sobota, 19 maja 2018

„Escape Room” (2017)

Na trzydzieste urodziny swojego chłopaka Tylera, Christen przygotowała drogą niespodziankę, z której mogą skorzystać także ich wspólni znajomi i siostra solenizanta. Polega ona na wzięciu udziału w grze, której celem jest wydostanie się z zamkniętego pomieszczenia. Uczestnicy mają godzinę na rozwiązanie wymyślonych przez organizatorów zabawy zagadek, gdyż tylko w taki sposób wyjdą zwycięsko z tej umysłowej rozgrywki. Do gry wchodzą Christen, Tyler, siostra tego drugiego i jej chłopak oraz zaznajomiona z nimi para. Początkowo wszystko zdaje się przebiegać tak jak powinno. Uczestnicy rozwiązują zagadki w zadaszonym obiekcie, którego położenia nie są w stanie zidentyfikować. Ale już wkrótce okazuje się, że nie biorą udziału w niewinnej zabawie tylko w grze, w której stawką jest ich własne życie.

Amerykański horror „Escape Room” to dzieło bardziej doświadczonego w roli producenta niźli reżysera Willa Wernicka, na podstawie scenariusza również dopiero wprawiającego się w tym zawodzie Noaha Dorseya. Fabułę panowie obmyślili wspólnie, ale tylko ten drugi przelał ją na papier, w sposób, który delikatnie mówiąc nie chwycił za serca milionów widzów z całego świata. „Escape Room” trafił na ekrany kin w kilkunastu krajach (a przynajmniej o tylu wiem), z Polską włącznie, zbierając zdecydowanie więcej negatywnych niż pozytywnych opinii. W 2017 roku pojawił się jeszcze jeden horror pod tytułem „Escape Room”, niszowy obraz Petera Dukesa niezwiązany z projektem Willa Wernicka.

„Escape Room” Willa Wernicka wielu jego widzom silnie skojarzył się z serią „Pił”, a ja nie jestem tutaj żadnym wyjątkiem. Choć nie znalazłam żadnych informacji na ten temat, za wyjątkiem przypuszczeń recenzentów, to wcale bym się nie zdziwiła, gdyby się okazało, że pomysłodawcy tej historii świadomie czerpali ze wspomnianego cyklu filmów spod znaku torture porn. Z drugiej jednak strony nie należy zapominać, że przede wszystkim inspirowali się stosunkowo nową (abstrahując od gier komputerowych), od niedawna bardzo popularną rozrywką polegającą na zamykaniu ochotników w pomieszczeniach pełnych zagadek, które należy rozwiązać, aby wydostać się z pułapki. To jedna z tych zabaw, które wydają się być w miarę wdzięcznym materiałem dla twórców kina grozy. Problem tyko w tym, że (między innymi) filmy spod znaku „Piła”, choć nie zostały pomyślane jako opowieści o właśnie tej grze, bardzo ją przypominają. A przez to „Escape Room” może kojarzyć się z tym znanym cyklem. Równie dobrze jednak pomysłodawcy tej produkcji mogli jednocześnie z pełną świadomością czerpać z tamtego kilkuczęściowego przedsięwzięcia. Uczynienie tematem horroru tej konkretnej gry wymuszało na twórcach podpięcie się pod nierzadko wykorzystywany w kinie grozy motyw zamknięcia protagonistów w jakimś obiekcie, w którym to będą zmuszeni walczyć o życie. Zagorzeli miłośnicy tego motywu pewnie więc wprost nie mogli doczekać się swojego spotkania z tym obrazem, choć podejrzewam, że entuzjazm przynajmniej niektórych z nich trochę przytłumiły wściekle krytyczne recenzje wielu z tych osób, które miały okazję przed nimi obejrzeć ten film. W sumie to wcale nie dziwią mnie tak skrajnie negatywne reakcje na „Escape Room” Willa Wernicka. To, co zobaczyłam rzeczywiście dobre nie było, właściwie to nawet nie dobiło do średniej (w moich oczach), ale szczęśliwie byłam akurat w takim nastroju, że chyba przetrzymałabym nawet największy chłam w historii kina. Włączyła mi się częściowa (bez przesady) tolerancja na horror niższych lotów, na głupiutką rąbankę, na której absolutnie nie wolno myśleć, bo ilekroć ruszy się głową nie można oprzeć się wrażeniu, że twórcy „Escape Roomu” mają (mieli) bardzo niskie mniemanie o inteligencji widza. Na pierwszym planie umieścili ponoć niezwykle inteligentnego trzydziestolatka (piszę ponoć, bo z czasem przestałam w to wierzyć), Tylera, w którego wcielił się Evan Williams i była to doprawdy komiczna kreacja. Jego przesadzona mimika niezmiennie wywoływała lekceważący uśmiech na mojej twarzy, a czasami kazała mi wręcz zastanowić się nad tym, czy aby zamiarem Willa Wernicka nie było stworzenie parodii horroru, czy nie powinnam przygotować się na wyśmiewanie jakichś konkretnych produkcji w dalszych partiach filmu. Elisabeth Hower wcielająca się w rolę Christen, dziewczyny Tylera, przykuła moją uwagę dopiero po wręczeniu solenizantowi wejściówek do Escape Roomu. Przyglądam się jej i widzę kobietę, która coś knuje, która właśnie zaczyna wprowadzać w życie jakiś niecny plan. A zaraz potem zaczynam się zastanawiać, czy twórcy tego filmu rzeczywiście porwaliby się na taki sabotaż? Bo jaki sens miałoby naprowadzenie widza na przygotowany zwrot akcji, tak wczesne sygnalizowanie rewelacji, którą wedle wszelkiego prawdopodobieństwa wyartykułują w końcówce „Escape Roomu”? Wystarczy przyjrzeć się twarzy Hower, jej tajemniczemu uśmieszkowi i przebiegłym błyskom w oku (a że subtelność nie jest domeną tej kreacji to bardzo łatwo to zauważyć), żeby podejrzewać ją o najgorsze. I wystarczy obejrzeć zaledwie kawałek tego filmu, żeby nabrać pewności, że scenarzysta, reżyser i sama Hower popełnili tutaj ogromny błąd, taki który pozbawi odbiorcę elementu zaskoczenia. UWAGA SPOILER Zakończenie przebiegło jednak inaczej niż to sobie wyobrażałam. Co nie znaczy, że lepiej, bo o wiele bardziej wolałabym przewidywalne zrobienie z Christen oprawcy od tego... no nie wiem czego. Bo chyba nie miała to być jakaś wielka bomba, coś wprost wgniatającego widza w fotel. Nie taki standard przecież... KONIEC SPOILERA.

O postaciach zaludniających scenariusz „Escape Roomu” nie wiemy wiele. We wszelkiej maści horrorowych rąbankach skąpienie informacji na temat bohaterów jest dosyć powszechne, ale dla mnie nie zawsze jest to przeszkoda nie do pokonania. W sumie to nawet często udaje mi się sympatyzować z pobieżnie nakreślonymi protagonistami tego typu obrazów, ale tutaj miałam doprawdy spory problem. Postać Christen, owszem, z lekka mnie zaintrygowała. Niedostatki warsztatowe Elisabeth Hower oczywiście raziły mnie, ale miałam powody by przypuszczać, że jest to ten typ filmowej sylwetki, który w większości znanych mi przypadków silnie mnie elektryzował, który w moich oczach znacznie wzbogacał daną historię. Kobiece czarne charaktery w filmie i literaturze są przeze mnie jak najbardziej pożądane, wyobraźcie więc sobie moje rozczarowanie, gdy odkryłam, że nie będzie ona wraz z pozostałymi rozwiązywać zagadek przygotowanych przez tajemniczego organizatora tej śmiercionośnej rozgrywki. Nie będzie, bo Christen rozebrano i zamknięto w niewielkiej klatce. Jej irytujący przyjaciele zobaczą to na monitorach i początkowo odczytają jako część zabawy, dojdą do wniosku, że celem tej atrakcji jest odnalezienie i uwolnienie porwanej koleżanki. Ale to oni. My tymczasem będziemy czekać, aż wreszcie dotrze do nich, że mają błędne wyobrażenie o intencjach organizatorów, aż uświadomią sobie, że stawką jest ich własne życie, a nie wygrana w jakiejś tam grze umysłowej. Najmniej domyślny, jeśli o to chodzi, jest człowiek, który to w swoim otoczeniu uchodzi za geniusza, a najbardziej podejrzliwy okazuje się być mężczyzna siedzący pod pantoflem swojej partnerki, która wprost marzy o romansie z tym ponoć niezwykle bystrym, z Tylerem, który to właśnie obchodzi swoje trzydzieste urodziny. O siostrze Tylera i jej chłopaku można natomiast powiedzieć tylko tyle, że ich ulubionym zajęciem jest obściskiwanie się, że świata poza sobą nie widzą i w sumie jest im kompletnie obojętne czy wygrają tę grę, czy nie. Pokoje, w których bohaterowie filmu dają się zamknąć mogłyby być bardziej mroczne, ale jak na standardy mainstreamowego horroru moim zdaniem tragicznie nie jest. Ciemności gęste nie są, a i poczucia klaustrofobii, na czym szczególnie mi zależało, absolutnie nie miałam, ale przynajmniej obyło się bez jaskrawych kolorów, bez tak często eksponowanego na wielkich ekranach plastiku. Z budowaniem napięcia twórcy mieli spory problem – wiele momentów, aż prosiło się o spowolnienie, o nieśpieszne najazdy i oddalenia kamer poprzedzające spodziewane uderzenia. A pułapki do najbardziej kreatywnych na pewno nie należały. Nie przeszkadzała mi tak mała liczba drastycznych szczegółów, tak tchórzliwe (może za wyjątkiem sceny z kwasem, chociaż tutaj też mamy serię szybkich migawek zamiast pornograficznych zbliżeń) podejście do płaszczyzny gore, ale brak pomysłu na ciekawe, charakterystyczne pułapki już tak. Po prostu seria „Pił” przyzwyczaiła mnie do większej kreatywności twórców w tej materii. Liczne głupotki, z niezwykłą wręcz przewidywalnością oprawcy (czyżby jasnowidz?) i kompletnie dla mnie niezrozumiałą sekwencją UWAGA SPOILER z otwieraniem drzwi rzekomo prowadzących na zewnątrz (dlaczego nie wykorzystano sznurka, którym to wcześniej była związana jedna para?) KONIEC SPOILERA na czele. Ale jak już wspomniałam „Escape Room” nie jest filmem, na którym powinno się myśleć, po który powinny sięgać osoby, dla których logika ma duże znaczenie. Bo dla jego twórców większego (albo wręcz żadnego) z całą pewnością nie miała.

Willowi Wernickowi świetlanej przyszłości w kinematografii grozy nie wróżę, ale kto wie, może „Escape Room” to tylko jednorazowa wpadka przy pracy? Może tym oto wątpliwej jakości dziełkiem wprawiał się przed jakimś arcydziełem horroru, zbierał doświadczenie, które okaże się niezwykle pomocne w przyszłości... Cóż, wątpię w to, ale mówią, że cuda się zdarzają. Jak na tę chwilę żadnego potencjału w tym reżyserze nie dostrzegam. Owszem, bez większego trudu wytrzymałam do napisów końcowych „Escape Roomu”, ale żebym gratulowała sobie wyboru tego filmu to nie, tak na pewno nie jest. Mogłam spędzić ten czas na dziesiątki lepszych sposobów. Ale też na wiele gorszych, więc summa summarum tak kompletnie stracone niespełna półtorej godziny to chyba nie było...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz