piątek, 11 maja 2018

„Creepshow 2 – Opowieści z dreszczykiem” (1987)

Po sukcesie filmowego hołdu dla komiksów z dreszczykiem z 1982 roku, zbiorku krótkich opowieści grozy zatytułowanego „Creepshow” („Koszmarne opowieści”) tylko kwestią czasu było powstanie kolejnego obrazu spod tego znaku. Zważywszy na jego przyjęcie przez ówczesną publiczność można by się spodziewać, że „Creepshow 2” pojawi się wcześniej, że nie będzie trzeba czekać aż pięć lat na następną partię koszmarnych opowieści/opowieści z dreszczykiem. Autor zdjęć do pierwszej odsłony, Michael Gornick, zastąpił nieodżałowany George'a Romero na krześle reżyserskim, ale ten drugi napisał scenariusz w oparciu o pomysły Stephena Kinga. Niełatwo było zgromadzić odpowiedni budżet. Pierwszy projekt zakładał pięć (plus klamra) krótkich filmików, czyli tak jak w przypadku jedynki, ale niedostatki finansowe (szacowany budżet produkcji opiewał na trzy i pół miliona dolarów) zmusiły twórców do rezygnacji z dwóch z nich. Były to „Pinfall” i „Cat from Hell”. Ten pierwszy został wymyślony specjalnie na potrzeby omawianego zbiorku i opowiadał o dwóch rywalizujących ze sobą drużynach kręglarskich. Scenariusz „Pinfall” później planowano wykorzystać w drugiej odsłonie filmowych „Opowieści z ciemnej strony”, ale przedsięwzięcie to nigdy nie doszło do skutku. „Cat from Hell” spotkał lepszy los. Ta oparta na opowiadaniu Stephena Kinga (opublikowanym między innymi w zbiorze „Po zachodzie słońca”) historia weszła do filmowego zbiorku „Opowieści z ciemnej strony” w reżyserii Johna Harrisona i choćby dla jednej sekwencji warto to zobaczyć.

Jako że „Creepshow 2 – Opowieści z deszczykiem”, tak samo jak część pierwsza, miały składać hołd komiksom grozy, nikogo nie powinny dziwić wstawki animowane. W poprzedniej odsłonie pojawiały się z rzadka i tyko na chwilę, ale w omawianym zbiorku niemalże cała opowieść pomyślana jako klamra została przedstawiona w formie animacji. A szkoda, bo chciałoby się dłużej popatrzeć na legendarnego twórcę efektów specjalnych, Toma Saviniego, w roli pana The Creep i nie tylko ze względu na niemałe zdolności aktorskie tego niezwykle zasłużonego dla filmowego horroru człowieka, ale także z powodu jego całkiem upiornej, w żadnym razie nieprzesadzonej charakteryzacji. Poza tym dobrze by było zobaczyć końcówkę opowieści o małoletnim miłośniku komiksów z dreszczykiem w formie filmowej, bo trudno zaprzeczyć, że dawała ona duże pole do popisu twórcom efektów specjalnych, w którym to gronie Tom Savini pełnił rolę konsultanta. Animacja w tym gatunku nigdy nie była przeze mnie pożądana. Właściwie to niezmiennie (w horrorze, „Króla Lwa” proszę do tego nie mieszać) drastycznie obniża ona, albo w ogóle sprowadza do zera, wszystkie emocje, które twórcy starali się przekazać. I tak też było w tym przypadku. Aby być jednak maksymalnie sprawiedliwą muszę zaznaczyć, że scenariusz też poniekąd przyczynił się do takiego, a nie innego mojego odbioru tej pokazywanej we fragmentach (na początku, na końcu i pomiędzy filmowymi historiami wchodzącymi w skład „Creepshow 2 – Opowieści z dreszczykiem”) animacji o małym Billym, który chyba miał być tym samym, co w prologu i epilogu „Koszmarnych opowieści”, tyle że tutaj wcielił się w niego Domenick John, a nie syn Stephena Kinga, obecnie ceniony w światku literatury grozy pisarz, publikujący pod pseudonimem Joe Hill. Domenicka Johna widzimy tylko przez chwilę, na początku „Creepshow 2”, bo potem zostaje on zastąpiony przez swoją animowaną imitację, która stanie w centrum mało zajmujących wydarzeń prowadzących do okrutnie przewidywalnego finału. To ostatnie nie przeszkadzałoby mi specjalnie gdybym zamiast bajeczki dostała filmowy horror, ale tylko w przypadku niezaprzepaszczenia przez twórców efektów specjalnych szansy jaką dawał im scenariusz w tym konkretnym punkcie.

Wódz Drewniana Głowa” („Old Chief Wood'nhead”) to opowieść nie tyle przerażająca, makabryczna, upiorna etc., ile smutna. Nieodżałowany George Kennedy wciela się tutaj w rolę Raya Spruce'a, poczciwego właściciela podupadającego sklepu wielobranżowego, w prowadzeniu którego pomaga mu ukochana żona Martha (Dorothy Lamour za tę rolę otrzymała nominację do Saturna). Małżeństwo od dłuższego czasu ledwo wiąże koniec z końcem. Miasteczko, w którym osiedli niegdyś tętniło życiem. Jego mieszkańcy mogli sobie wówczas pozwolić na większe wydatki, ale od jakiegoś czasu panuje tutaj straszna bieda. Ray nie ma serca odmawiać wydawania ludziom produktów na kredyt, którego według jego żony nigdy już nie spłacą. Mężczyzny w ogóle by to nie zdziwiło, ale nie ma serca odmawiać pomocy swoim sąsiadom. Twórcy potrzebowali tylko paru minut do obudzenia we mnie ogromnej sympatii do państwa Spruce, zwłaszcza do Raya, w czym największa zasługa autora scenariusza, George'a Romero. Dlatego właśnie mocno przygnębił mnie już moment pojawienia się w ich sklepie trzech młodych mężczyzn zamierzającym okraść starszych ludzi. Jeden z nich jest członkiem rodziny wodza indiańskiego, który chwilę wcześniej wręczył Rayowi cenne przedmioty pod zastaw długu zaciągniętego u niego przez jego i jego ludzi. Czym zresztą mocno zaimponował Marthcie, na powrót napełnił jej serce wiarą w ludzi. Ale ta dopiero co odzyskana wiara pewnie została znacznie nadwątlona na widok włamywaczy, których przywódca przy okazji chce się trochę zabawić. Nie zamierza poprzestać na splądrowaniu sklepu. Pragnie zaspokoić też swój chory apetyt na dręczenie niewinnych, kompletnie bezbronnych ludzi. Gdy to stanie się jasne, dzwonki alarmowe, które uruchomi moment zastania ich w sklepie przez państwo Spruce, zyskają na głośności. Powinny wręcz ogłuszyć widza zapowiedzią rychłej tragedii. Ale będzie też nadzieja. Wątły jej przebłysk pojawił się już wszak trochę wcześniej podczas jednej ze scenek z udziałem drewnianego Indianina stojącego przed sklepem Raya. Pytanie tylko czy czepianie się jej w tym przypadku będzie miało jakikolwiek sens, czy nasze nadzieje na ocalenie tego jakże sympatycznego małżeństwa nie okażą się płonne? W tym segmencie pojawia się kilka umiarkowanie krwawych efektów specjalnych. Sceny mordów nie są może szczególnie wyszukane, ale też trudno zarzucić ich pomysłodawcy (którym prawdopodobnie był sam Stephen King) rażącej sztampowości. Za to muszę wyrzucić twórcom efektów specjalnych wykorzystanie substancji niezbyt udanie imitującej krew. Barwa jest zdecydowanie nieadekwatna. Ale już rozwój wypadków (często wykorzystywany w kinie grozy motyw, acz wciąż przeze mnie akceptowany) dostarczył mi upragnionego katharsis, co w całości zrekompensowało mi jego przewidywalność.

„Creepshow 2” po raz pierwszy oglądałam lata temu i od tego momentu cały czas miałam w pamięci „Tratwę” („The Raft”). Trochę później przystępując do lektury opowiadania, które stanowiło podstawę tego segmentu, do utworu Stephena Kinga zamieszczonego w zbiorze „Szkieletowa załoga”, miałam żywo w pamięci poszczególne scenki z tego filmiku. I te wspomnienia, na które z czasem złożył się obraz zamieszczony w „Creephow 2” i jego literacki pierwowzór prawie wcale nie zblakły do wczorajszego odświeżania sobie przeze mnie tej produkcji. Do drugiego mojego seansu omawianego dziełka. Co sprawiło, że to właśnie „Tratwa” dołączyła do grona horrorów, które jak się wydaje na trwałe zakotwiczyły się w mojej pamięci? Co takiego ma w sobie ta opowieść, że nie dała mi o sobie zapomnieć? Myślę, że powodem tego jest absurdalny pomysł na zagrożenie. Tak niedorzeczny, że aż fajny. Rzecz traktuje o czwórce młodych ludzi, dwóch chłopakach i dwóch dziewczynach, którzy postanawiają zrelaksować się na tratwie usytuowanej na niewielkim jeziorze. Krótko przed dopłynięciem wszystkich do obranego celu jednego z nich ogarnia niepokój na widok... wielkiej plamy na wodzie, która jak zauważa posiada niezwykłe zdolności. Niezwykłe dla plamy, nie dla organizmów żywych. Szybko okazuje się jednak, że kłopotliwa plama żyje – wszystko wskazuje nawet na to, że potrafi myśleć. A jej umysł zaprząta tylko to, jak zjeść tkwiących na tratwie ludzi. Same pisanie o myślącej plamie wprawia mnie w lekki dyskomfort. Właściwie to wydaje mi się bezgranicznie głupie, ale żeby było śmieszniej uważam, że właśnie w tym tkwi urok tej opowieści. Twórcy efektów specjalnych też trochę poszaleli. Nieprzesadnie, co odnotowuję na plus, bo większa ilość gore mogłaby obedrzeć sceny mordów z realizmu. Bo w takim kształcie umiarkowanie krwawe sceny jak na moje oko prezentują się bardzo przekonująco. Najbardziej charakterystyczny jest najazd kamery na obdartą ze skóry stopę i takąż połowę twarzy, ale nawet te bezkrwawe ujęcia z ludźmi szamotającymi się w czarnej mazi robią dosyć upiorne wrażenie. Jedyne, nad czym moim zdaniem powinno się tutaj popracować to wygląd plamy, w chwilach, w których nie atakuje, w których tylko czai się na protagonistów. W tych ujęciach nie wygląda bowiem jak plama mazi tylko jak brzydki dywan – założę się, że coś w ten deseń położono na wodę, a przecież o ile lepiej (i bardziej cudacznie) by się to prezentowało gdyby po prostu wylano jakąś czarną substancję. Ale wybaczam twórcom to niedopatrzenie. Innego wyjścia w przypadku tak atrakcyjnej z mojego punktu widzenia i (poza tym „dywanem”) tak doskonale zrealizowanej opowieści, po prostu nie mam.

Dzięki za podwiezienie” - haha. „Autostopowicz” („The Hitchhiker”), nie licząc klamry trzeci i zarazem ostatni segment „Creepshow 2 – Opowieści z dreszczykiem” powinien mieć właśnie taki tytuł. To, na początku tego akapitu, przytoczone przeze mnie zdanie wybrzmiewa tutaj bardzo często, ale nie dlatego uważam, że taka nazwa byłaby lepsza od „Autostopowicza”. Chodzi o to, że ilekroć padało ono z ust nieprzejednanej ofiary wypadku samochodowego parskałam śmiechem. I to jak najbardziej życzliwym. W pierwszej produkcji spod znaku „Creepshow” humor prawie nieustannie szedł w parze z horrorem, uwidaczniał się w każdej historyjce i to bardzo wyraźnie. Dwójkę zrobiono bardziej na poważnie. Jeśli się uprzeć to da się odnaleźć jakieś przebłyski humoru we wszystkich zaprezentowanych tutaj opowieściach grozy, ale zdecydowanie najwięcej jest ich właśnie w „Autostopowiczu”. Opowieści o Annie Lansing, kobiecie która regularnie zdradza swojego męża z męską prostytutką. Bardzo stara się utrzymać to w tajemnicy, bo choć nie kocha męża to kocha jego pieniądze, a rozwód przecież odciąłby ją od źródełka. Główną bohaterkę „Autostopowicza” trudno polubić. Annie jest próżna, egoistyczna i przebiegła. To odrażająca materialistka, myśląca tylko o zaspokajaniu swoich własnych potrzeb, w ogóle nielicząca się z bliźnimi. Stanowi kompletne przeciwieństwo Raya Spruce'a z „Wodza Drewniana Głowa”, jest ona jednym z typów ludzi, na które w prawdziwym życiu mam istne uczulenie. Ale na ekranie takie osoby według mnie zazwyczaj dodają smaczku fabule i w mojej ocenie tak też jest w tym przypadku. Tak jak we wspomnianym przed chwilą „Wodzu Drewniana Głowa” widz pewnie opowie się tutaj po stronie oprawcy. Albo inaczej: jednego z oprawców, bo Annie Landis też ma na sumieniu czyjąś śmierć (i tu też uwidacznia się pewne podobieństwo do „Wodza Drewniana Głowa”). A konkretnie tytułowej postaci i zarazem mściciela, który wybrał doprawdy dziwny sposób karania kobiety za odebranie mu życia. Dziwny, bo podczas przepraw z podróżującą samochodem główną bohaterką tej opowieści z jego ust pada zdanie, które udaje wyraz wdzięczności – udaje bo jego „dzięki za podwiezienie” w takiej sytuacji brzmi nad wyraz sarkastycznie. I zabawnie. Ze wszystkich segmentów „Creepshow 2” tutaj największy nacisk położono na warstwę gore, ale nawet ta obfitsza dawka krwawej makabry, widoki coraz to bardziej pokiereszowanego ciała upartego autostopowicza, nie jawi się groteskowo, nie obniża to poziomu realizmu. Przydałaby się za to większa koncentracja na budowaniu napięcia, bo choć nocna, zwłaszcza ta leśna, sceneria, prezentowała się w miarę mrocznie to efekt psuł zbytni pośpiech realizatorów. Przydałoby się kilka dłuższych przystanków, tj. okresowe wstrzymywanie akcji (starć dwóch osób) w celu zaserwowania paru powolnych „wędrówek” kamerzysty po najbliższej okolicy, nieśpiesznych zbliżeń i oddaleń. Tego najbardziej mi tutaj brakowało, ale nie miałabym też twórcom za złe, gdyby postawili na mniej jasne zakończenie, takie, które można by interpretować na przynajmniej dwa sposoby. Bo moim zdaniem akurat ta koncepcja aż się o to prosiła.

Znowu jestem w mniejszości. Ehh, takie życie. A dlaczego? Bo w przeciwieństwie do, jak wiele na to wskazuje, większości widzów, z krytykami włącznie, zaznajomionych z przynajmniej dwoma pierwszymi odsłonami „Creepshow” (powstała jeszcze jedna, trzecia) bardziej cenię sobie dwójkę. Według mnie poziom zawartych tutaj historii jest bardziej wyrównany niźli w przypadku pierwowzoru (przy czym faktem jest, że dwójka miała fory przez mniejszą ilość segmentów). Ale nie do końca, bo jednak „Tratwa” w moim osobistym rankingu wysuwa się na prowadzenie – w sumie to jedna z moich ulubionych krótkich filmowych opowieści grozy. A z kolei animowana klamra w moich oczach pozostaje daleko w tyle za bardzo dobrym „Wodzem Drewnianą Głową” i niezłym „Autostopowiczem”. Tak w wielkim skrócie przedstawia się mój osobisty ranking opowieści zawartych w tym wyreżyserowanym przez Michaela Gornicka zbiorku. Moim zdaniem przewyższającym swojego poprzednika, kultowe „Koszmarne opowieści” w reżyserii George'a Romero.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz