Brent
i Kendall Ryanowie mieszkają w spokojnej okolicy wraz z dwójką
swoich dzieci, nastoletnią Carly i młodszym Joshem. Dziewczyna od
jakiegoś czasu spotyka się z Damonem Hallem, chłopakiem
nieakceptowanym przez jej ojca i często wdaje się w kłótnie z
członkami swojej najbliższej rodziny. Brent i Kendall starają się
jak najlepiej wywiązywać ze swoich rodzicielskich obowiązków, ale
są chwile, gdy marzą o powrocie do młodzieńczych lal, gdy mają
serdecznie dość dorosłego, odpowiedzialnego życia. Wkrótce w
Stanach Zjednoczonych wybucha zagadkowa epidemia, której ofiarami
stają się także Ryanowie. Rodzice zaczynają polować na własne
dzieci, nie potrafią zagłuszyć w sobie niezrozumiałego pragnienia
zabicia swoich pociech, są gotowi zrobić absolutnie wszystko, aby
zaspokoić ten morderczy apetyt.
Współreżyser
między innymi dwóch części „Adrenaliny” i współscenarzysta
między innymi „Patologii” (2008), Amerykanin Brian Taylor, tym
razem sam zasiadł na krześle reżyserskim. Powstały w oparciu o
jego własny scenariusz horror komediowy „Mama i tata” po raz
pierwszy został wyświetlony na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym
w Toronto we wrześniu 2017 roku, a do szerszego obiegu trafił w
roku 2018. Od krytyków otrzymał głównie pozytywne recenzje, ale
niezbyt wielu zwykłych odbiorców podzieliło ich odczucia. Role
tytułowe przypadły w udziale Selmie Blair i Nicolasowi Cage'owi –
ten ostatni przyznał, że „Mama i tata” to jego ulubiony film
spośród tych, w których wystąpił w ostatnich dziesięciu latach.
Na
pierwszy rzut oka może się wydawać, że Brian Taylor w „Mamie i
tacie” powiela znany motyw zarazy pustoszejącej na oczach widza
jakiś obszar świata. W tym przypadku Stanów Zjednoczonych, przy
czym twórcy najsilniej koncentrują się na jednym z miast tego
kraju, a jeszcze silniej na jednej familii w nim mieszkającej,
poprzez przekazy medialne dając jednak jasno do zrozumienia, że
pozostałą część państwa dotknął ten sam problem. Ale w
przeciwieństwie do niezliczonych horrorów o różnego rodzaju
chorobach, z zombizmem włącznie, pandemiach prostą drogą
prowadzących do apokalipsy, w „Mamie i tacie” nie zobaczymy
hordy bezrozumnych stworzeń atakujących każdego napotkanego
zdrowego osobnika, ani nawet nie dostaniemy nic, co wskazywałoby na
to, że ta przypadłość jest zaraźliwa. U Briana Taylora morderczy
szał ogarnia kolejno w błyskawicznym tempie tylko osoby posiadające
dzieci. Polują one tylko na swoich synów i córki –
nieprowokowani nie wykazują żadnej chęci zgładzenia innych czy to
dorosłych niezarażonych osobników, czy małoletnich członków
gatunku ludzkiego. Niektórzy mogą pamiętać (na przykład) horror
„Dzieci” Toma Shanklanda, w którym to mieliśmy do czynienia z
odwrotną sytuacją. Zaraza dotknęła tam właśnie najmłodszych,
aczkolwiek nie ograniczali się oni do polowania wyłącznie na
swoich rodziców. Zebrawszy więc do kupy wszystkie te apokaliptyczne
rąbanki o różnego rodzaju chorobach i zestawiając je z koncepcją
Briana Taylora ciężko mówić tutaj o maksymalnej
konwencjonalności. Trzeba oddać scenarzyście pewną pomysłowość
– może i niezbyt dużą, ale myślę, że przyklejanie mu łatki
bezrefleksyjnego kopisty w kontekście tej produkcji byłoby
zwyczajnie niesprawiedliwe. Muszę przyznać, że zaintrygowało mnie
takie podejście do motywu epidemii w horrorze – miało w sobie coś
odżywczego, tchnęło trochę życia w ten skostniały nurt, którego
to wielką fanką nigdy nie byłam. Bardzo możliwe jednak, że nie
patrzyłabym na to tak przychylnych okiem, gdyby nie zabawowa forma,
jaką nadano tej produkcji. Gdyby filmowcy podeszli do tego ze
śmiertelną powagą, uderzali w wyłącznie pesymistyczne nuty.
Komediowa otoczka, zabawne dialogi i sytuacje, dobrze wkomponowały
się w elementy przystające do horroru, a to nie jest częste
zjawisko. Te dwa gatunki ciekawie się zazębiały – miało to swój
urok, na tyle silny, żebym szybko pozbyła się rezerwy. Bo do
horrorów komediowych prawie zawsze podchodzę bardzo ostrożnie,
bowiem w większości tego typu przypadków spotykam się z
denerwującym spychaniem horroru poza nawias. Na ogół komedia jest
w tym układzie gatunkiem dominującym, a jakby tego było mało
często humor jest nie tyle śmieszny, ile po prostu żałosny. W
„Mamie i tacie”, ku mojemu niemałemu zdziwieniu, nie spotkałam
się z tym mankamentem – właściwie to łapałam się na
zatracaniu rozeznania gdzie przebiega granica: gdzie kończy się
horror i zaczyna komedia. Tak jakby te dwa tak różne przecież
gatunki zbiegały się tutaj w jakichś magicznych punktach, jakby
Brian Taylor znalazł wspólną niszę, stworzył obszar w którym te
dwa rodzaje kina egzystują ze sobą w rozbrajającej harmonii,
wzajemnie się dopełniają ostatecznie tworząc nierozerwalną
jedność. Taylor oczywiście nie jest pierwszym (i pewnie nie
ostatnim) twórcą, który znalazł sposób na atrakcyjne dla mojego
oka połączenie horroru i komedii, ale wziąwszy pod uwagę fakt, że
nieczęsto zdarza mi się tak dobrze bawić na tego rodzaju
produkcjach, nie pozostaje mi nic innego, jak pochylić głowę na
znak szacunku dla tego konkretnego dokonania Briana Taylora i jego
ekipy.
Wbrew
pozorom „Mama i tata” nie jest filmem nieprzekazującym żadnych
ważniejszych treści. Historią, którą sprowadzono do
prześmiewczej rąbanki, na której można spokojnie wyłączyć
myślenie. Nie chcę przez to powiedzieć, że scenariusz jest jakoś
szczególnie skomplikowany, ani nawet, że obfituje on w niezwykle
błyskotliwe, głębokie spostrzeżenia, które zwrócą uwagę
dorosłych osobników na jakiś dotychczas niedostrzegany przez nich
problem. Brian Taylor rozpościera przed naszymi oczami obraz
małżeństwa, które bardzo stara się stworzyć szczęśliwą,
kochającą się rodzinę, zapewnić swoim pociechom dostatnie życie
w bezstresowym otoczeniu, ale los wciąż rzuca im pod nogi jakieś
przeszkody. Czy to w postaci nowego chłopaka ich nastoletniej córki,
młodzieńca, którego jej ojciec zwyczajnie nie potrafi
zaakceptować, czy w formie dopadającego ich co jakiś czas
zwątpienia i poczucia nieodwracalnej straty. Zwłaszcza „głowa
rodziny”, Brent Ryan, musi zmagać się z nawracającą tęsknotą
za dawnymi czasami, w których to nie był obarczony obowiązkiem
opieki na swoimi najbliższymi. Nie musiał harować jak wół, by
móc utrzymać czteroosobową rodzinę (i wypłacać pensję ich
gosposi) oraz zrzekać się drobnych przyjemności na rzecz spędzania
czasu ze swoimi pociechami i małżonką. Przypomina to kryzys wieku
średniego – wydaje mi się, choć mogę się mylić, że
scenarzysta i zarazem reżyser „Mamy i taty” chciał pokazać coś
w ten deseń, ale pociągając to do ekstremum, oddając to w wersji
hard, w formie nie przemyślanego, w pełni świadomego wyboru
rodziców tylko zagadkowej choroby polegającej na zamienieniu
naturalnego instynktu chronienia swoich potomków w instynkt
niszczenia ich. Ludzie dotknięci tą destrukcyjną przypadłością
nie zamieniają się w bezrozumne, bełkoczące, odrażające
wizualnie bestie. W niczym nie przypominają żywych trupów,
najczęstszych antybohaterów tego typu konwencji. Wyglądają jak
ludzie, potrafią mówić, acz nie zawsze z sensem (za przykład
niech posłuży moment, w którym Kendall strofuje męża za
trzymanie broni w domu, ponieważ jak mówi stwarza to
niebezpieczeństwo dla dzieci, a słowa te padają wówczas gdy jej
umysł zaprząta szukanie sposobu na pozbawienie ich życia), wiedzą
kim są, zachowali wszystkie wspomnienia i prawie wszystkie typowo
ludzkie potrzeby. Poza potrzebą chronienia swoich dzieci, bo ta
została wyparta przez nieodparte pragnienie zabicia ich. Bardzo
brakowało mi tutaj lekkich, nieprzesadnych ukłonów w stronę
warstwy gore, kilku odstręczających obrazków, oblania tego
większą ilością substancji imitującej posokę, bo aż tak
wydelikacone podejście do tej płaszczyzny w przypadku horroru
(nawet komediowego) traktującego o morderczym szale jakie ogarnia
rodziców, akurat przeze mnie nie jest pożądane. Od tego rodzaju
kina wymagam chociaż kilku mocniejszych, bardziej śmiałych
obrazków, tym bardziej gdy klimat do najmroczniejszych nie należy.
Ciemności, gdy już się pojawiały nie zagęszczały się w takim
stopniu, żebym miała poczucie zgniatania mojej klatki piersiowej,
groza nie emanowała z tego w takim stopniu, żeby mnie chociaż
leciutko oszołomić, niemniej fabułę poprowadzono tak, że na
niedobór napięcia utyskiwać nie mogłam. W czym miała też swój
udział ścieżka dźwiękowa (wpadające w ucho utwory muzyczne)
oraz zgrabny, miejscami nieco dziwaczny, acz w pozytywnym tego słowa
znaczeniu, montaż. Warto jeszcze zaznaczyć, że niewielka rola
przypadła tutaj w udziale Lance'owi Henriksenowi i że w dużych
fragmentach filmu na pierwszy plan wysuwa się córka tytułowych
postaci, Carly, w którą w bardzo dobrym stylu wcieliła się Anne
Winters. Jej filmowy młodszy brat, kreowany przez Zackary'ego
Arthura też spisał się niezgorzej – właściwie to odtwórcy
młodszych członków rodziny Ryanów bardziej mnie
usatysfakcjonowali od Selmy Blair (za którą to nigdy nie
przepadałam) i Nicolasa Cage'a, który z niewiadomego mi powodu tak
jakby wtapiał się w tło, to znaczy nie zwracał na siebie większej
uwagi. Naprawdę nie wiem dlaczego tak go odbierałam, bo chociażby
już ta zróżnicowana mimika powinna robić z niego najbardziej
charakterystyczną sylwetkę „Mamy i taty”. A w moich oczach
niezmiennie ustępował pola innym postaciom, nawet chłopakowi
Carly, którego to później sprowadzono do roli UWAGA SPOILER
deus ex machina. Pojawiał się w różnych krytycznych momentach,
przychodził z odsieczą zagrożonemu rodzeństwu, po czym rychło
tracił przytomność na skutek kontrataku przeciwnika. W każdym
takim przypadku wydawało się, że umarł, do czasu aż znowu niczym
Jason Voorhees „powstawał z martwych” KONIEC SPOILERA.
Zakończenie pewnie sporo osób wyprowadzi z równowagi, ale ja do
tej grupy się nie dopiszę, bo wprost przepadam za takimi
złośliwościami, za takim graniem na nosie odbiorcom czy to
filmowego, czy literackiego dziełka.
Rozrywka
przednia. Tak mogę w skrócie podsumować „Mamę i tatę” Briana
Taylora. Nie obyło się oczywiście bez kilku zgrzytów, elementów,
które nie przypadły mi do gustu, ale i tak nie wpłynęły one
drastycznie na mój ogólny odbiór tego projektu. Cieszę się, że
to obejrzałam, choć nie jestem pewna, czy moja reakcja nie byłaby
zgoła inna, gdybym nie wstrzeliła się z seansem tego obrazu w
odpowiedni moment. Akurat potrzebowałam takiej lżejszej, acz
niebezrozumnej produkcji, czegoś, co z taką samą skutecznością
by mnie rozśmieszało, co trzymało w napięciu. I tak się
szczęśliwie złożyło, że właśnie coś takiego dostałam. Albo
inaczej – że bez żadnego wysiłku udało mi się tak odbierać tę
opowieść Briana Taylora w tym konkretnym momencie. Bo nie dam sobie
głowy uciąć za to, że gdybym była wtedy w innym nastroju nie
popatrywałabym na to dużo chłodniejszym okiem. Dlatego radzę
każdemu bardzo starannie wybrać moment sięgnięcia po tę
produkcję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz