Mała
Stephanie od jakiegoś czasu przebywa sama w domu. Dziewczynki nie
interesuje globalny kryzys, stara się żyć tak jak wtedy, gdy
rodzice byli przy niej. Jednak przez cały czas towarzyszy jej widmo
śmierci, na jej życie czyha bowiem potwór, który większość
czasu spędza w znajdującym się nieopodal sadzie, ale coraz
częściej wchodzi do domu. W takich momentach Stephanie ukrywa się
przed nim, a gdy monstrum odchodzi wraca do swojej codzienności.
Życia, w którym za jedynego towarzysza ma pluszowego żółwia,
które zakłóca dotkliwa tęsknota za rodzicami, ale mimo wszystko
przez większość czasu dziewczynce udaje się nie tracić pogody
ducha. Pewnej nocy, nieoczekiwanie jej rodzice wracają do domu, co
Stephanie przyjmuje z ogromną radością i nieopisaną ulgą. Ale to
wcale nie oznacza, że życie małej dziewczynki w końcu wróciło
do normy, że jej koszmar dobiegł wreszcie końca, że już może
czuć się w pełni bezpieczna.
Akiva
Goldsman większe doświadczenie ma jako producent i scenarzysta
niźli reżyser. „Piękny umysł”, „Ja, robot”, „Kod da
Vinci”, „Jestem legendą”, „Anioły i demony”, „Rings”,
„Mroczna wieża”, „Piekielna głębia”, „Constantine”,
„Łowcy umysłów” oraz moje ukochane „Czas zabijania” i
„Totalna magia”, to tylko niektóre filmy, do których przyłożył
rękę, ale póki co wyreżyserował tylko dwa pełnometrażowe
obrazy: „Zimową opowieść” z 2014 roku i omawianą „Stephanie”.
W tym drugim przypadku pracował na scenariuszu Bena Collinsa i
Luke'a Piotrowskiego, scenarzystów „SiREN” i „Super Dark Times”. Pierwszy pokaz Stephanie odbył się w kwietniu 2017 roku
na The Overlook Film Festival, ale dopiero w kwietniu 2018 roku
trafił do szerszego obiegu w Stanach Zjednoczonych (platforma VOD).
„Stephanie”
jest horrorem bazującym na tajemnicy. Widz może się tylko domyślać
z jakiego rodzaju historią ma do czynienia, gdzie upatrywać
zagrożenia i skąd, u licha, się ono wzięło. Co spowodowało, że
tytułowa bohaterka tej produkcji, mała Stephanie, bezbłędnie
wykreowana przez Shree Crooks, podzieliła los Kevina McCallistera?
Co się stało z jej rodzicami i dlaczego dziewczynka nie szuka
pomocy na zewnątrz? Tym bardziej, że doskonale zdaje sobie sprawę
z niebezpieczeństwa w jakim się znalazła, wie, że czai się na
nią potwór, który nie wiadomo skąd się wziął. Stephanie jest
na tyle bystra i samodzielna, że widz ma pełne prawo dziwić się
tak niefrasobliwemu podejściu dziewczynki do tej zupełnie dla niej
nowej, ekstremalnie trudnej sytuacji. Do czasu, aż jego uszu
dobiegną informacje o jakimś globalnym kryzysie. W tym momencie
każdemu, choćby tylko średnio zorientowanemu w kinie grozy,
odbiorcy „Stephanie”, najpewniej zakiełkuje w głowie myśl o
horrorze apokaliptycznym. Zapewne każdy taki widz zacznie
podejrzewać, że ma do czynienia z kolejną wizją świata u progu
zagłady, tyle że ubraną w dosyć nietypową formę. Gdzie więc w
tym wszystkim umiejscowić potwora czyhającego na pierwszoplanową
bohaterkę? Czyżby powtórka z filmów spod znaku „Cloverfield”?
Scenarzyści „Stephanie” nie szczędzą nam takich wiele
mówiących tropów, rozrzucają strzępki informacji, z których
łatwo sklecić logiczny ciąg wydarzeń, które to doprowadziły
tytułową postać do punktu, w którym aktualnie się znajduje.
Czyli do momentu, gdy cały rodzinny dom ma wyłącznie do swojej
własnej dyspozycji. Nie ma już starszego brata, mamy i taty –
jest tylko ta przez większość czasu bardzo wesoła dziewczynka,
która nie wyrosła jeszcze z beztroskich zabaw. Stephanie zwykła
„rozmawiać” ze swoim pluszowym żółwiem, bawić się z nim,
zwierzać mu ze swoich trosk i strofować go niczym matka niesforne
dziecko. To ta maskotka od jakiegoś czasu jest jej jedynym kompanem
– chociaż nie, inne zabawki i żywy królik też od czasu do czasu
jej towarzyszą. Wyobraźnia dziecka jest wszak niezgłębiona, jest
realną siłą, która pozwala przetrwać nawet najcięższe chwile i
takie właśnie przesłanie wydawało mi się wypływać z pierwszej
partii filmu. Jeszcze przed pojawieniem się rodziców Stephanie
nabrałam pewności, że przeniknęłam zamysł twórców, że fabuła
nie ma już dla mnie żadnych tajemnic, a teraz pozostaje mi jedynie
czekać na zaognienie sytuacji. Ben Collins i Luke Piotrowski
wrzucili mnie w sam środek tej historii przez co seans rozpoczął
się od dużej dezorientacji. Rozeznanie się w tej opowieści
dodatkowo utrudniała perspektywa, jaką obrali – wszystko
pokazywano z punktu widzenia dziecka (acz nie dosłownie jej oczyma,
praktycznie bez subiektywnej pracy kamer), bujającej w obłokach,
niezbyt interesującej się problemami dorosłych, kilkulatki, a jak
wiadomo ogląd świata tak młodej osoby może znacznie odbiegać od
faktycznego stanu rzeczy. Widza będzie interesowało przede
wszystkim spojrzenie jej rodziców – będzie chciał posiąść tę
wiedzę, którą mają oni, poznać ich punkt widzenia, podpatrzeć
ich myśli, bo będzie przekonany, że tylko wtedy będzie przyjmował
rzeczy takimi, jakie są w rzeczywistości (tzn. w świecie
przedstawionym), tylko tak oddzieli prawdę od wytworów wyobraźni.
Ale i tak w jego głowie wciąż będzie się kołatać myśl, że
dziewczynka może być obiektywnym obserwatorem, że wszystko na co
patrzymy dzieje się naprawdę, rozgrywa się w tej umownej
rzeczywistości od czasu jakiejś niedawnej katastrofy, która
nawiedziła Ziemię.
Opowieści
grozy utrzymane w atmosferze tajemnicy należą do moich ulubionych.
Wprost przepadam za takimi nieoczywistymi historiami, w których
autentycznie wszystko może się wydarzyć. I widz niemalże od
początku spodziewa się niemożliwego. Stara się rozszyfrować
zamysł twórców zanim przystąpią oni do objaśnień – jeśli w
ogóle to nastąpi, bo jeszcze więcej uciechy dostarcza mi
pozostawienie interpretacji w gestii odbiorcy. Podczas dużej części
seansu „Stephanie” towarzyszyła mi niepewność. Oczywiście,
były momenty, w których miałam absolutną pewność co do swoich
teorii, w których nie miałam żadnych wątpliwości, że dobrze to
wszystko poskładałam, ale zaraz potem znowu zaczynałam się
zastanawiać. Może brzmi to tak, jakby omawiany film Akivy Goldsmana
był niezwykle skomplikowany, jakby odnaleźć się w tym wszystkim
mógł jedynie ktoś obdarzony ponadprzeciętnym zmysłem obserwacji
i godną pozazdroszczenia zdolnością wyciągania właściwych
wniosków z bezwładnie porozrzucanych strzępów informacji, z
których na dodatek część może (ale nie musi) być jedynie
produktem wybujałej wyobraźni dziecka. Zanim pozna się zakończenie
tego obrazu można odnosić takie wrażenie, ale gdy już posiądzie
się tę podstawową wiedzę, gdy twórcy wreszcie wszystko nam
wyjaśnią, dojdzie się do wniosku, że to w istocie z gruntu prosta
historyjka wykorzystująca znane motywy. O tym, że Ben Collins i
Luke Piotrowski co nieco zapożyczyli z innych filmów będziemy
wiedzieć już od dłuższego czasu (motyw globalnego kryzysu, który
może doprowadzić do końca ludzkości, potwór polujący na małą
dziewczynkę), ale tajemnica, w jakiej to wszystko utrzymano wielu
widzom pewnie będzie kazała przygotować się na jakieś
innowacyjne rozwiązanie tej opowieści. UWAGA SPOILER
Oryginalne to to nie było – skojarzenia z „Carrie” nasunęły
mi się natychmiast, praktycznie bez udziału woli KONIEC
SPOILERA. Zaskoczona, owszem byłam. Zła na samą siebie też,
bo po szybkim przebiegnięciu w myślach wszystkich informacji, które
ujawniono wcześniej, uświadomiłam sobie, że tak naprawdę przez
cały czas miałam przed oczami wyjaśnienie tego wszystkiego. Dałam
się jednak zwieść twórcom, padłam ofiarą ich przebiegłości i
chociaż wcześniej nie domyślałam się tego wcześniej wydaje mi
się, że gdyby nie jeden konkretny moment w końcu bym na to wpadła.
UWAGA SPOILER Mowa o ranach na ciele matki Stephanie, które
połączyłam z właśnie szalejącą na świecie epidemią. Od tego
momentu byłam przekonana, że kobieta została zarażona i tak też
zaczęłam myśleć o jej mężu. I jak się okazało twórcom tej
produkcji dokładnie na tym zależało – ta sekwencja miała za
zadanie oddalić mnie od właściwej ścieżki. To była ich
asekuracja, sposób na zwiększenie swojej przewagi nad widzem. A w
„starciu ze mną” wręcz zagwarantowanie sobie zwycięstwa KONIEC
SPOILERA. Wybór takiej koncepcji (tworzenie historii bazującej
na tajemnicy) rozciągał przed filmowcami pewną przeszkodę, której
ku mojemu ubolewaniu nie udało im się pokonać. Enigmatyczne
podejście do trójki bohaterów, zwłaszcza rodziców Stephanie, ale
i nie mogę oprzeć się przekonaniu, że w tytułową postać można
było wniknąć nieco głębiej, z korzyścią dla filmu. Rysy
psychologiczne jej prawnych opiekunów moim zdaniem też dałoby się
bardziej rozbudować – twórcy „Stephanie” sporo by tym
ryzykowali, ale myślę, że istniał sposób na wybrnięcie z tego
impasu. Na powiedzenie o nich więcej (na tyle dużo, żebym nie
miała poczucia patrzenia na papierowe postacie), zręcznie omijając
przy tym to, co najważniejsze. Ukrywając najistotniejsze fakty.
Drugą dużą bolączką było dla mnie stopniowanie napięcia w
scenach w domyśle poprzedzających zdecydowane ataki czy to na samą
Stephanie, czy na nią i jej rodziców. Mimo, że znacznie
rozciągnięto je w czasie, a tym samym dano oglądającemu sporo
czasu na maksymalne wczucie się w sytuację nieuchronnie
zbliżającego się niebezpieczeństwa to było to tak mało
intensywne, że szybko traciłam zainteresowanie. Finalizacje tych
scenek witałam z dużą obojętnością, ale niektóre, a konkretnie
to dwie, na powrót wprowadzały silniejsze emocje. Widok potwora
miotającego swoją głową i dobrze znanego Stephanie człowieka
małpującego opętaną Regan MacNeil cechowały się może nie
ogromną, ale w miarę zadowalającą upiornością (tj. w moich
oczach) i mogę tylko żałować, że takich prób bardziej
dosłownego straszenia nie było więcej.
„Stephanie”
to w sumie całkiem niezły horror. Żadne tam arcydzieło, nic na
wskroś zachwycającego, ale nie mogę powiedzieć, że źle mi się
to oglądało. Akiva Goldsman stworzył coś, co nie ma najmniejszych
szans wejść do panteonu najbardziej wartościowych XXI-wiecznych
filmowych horrorów, produkcji grozy, które każdy szanujący się
miłośnik gatunku powinien znać. Nie uważam „Stephanie” za
pozycję obowiązkową dla tej konkretnej grupy odbiorców, ale też
nie sadzę, żeby duża jej część jakoś szczególnie żałowała
tego wyboru. Moim zdaniem można podejść do tego filmu bez
większych obaw, zwłaszcza jeśli gustuje się w nastrojowych
horrorach bazujących na tajemnicy, a nie ogranicza wyłącznie do
różnej maści rąbanek. Ale dużych oczekiwań też radzę nie
mieć, bo wydaje mi się, że tylko nieliczni nie dopatrzą się w
nim poważnych wad.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz