Rok
1935. Pięciu Anglików zamierza zdobyć szczyt Kanczendzonga w
Himalajach. Ekspedycji przewodniczy major Cotterell, a pozostali
członkowie to doktor Stephen Pearce, jego starszy brat Christopher
zwany Kitsem, Garrard i McLellan. Kits od dziecka jest fanem Edmunda
Lyella, generała, który kierował wyprawą na Kanczendzongę w 1906
roku. Nie licząc wynajętych kulisów tylko on i niejaki Charles
Tennant wrócili do domu. Pozostali członkowie tej ekspedycji
ponieśli śmierć. Zostali pokonani przez górę. Stephen Pearce nie
chce, aby wyprawa z 1906 roku rzutowała na ich przygodę, nie
zapoznaje się nawet z jej szczegółami przed wyruszeniem w drogę.
Jego brat wręcz przeciwnie: byłby wprost wniebowzięty, gdyby
natrafili oni na jakieś ślady ekspedycji Edmunda Lyella. Stephen
jako pierwszy zacznie rozważać możliwość obecności kogoś lub
czegoś niepożądanego w ich pobliżu. Zacznie go dręczyć myśl,
że w tych ekstremalnie trudnym warunkach mogą być obserwowani
przez jakąś wrogo nastawioną do nich istotę. Taką, która tylko
czeka na odpowiedni moment do zaatakowania strudzonych alpinistów.
Co poniektórzy z moich wcześniejszych słów mogli już wysnuć taki wniosek, ale na wszelki wypadek napiszę tak: to niepewność co do faktycznej natury zagrożenia oraz co akurat się z tym wiąże, wątpliwości co do stabilności psychicznej głównego bohatera i co za tym idzie oceny jego sytuacji dla mnie są najmocniejszą stroną „Przepaści” Michelle Paver. Powieść ta nie namieszała mi tak w głowie, jak chociażby „Dom z liści” Marka Z. Danielewskiego, „Nocny film” Marishy Pessl, czy „Prawdziwa historia” Delphine de Vigan, którą na ekran przeniósł Roman Polański, ale nie mogę stwierdzić, że wszystko przez cały czas było dla mnie oczywiste. Gdybym napisała, że szybko odgadłam z jakiego rodzaju historią mam tutaj do czynienia, że wybrałam sobie jeden konkretny motyw wpisany w tradycję literatury i kina grozy i uparcie trzymałam się go, aż do ostatnich stronic „Przepaści”, które powiedziały mi, że niestrudzenie podążałam tą właściwą ścieżką interpretacyjną to zwyczajnie bym skłamała. Bo choć jedna taka droga bardziej od pozostałych do mnie przemawiała (jak się okazało ta właściwa) to jednak aż do końca tej opowieści dręczyły mnie wątpliwości. Musiałam brać pod uwagę też inne możliwości, nie mogłam tak po prostu ich skreślić. W wielu momentach mamiły mnie obietnicą wtajemniczenia – każda z nich (a tak naprawdę rozważałam jeszcze tylko dwie inne ewentualności) mówiła „chwyć się mnie, a przechytrzysz autorkę, rozszyfrujesz jej zamysł zanim sama zechce ci go wyjawić”. Ależ mnie korciło, żeby ulec tym namowom – zwłaszcza jednej, jakże atrakcyjnej z mojego punktu widzenia. Dużo bardziej atrakcyjnej od tej, co do której najmocniej się skłaniałam. Innym jakże korzystnym dla tej publikacji elementem „Przepaści” jest pomysł na swego rodzaju zazębianie się dwóch rożnych wypraw. Tej, którą akurat śledzimy, ekspedycji pod kierownictwem majora Cotterella z roku 1935 i wyprawy pod przewodnictwem generała Edmunda Lyella z roku 1906. Ta druga, owe echa przeszłości zdają się wybrzmiewać w umownej teraźniejszości (tj. w roku 1935). To, co wydarzyło się na tej ekstremalnie trudnej trasie w pierwszej dekadzie XX wieku w jakiś sposób rzutuje na wspinaczkę tą samą drogą toczącą się dwadzieścia dziewięć lat później. Michelle Paver w najróżniejszy sposób aż nadto wyraziście splata ze sobą te dwie wyprawy, ale mnie najbardziej zaintrygował mniej oczywisty fakt. Nie wiem nawet, czy Paver zrobiła to celowo, czy miała świadomość tego, że ten konkretny aspekt w umyśle czytelnika także może jawić się niczym punkt styczny dla tych dwóch wypraw, których celem jest/był szczyt Kanczendzonga. Chodzi o starszego brata narratora nazywanego Kitsem i Edmunda Lyella, który po zakończeniu swojej tragicznej ekspedycji napisał poczytną książkę, kreując się w niej na prawdziwego bohatera. Kits od lat jest jego fanem i w sumie trudno się temu dziwić, bo (i tutaj mamy to jakże intrygujące połączenie) ma podobny, jeśli nie taki sam, charakter. Obaj to samochwały, egoiści, pozerzy, ludzie uważający się za pępki świata, traktujący innych z góry, ale posiadający charyzmę, która każe pokornie, czasami nawet z uśmiechem na twarzy znosić ich towarzyszom lekceważące teksy, jakie zwykli kierować w ich stronę. Kits dokładnie tak traktuje swojego brata, który zdaje się powoli tracić cierpliwość, który może w końcu pęknąć i dopuścić się wówczas zbrodniczego czynu. Ale o jego relacjach z pozostałymi uczestnikami wiemy tylko tyle, że ich nie obraża, tak jak brata, aczkolwiek uważa się za lepszych od nich i pewnie ci doskonale o tym wiedzą. Kulisi to dla niego zabobonni biedacy, którymi nie należy się zbytnio przejmować. I chociaż niektóre decyzje kierownika wyprawy, majora Cotterella, doprowadzają go na skraj wściekłości, nie popycha go ona do niesubordynacji. Michelle Paver pokrótce przybliża nam charakterystykę Edmunda Lyella i najważniejsze szczegóły z wyprawy na Kanczendzongę zorganizowanej przez niego w 1906 roku, dzięki czemu możemy odnaleźć liczne podobieństwa pomiędzy nim a Kitsem. Przy tym wszystkim autorka cały czas mniej lub bardziej udanie stara się zagęszczać atmosferę paranoi konsekwentnie co jakiś czas wypieraną przez klimat zagrożenia z zewnątrz czyhającego na nieustraszonych alpinistów. Czy to fizycznego, czy nadnaturalnego. A to wszystko z kolei nieustannie otacza aura wyalienowania, pozostawania z dala od cywilizowanego świata, na skutym lodem terytorium, gdzie jeden fałszywy krok może skutkować natychmiastową śmiercią, skąd nie sposób szybko wydostać się w przypadku pojawienia się jakiejś opętanej żądzą mordu istoty, której niestraszne śnieg, mróz i ogromna wysokość – tak duża, że mogąca zmącić umysł niejednego człowieka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz