Po
sukcesie filmowego hołdu dla komiksów z dreszczykiem z 1982 roku,
zbiorku krótkich opowieści grozy zatytułowanego „Creepshow” („Koszmarne opowieści”) tylko kwestią czasu było powstanie
kolejnego obrazu spod tego znaku. Zważywszy na jego przyjęcie przez
ówczesną publiczność można by się spodziewać, że „Creepshow
2” pojawi się wcześniej, że nie będzie trzeba czekać aż pięć
lat na następną partię koszmarnych opowieści/opowieści z
dreszczykiem. Autor zdjęć do pierwszej odsłony, Michael Gornick,
zastąpił nieodżałowany George'a Romero na krześle reżyserskim,
ale ten drugi napisał scenariusz w oparciu o pomysły Stephena
Kinga. Niełatwo było zgromadzić odpowiedni budżet. Pierwszy
projekt zakładał pięć (plus klamra) krótkich filmików, czyli
tak jak w przypadku jedynki, ale niedostatki finansowe (szacowany
budżet produkcji opiewał na trzy i pół miliona dolarów) zmusiły
twórców do rezygnacji z dwóch z nich. Były to „Pinfall” i
„Cat from Hell”. Ten pierwszy został wymyślony specjalnie na
potrzeby omawianego zbiorku i opowiadał o dwóch rywalizujących ze
sobą drużynach kręglarskich. Scenariusz „Pinfall” później
planowano wykorzystać w drugiej odsłonie filmowych „Opowieści z
ciemnej strony”, ale przedsięwzięcie to nigdy nie doszło do
skutku. „Cat from Hell” spotkał lepszy los. Ta oparta na
opowiadaniu Stephena Kinga (opublikowanym między innymi w zbiorze
„Po zachodzie słońca”) historia weszła do filmowego zbiorku
„Opowieści z ciemnej strony” w reżyserii Johna Harrisona i
choćby dla jednej sekwencji warto to zobaczyć.
Jako
że „Creepshow 2 – Opowieści z deszczykiem”, tak samo jak
część pierwsza, miały składać hołd komiksom grozy, nikogo nie
powinny dziwić wstawki animowane. W poprzedniej odsłonie pojawiały
się z rzadka i tyko na chwilę, ale w omawianym zbiorku niemalże
cała opowieść pomyślana jako klamra została przedstawiona w
formie animacji. A szkoda, bo chciałoby się dłużej popatrzeć na
legendarnego twórcę efektów specjalnych, Toma Saviniego, w roli
pana The Creep i nie tylko ze względu na niemałe zdolności
aktorskie tego niezwykle zasłużonego dla filmowego horroru
człowieka, ale także z powodu jego całkiem upiornej, w żadnym
razie nieprzesadzonej charakteryzacji. Poza tym dobrze by było
zobaczyć końcówkę opowieści o małoletnim miłośniku komiksów
z dreszczykiem w formie filmowej, bo trudno zaprzeczyć, że dawała
ona duże pole do popisu twórcom efektów specjalnych, w którym to
gronie Tom Savini pełnił rolę konsultanta. Animacja w tym gatunku
nigdy nie była przeze mnie pożądana. Właściwie to niezmiennie (w
horrorze, „Króla Lwa” proszę do tego nie mieszać) drastycznie
obniża ona, albo w ogóle sprowadza do zera, wszystkie emocje, które
twórcy starali się przekazać. I tak też było w tym przypadku.
Aby być jednak maksymalnie sprawiedliwą muszę zaznaczyć, że
scenariusz też poniekąd przyczynił się do takiego, a nie innego
mojego odbioru tej pokazywanej we fragmentach (na początku, na końcu
i pomiędzy filmowymi historiami wchodzącymi w skład „Creepshow 2
– Opowieści z dreszczykiem”) animacji o małym Billym, który
chyba miał być tym samym, co w prologu i epilogu „Koszmarnych
opowieści”, tyle że tutaj wcielił się w niego Domenick John, a
nie syn Stephena Kinga, obecnie ceniony w światku literatury grozy
pisarz, publikujący pod pseudonimem Joe Hill. Domenicka Johna
widzimy tylko przez chwilę, na początku „Creepshow 2”, bo potem
zostaje on zastąpiony przez swoją animowaną imitację, która
stanie w centrum mało zajmujących wydarzeń prowadzących do
okrutnie przewidywalnego finału. To ostatnie nie przeszkadzałoby mi
specjalnie gdybym zamiast bajeczki dostała filmowy horror, ale tylko
w przypadku niezaprzepaszczenia przez twórców efektów specjalnych
szansy jaką dawał im scenariusz w tym konkretnym punkcie.
„Wódz
Drewniana Głowa” („Old Chief Wood'nhead”) to opowieść
nie tyle przerażająca, makabryczna, upiorna etc., ile smutna.
Nieodżałowany George Kennedy wciela się tutaj w rolę Raya
Spruce'a, poczciwego właściciela podupadającego sklepu
wielobranżowego, w prowadzeniu którego pomaga mu ukochana żona
Martha (Dorothy Lamour za tę rolę otrzymała nominację do
Saturna). Małżeństwo od dłuższego czasu ledwo wiąże koniec z
końcem. Miasteczko, w którym osiedli niegdyś tętniło życiem.
Jego mieszkańcy mogli sobie wówczas pozwolić na większe wydatki,
ale od jakiegoś czasu panuje tutaj straszna bieda. Ray nie ma serca
odmawiać wydawania ludziom produktów na kredyt, którego według
jego żony nigdy już nie spłacą. Mężczyzny w ogóle by to nie
zdziwiło, ale nie ma serca odmawiać pomocy swoim sąsiadom. Twórcy
potrzebowali tylko paru minut do obudzenia we mnie ogromnej sympatii
do państwa Spruce, zwłaszcza do Raya, w czym największa zasługa
autora scenariusza, George'a Romero. Dlatego właśnie mocno
przygnębił mnie już moment pojawienia się w ich sklepie trzech
młodych mężczyzn zamierzającym okraść starszych ludzi. Jeden z
nich jest członkiem rodziny wodza indiańskiego, który chwilę
wcześniej wręczył Rayowi cenne przedmioty pod zastaw długu
zaciągniętego u niego przez jego i jego ludzi. Czym zresztą mocno
zaimponował Marthcie, na powrót napełnił jej serce wiarą w
ludzi. Ale ta dopiero co odzyskana wiara pewnie została znacznie
nadwątlona na widok włamywaczy, których przywódca przy okazji
chce się trochę zabawić. Nie zamierza poprzestać na splądrowaniu
sklepu. Pragnie zaspokoić też swój chory apetyt na dręczenie
niewinnych, kompletnie bezbronnych ludzi. Gdy to stanie się jasne,
dzwonki alarmowe, które uruchomi moment zastania ich w sklepie przez
państwo Spruce, zyskają na głośności. Powinny wręcz ogłuszyć
widza zapowiedzią rychłej tragedii. Ale będzie też nadzieja.
Wątły jej przebłysk pojawił się już wszak trochę wcześniej
podczas jednej ze scenek z udziałem drewnianego Indianina stojącego
przed sklepem Raya. Pytanie tylko czy czepianie się jej w tym
przypadku będzie miało jakikolwiek sens, czy nasze nadzieje na
ocalenie tego jakże sympatycznego małżeństwa nie okażą się
płonne? W tym segmencie pojawia się kilka umiarkowanie krwawych
efektów specjalnych. Sceny mordów nie są może szczególnie
wyszukane, ale też trudno zarzucić ich pomysłodawcy (którym
prawdopodobnie był sam Stephen King) rażącej sztampowości. Za to
muszę wyrzucić twórcom efektów specjalnych wykorzystanie
substancji niezbyt udanie imitującej krew. Barwa jest zdecydowanie
nieadekwatna. Ale już rozwój wypadków (często wykorzystywany w
kinie grozy motyw, acz wciąż przeze mnie akceptowany) dostarczył
mi upragnionego katharsis, co w całości zrekompensowało mi jego
przewidywalność.
„Creepshow
2” po raz pierwszy oglądałam lata temu i od tego momentu cały
czas miałam w pamięci „Tratwę” („The Raft”).
Trochę później przystępując do lektury opowiadania, które
stanowiło podstawę tego segmentu, do utworu Stephena Kinga
zamieszczonego w zbiorze „Szkieletowa załoga”, miałam żywo w
pamięci poszczególne scenki z tego filmiku. I te wspomnienia, na
które z czasem złożył się obraz zamieszczony w „Creephow 2”
i jego literacki pierwowzór prawie wcale nie zblakły do
wczorajszego odświeżania sobie przeze mnie tej produkcji. Do
drugiego mojego seansu omawianego dziełka. Co sprawiło, że to
właśnie „Tratwa” dołączyła do grona horrorów, które jak
się wydaje na trwałe zakotwiczyły się w mojej pamięci? Co
takiego ma w sobie ta opowieść, że nie dała mi o sobie zapomnieć?
Myślę, że powodem tego jest absurdalny pomysł na zagrożenie. Tak
niedorzeczny, że aż fajny. Rzecz traktuje o czwórce młodych
ludzi, dwóch chłopakach i dwóch dziewczynach, którzy postanawiają
zrelaksować się na tratwie usytuowanej na niewielkim jeziorze.
Krótko przed dopłynięciem wszystkich do obranego celu jednego z
nich ogarnia niepokój na widok... wielkiej plamy na wodzie, która
jak zauważa posiada niezwykłe zdolności. Niezwykłe dla plamy, nie
dla organizmów żywych. Szybko okazuje się jednak, że kłopotliwa
plama żyje – wszystko wskazuje nawet na to, że potrafi myśleć.
A jej umysł zaprząta tylko to, jak zjeść tkwiących na tratwie
ludzi. Same pisanie o myślącej plamie wprawia mnie w lekki
dyskomfort. Właściwie to wydaje mi się bezgranicznie głupie, ale
żeby było śmieszniej uważam, że właśnie w tym tkwi urok tej
opowieści. Twórcy efektów specjalnych też trochę poszaleli.
Nieprzesadnie, co odnotowuję na plus, bo większa ilość gore
mogłaby obedrzeć sceny mordów z realizmu. Bo w takim kształcie
umiarkowanie krwawe sceny jak na moje oko prezentują się bardzo
przekonująco. Najbardziej charakterystyczny jest najazd kamery na
obdartą ze skóry stopę i takąż połowę twarzy, ale nawet te
bezkrwawe ujęcia z ludźmi szamotającymi się w czarnej mazi robią
dosyć upiorne wrażenie. Jedyne, nad czym moim zdaniem powinno się
tutaj popracować to wygląd plamy, w chwilach, w których nie
atakuje, w których tylko czai się na protagonistów. W tych
ujęciach nie wygląda bowiem jak plama mazi tylko jak brzydki dywan
– założę się, że coś w ten deseń położono na wodę, a
przecież o ile lepiej (i bardziej cudacznie) by się to prezentowało
gdyby po prostu wylano jakąś czarną substancję. Ale wybaczam
twórcom to niedopatrzenie. Innego wyjścia w przypadku tak
atrakcyjnej z mojego punktu widzenia i (poza tym „dywanem”) tak
doskonale zrealizowanej opowieści, po prostu nie mam.
„Dzięki
za podwiezienie” - haha. „Autostopowicz”
(„The Hitchhiker”), nie licząc klamry trzeci i zarazem ostatni
segment „Creepshow 2 – Opowieści z dreszczykiem” powinien mieć
właśnie taki tytuł. To, na początku tego akapitu, przytoczone
przeze mnie zdanie wybrzmiewa tutaj bardzo często, ale nie dlatego
uważam, że taka nazwa byłaby lepsza od „Autostopowicza”.
Chodzi o to, że ilekroć padało ono z ust nieprzejednanej ofiary
wypadku samochodowego parskałam śmiechem. I to jak najbardziej
życzliwym. W pierwszej produkcji spod znaku „Creepshow” humor
prawie nieustannie szedł w parze z horrorem, uwidaczniał się w
każdej historyjce i to bardzo wyraźnie. Dwójkę zrobiono bardziej
na poważnie. Jeśli się uprzeć to da się odnaleźć jakieś
przebłyski humoru we wszystkich zaprezentowanych tutaj opowieściach
grozy, ale zdecydowanie najwięcej jest ich właśnie w
„Autostopowiczu”. Opowieści o Annie Lansing, kobiecie która
regularnie zdradza swojego męża z męską prostytutką. Bardzo
stara się utrzymać to w tajemnicy, bo choć nie kocha męża to
kocha jego pieniądze, a rozwód przecież odciąłby ją od
źródełka. Główną bohaterkę „Autostopowicza” trudno
polubić. Annie jest próżna, egoistyczna i przebiegła. To
odrażająca materialistka, myśląca tylko o zaspokajaniu swoich
własnych potrzeb, w ogóle nielicząca się z bliźnimi. Stanowi
kompletne przeciwieństwo Raya Spruce'a z „Wodza Drewniana Głowa”,
jest ona jednym z typów ludzi, na które w prawdziwym życiu mam
istne uczulenie. Ale na ekranie takie osoby według mnie zazwyczaj
dodają smaczku fabule i w mojej ocenie tak też jest w tym
przypadku. Tak jak we wspomnianym przed chwilą „Wodzu Drewniana
Głowa” widz pewnie opowie się tutaj po stronie oprawcy. Albo
inaczej: jednego z oprawców, bo Annie Landis też ma na sumieniu
czyjąś śmierć (i tu też uwidacznia się pewne podobieństwo do
„Wodza Drewniana Głowa”). A konkretnie tytułowej postaci i
zarazem mściciela, który wybrał doprawdy dziwny sposób karania
kobiety za odebranie mu życia. Dziwny, bo podczas przepraw z
podróżującą samochodem główną bohaterką tej opowieści z jego
ust pada zdanie, które udaje wyraz wdzięczności – udaje bo jego
„dzięki za podwiezienie” w takiej sytuacji brzmi nad
wyraz sarkastycznie. I zabawnie. Ze wszystkich segmentów „Creepshow
2” tutaj największy nacisk położono na warstwę gore, ale
nawet ta obfitsza dawka krwawej makabry, widoki coraz to bardziej
pokiereszowanego ciała upartego autostopowicza, nie jawi się
groteskowo, nie obniża to poziomu realizmu. Przydałaby się za to
większa koncentracja na budowaniu napięcia, bo choć nocna,
zwłaszcza ta leśna, sceneria, prezentowała się w miarę mrocznie
to efekt psuł zbytni pośpiech realizatorów. Przydałoby się kilka
dłuższych przystanków, tj. okresowe wstrzymywanie akcji (starć
dwóch osób) w celu zaserwowania paru powolnych „wędrówek”
kamerzysty po najbliższej okolicy, nieśpiesznych zbliżeń i
oddaleń. Tego najbardziej mi tutaj brakowało, ale nie miałabym też
twórcom za złe, gdyby postawili na mniej jasne zakończenie, takie,
które można by interpretować na przynajmniej dwa sposoby. Bo moim
zdaniem akurat ta koncepcja aż się o to prosiła.
Znowu
jestem w mniejszości. Ehh, takie życie. A dlaczego? Bo w
przeciwieństwie do, jak wiele na to wskazuje, większości widzów,
z krytykami włącznie, zaznajomionych z przynajmniej dwoma
pierwszymi odsłonami „Creepshow” (powstała jeszcze jedna,
trzecia) bardziej cenię sobie dwójkę. Według mnie poziom
zawartych tutaj historii jest bardziej wyrównany niźli w przypadku
pierwowzoru (przy czym faktem jest, że dwójka miała fory przez
mniejszą ilość segmentów). Ale nie do końca, bo jednak „Tratwa”
w moim osobistym rankingu wysuwa się na prowadzenie – w sumie to
jedna z moich ulubionych krótkich filmowych opowieści grozy. A z
kolei animowana klamra w moich oczach pozostaje daleko w tyle za
bardzo dobrym „Wodzem Drewnianą Głową” i niezłym
„Autostopowiczem”. Tak w wielkim skrócie przedstawia się mój
osobisty ranking opowieści zawartych w tym wyreżyserowanym przez
Michaela Gornicka zbiorku. Moim zdaniem przewyższającym swojego
poprzednika, kultowe „Koszmarne opowieści” w reżyserii George'a
Romero.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz