żadnej chęci zgładzenia innych czy to dorosłych niezarażonych osobników, czy małoletnich członków gatunku ludzkiego. Niektórzy mogą pamiętać (na przykład) horror „Dzieci” Toma Shanklanda, w którym to mieliśmy do czynienia z odwrotną sytuacją. Zaraza dotknęła tam właśnie najmłodszych, aczkolwiek nie ograniczali się oni do polowania wyłącznie na swoich rodziców. Zebrawszy więc do kupy wszystkie te apokaliptyczne rąbanki o różnego rodzaju chorobach i zestawiając je z koncepcją Briana Taylora ciężko mówić tutaj o maksymalnej konwencjonalności. Trzeba oddać scenarzyście pewną pomysłowość – może i niezbyt dużą, ale myślę, że przyklejanie mu łatki bezrefleksyjnego kopisty w kontekście tej produkcji byłoby zwyczajnie niesprawiedliwe. Muszę przyznać, że zaintrygowało mnie takie podejście do motywu epidemii w horrorze – miało w sobie coś odżywczego, tchnęło trochę życia w ten skostniały nurt, którego to wielką fanką nigdy nie byłam. Bardzo możliwe jednak, że nie patrzyłabym na to tak przychylnych okiem, gdyby nie zabawowa forma, jaką nadano tej produkcji. Gdyby filmowcy podeszli do tego ze śmiertelną powagą, uderzali w wyłącznie pesymistyczne nuty. Komediowa otoczka, zabawne dialogi i sytuacje, dobrze wkomponowały się w elementy przystające do horroru, a to nie jest częste zjawisko. Te dwa gatunki ciekawie się zazębiały – miało to swój urok, na tyle silny, żebym szybko pozbyła się rezerwy. Bo do horrorów komediowych prawie zawsze podchodzę bardzo ostrożnie, bowiem w większości tego typu przypadków spotykam się z denerwującym spychaniem horroru poza nawias. Na ogół komedia jest w tym układzie gatunkiem dominującym, a jakby tego było mało często humor jest nie tyle śmieszny, ile po prostu żałosny. W „Mamie i tacie”, ku mojemu niemałemu zdziwieniu, nie spotkałam się z tym mankamentem – właściwie to łapałam się na zatracaniu rozeznania gdzie przebiega granica: gdzie kończy się horror i zaczyna komedia. Tak jakby te dwa tak różne przecież gatunki zbiegały się tutaj w jakichś magicznych punktach, jakby Brian Taylor znalazł wspólną niszę, stworzył obszar w którym te dwa rodzaje kina egzystują ze sobą w rozbrajającej harmonii, wzajemnie się dopełniają ostatecznie tworząc nierozerwalną jedność. Taylor oczywiście nie jest pierwszym (i pewnie nie ostatnim) twórcą, który znalazł sposób na atrakcyjne dla mojego oka połączenie horroru i komedii, ale wziąwszy pod uwagę fakt, że nieczęsto zdarza mi się tak dobrze bawić na tego rodzaju produkcjach, nie pozostaje mi nic innego, jak pochylić głowę na znak szacunku dla tego konkretnego dokonania Briana Taylora i jego ekipy.

Wbrew pozorom „Mama i tata” nie jest filmem nieprzekazującym żadnych ważniejszych treści. Historią, którą sprowadzono do prześmiewczej rąbanki, na której można spokojnie wyłączyć myślenie. Nie chcę przez to powiedzieć, że scenariusz jest jakoś szczególnie skomplikowany, ani nawet, że obfituje on w niezwykle błyskotliwe, głębokie spostrzeżenia, które zwrócą uwagę dorosłych osobników na jakiś dotychczas niedostrzegany przez nich problem. Brian Taylor rozpościera przed naszymi oczami obraz małżeństwa, które bardzo stara się stworzyć szczęśliwą, kochającą się rodzinę, zapewnić swoim pociechom dostatnie życie w bezstresowym otoczeniu, ale los wciąż rzuca im pod nogi jakieś przeszkody. Czy to w postaci nowego chłopaka ich nastoletniej córki, młodzieńca, którego jej ojciec zwyczajnie nie potrafi zaakceptować, czy w formie dopadającego ich co jakiś czas zwątpienia i poczucia nieodwracalnej straty. Zwłaszcza „głowa rodziny”, Brent Ryan, musi zmagać się z nawracającą tęsknotą za dawnymi czasami, w których to nie był obarczony obowiązkiem opieki na swoimi najbliższymi. Nie musiał harować jak wół, by móc utrzymać czteroosobową rodzinę (i wypłacać pensję ich gosposi) oraz zrzekać się drobnych przyjemności na rzecz spędzania czasu ze swoimi pociechami i małżonką. Przypomina to kryzys wieku średniego – wydaje mi się, choć mogę się mylić, że scenarzysta i zarazem reżyser „Mamy i taty” chciał pokazać coś w ten deseń, ale pociągając to do ekstremum, oddając to w wersji hard, w formie nie przemyślanego, w pełni świadomego wyboru rodziców tylko zagadkowej choroby polegającej na zamienieniu naturalnego instynktu chronienia swoich potomków w instynkt niszczenia ich. Ludzie dotknięci tą destrukcyjną przypadłością nie zamieniają się w bezrozumne, bełkoczące, odrażające wizualnie bestie. W niczym nie przypominają żywych trupów, najczęstszych antybohaterów tego typu konwencji. Wyglądają jak ludzie, potrafią mówić, acz nie zawsze z sensem (za przykład niech posłuży moment, w którym Kendall strofuje męża za trzymanie broni w domu, ponieważ jak mówi stwarza to niebezpieczeństwo dla dzieci, a słowa te padają wówczas gdy jej umysł zaprząta szukanie sposobu na pozbawienie ich życia), wiedzą kim są, zachowali wszystkie wspomnienia i prawie wszystkie typowo ludzkie potrzeby. Poza potrzebą chronienia swoich dzieci, bo ta została wyparta przez nieodparte pragnienie zabicia ich. Bardzo brakowało mi tutaj lekkich, nieprzesadnych ukłonów w stronę warstwy gore, kilku odstręczających obrazków, oblania tego większą ilością substancji imitującej posokę, bo aż tak wydelikacone podejście do tej płaszczyzny w przypadku horroru (nawet komediowego) traktującego o morderczym szale jakie ogarnia rodziców, akurat przeze mnie nie jest pożądane. Od tego rodzaju kina wymagam chociaż kilku mocniejszych, bardziej śmiałych obrazków, tym bardziej gdy klimat do najmroczniejszych nie należy. Ciemności, gdy już się pojawiały nie zagęszczały się w takim stopniu, żebym miała poczucie zgniatania mojej klatki piersiowej, groza nie emanowała z tego w takim stopniu, żeby mnie chociaż leciutko oszołomić, niemniej fabułę poprowadzono tak, że na niedobór napięcia utyskiwać nie mogłam. W czym miała też swój udział ścieżka dźwiękowa (wpadające w ucho utwory muzyczne) oraz zgrabny, miejscami nieco dziwaczny, acz w pozytywnym tego słowa znaczeniu, montaż. Warto jeszcze zaznaczyć, że niewielka rola przypadła tutaj w udziale Lance'owi Henriksenowi i że w dużych fragmentach filmu na pierwszy plan wysuwa się córka tytułowych postaci, Carly, w którą w bardzo dobrym stylu wcieliła się Anne Winters. Jej filmowy młodszy brat, kreowany przez Zackary'ego Arthura też spisał się niezgorzej – właściwie to odtwórcy młodszych członków rodziny Ryanów bardziej mnie usatysfakcjonowali od Selmy Blair (za którą to nigdy nie przepadałam) i Nicolasa Cage'a, który z niewiadomego mi powodu tak jakby wtapiał się w tło, to znaczy nie zwracał na siebie większej uwagi. Naprawdę nie wiem dlaczego tak go odbierałam, bo chociażby już ta zróżnicowana mimika powinna robić z niego najbardziej charakterystyczną sylwetkę „Mamy i taty”. A w moich oczach niezmiennie ustępował pola innym postaciom, nawet chłopakowi Carly, którego to później sprowadzono do roli UWAGA SPOILER deus ex machina. Pojawiał się w różnych krytycznych momentach, przychodził z odsieczą zagrożonemu rodzeństwu, po czym rychło tracił przytomność na skutek kontrataku przeciwnika. W każdym takim przypadku wydawało się, że umarł, do czasu aż znowu niczym Jason Voorhees „powstawał z martwych” KONIEC SPOILERA. Zakończenie pewnie sporo osób wyprowadzi z równowagi, ale ja do tej grupy się nie dopiszę, bo wprost przepadam za takimi złośliwościami, za takim graniem na nosie odbiorcom czy to filmowego, czy literackiego dziełka. 
 
Rozrywka przednia. Tak mogę w skrócie podsumować „Mamę i tatę” Briana Taylora. Nie obyło się oczywiście bez kilku zgrzytów, elementów, które nie przypadły mi do gustu, ale i tak nie wpłynęły one drastycznie na mój ogólny odbiór tego projektu. Cieszę się, że to obejrzałam, choć nie jestem pewna, czy moja reakcja nie byłaby zgoła inna, gdybym nie wstrzeliła się z seansem tego obrazu w odpowiedni moment. Akurat potrzebowałam takiej lżejszej, acz niebezrozumnej produkcji, czegoś, co z taką samą skutecznością by mnie rozśmieszało, co trzymało w napięciu. I tak się szczęśliwie złożyło, że właśnie coś takiego dostałam. Albo inaczej – że bez żadnego wysiłku udało mi się tak odbierać tę opowieść Briana Taylora w tym konkretnym momencie. Bo nie dam sobie głowy uciąć za to, że gdybym była wtedy w innym nastroju nie popatrywałabym na to dużo chłodniejszym okiem. Dlatego radzę każdemu bardzo starannie wybrać moment sięgnięcia po tę produkcję.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz