niedziela, 18 lipca 2021

„Ulica Strachu – część 3: 1666” (2021)

 
Recenzja może zawierać spoilery „Ulicy Strachu: 1994” i „Ulicy Strachu: 1978” Leigh Janiak

Deena Johnson ma wizję przedstawiającą wydarzenia z 1666 roku z perspektywy Sarah Fier, dziewczyny mieszkającej z ojcem i bratem Henrym w Union, bogobojnej osadzie sprzed podziału na miejscowości Shadyside i Sunnyvale. Sarah jest osobą powszechnie lubianą, ale wszystko się zmienia, gdy w spokojnej dotychczas osadzie zaczyna źle się dziać. Mieszkańcy są przekonani, że to robota Diabła. Jednocześnie na jaw wychodzi pilnie strzeżony sekret Sarah Fier i córki pastora Hannah Miller i tylko Solomon Goode, szanowany obywatel, który jakiś czas temu stracił żonę i dziecko, jest zdania, że dziewczęta nie mają nic wspólnego z nieszczęściem, jakie spadło na Union.

Zamknięcie dystrybuowanej przez Netflixa filmowej trylogii, luźno inspirowanej powieściową serią „Fear Street” (pol. „Ulica strachu”) autorstwa R.L. Stine'a, w całości wyreżyserowanej przez Leigh Janiak, twórczynię między innymi „Miesiąca miodowego” z 2014 roku. Scenariusz „Ulicy Strachu – części 3: 1666” (oryg. „Fear Street: Part Three - 1666”) napisała wespół z Kate Trefry, która pracowała między innymi nad głośnym serialem „Stranger Things” oraz Philem Graziadeiem, który wraz z Leigh Janiak napisał scenariusz wspomnianego „Miodowego miesiąca” i od początku był zaangażowany w jej projekt „Fear Street” - współscenarzysta „Ulicy Strachu – części 1: 1994” i jeden z pomysłodawców fabuły „Ulicy Strachu – części 2: 1978”. Leigh Janiak zdradziła, że spisując „Ulicę Strachu: 1666” miała przed oczami takie filmy, jak „Czarownica: Bajka ludowa z Nowej Anglii” Roberta Eggersa, „Osada” M. Nighta Shyamalana, „Czarownice z Salem” Nicholasa Hytnera i „Podróż do Nowej Ziemi” Terrence'a Malicka.

Znana z poprzednich części „Ulic Strachu” Leigh Janiak, Deena Johnson przenosi się w czasie: z roku 1994 do roku 1666. Choć chyba bardziej adekwatne byłoby stwierdzenie, że licealistka staje się kimś innym. Wygląda jak Deena, ale nią nie jest. Jest Sarah Fier, młodą kobietą, którą, jak wiemy z poprzednich części, czeka śmierć przez powieszenie. W rzeczywistości Sarah wyglądała inaczej, to samo zresztą można powiedzieć o wielu innych mieszkańcach Union, pierwotnej osady, sprzed podziału na miasteczko Shadyside i sąsiadujące z nim miasto Sunnyvale w stanie Ohio – obrazy przyjęte jedynie na użytek wizji Deeny. Wybór tej samej obsady, co w poprzednich częściach (dwójka była kręcona jako ostatnia, ale casting najpewniej odbył się wcześniej), mógł być dyktowany przede wszystkim chęcią/potrzebą zaoszczędzenia „paru” dolarów i/lub przyśpieszenia prac, uniknięcia zbędnych zawirowań. Tak czy inaczej, wymyślone na użytek „Ulicy Strachu – części 3: 1666” przeniesienie w czasie jest zdecydowanie bardziej pomysłowe niż w poprzedniej cegiełce tej filmowej – niestety dla mnie – tylko triady. Z drugiej strony ze słów samej Leigh Janiak wynika, że chętnie zaangażowałaby się w kolejny tego rodzaju projekt. Nowa opowieść w trzech częściach, przynajmniej duchowo (klimatem) powiązana z historią między innymi Deeny Johnson. Nastolatki zamieszkałej w amerykańskim miasteczku Shadyside. Miasteczku przeklętym przez wiedźmę Sarah Fier. Młodą kobietę skazaną na śmierć przez powieszenie w 1666 roku za praktykowanie czarnej magii. Zawarcie paktu z samym Szatanem. Kiana Madeira w trzeciej odsłonie „Ulicy Strachu” dostała podwójną rolę. Rolę Sarah Fier, ale też po raz kolejny zobaczymy ją pod postacią Deeny Johnson. Ze wszystkich występów Madeiry w tym trzyaktowym przedsięwzięciu pod kierownictwem Leigh Janiak, ten uważam za najbardziej udany. I dotyczy to tak Sarah, jak Deeny, bo chyba dla nikogo, kto widział „Ulicę Strachu: 1978” nie będzie zaskoczeniem wejście też w epokę tej drugiej. Czyli powrót do przyszłości. Ale najpierw zobaczymy narodziny klątwy. W wieku XVII w osadzie o nazwie Union, gdzie tak naprawdę rozpoczyna się historia nieszczęsnego miasteczka Shadyside i miasta dobrobytu Sunnyvale. Przekonuje sceneria, przekonują kostiumy. Przekonuje i kolorystyka zdjęć. Jeśli porównać „Ulicę Strachu: 1666” do innych obrazów osadzonych w zbliżonym okresie. W czasach polowania na tak zwane czarownice. W każdym razie dominują szarości – skuteczny, choć niewyszukany, prosty sposób na uwypuklenie znojnego, niedostatniego i właściwie pozbawionego lepszych perspektyw żywota osadników. Ponuro, brudno, skromnie i bez nadziei na lepsze jutro. Bo i niewielu pragnie czegoś więcej od życia. Mieszkańcy Union wprawdzie nie mają wiele, i co prawda każdego dnia muszą ciężko pracować, żeby to utrzymać, ale wygląda na to, że prawie wszystkim tyle do szczęścia wystarczy. Solomon Goode – tak, z tych Goode'ów – bliski przyjaciel głównej bohaterki, Sarah Fier, jest smutnym wyjątkiem. Człowiekiem z dużo większym bagażem doświadczeń niż bodaj cała reszta. Stracił żonę, stracił dziecko, ale za to zyskał wspaniałą przyjaźń z Sarah Fier. Dziewczyną mieszkającą z ojcem i młodszym bratem Henrym (w tej roli Benjamin Flores Jr. ten sam, który dał się już poznać jako Josh Johnson, brat Deeny), która obraca się... w tych samych kręgach, co Deena. Niezupełnie, bo trzeba pamiętać, że przyjaciele Sarah, chociaż w naszych oczach wyglądają tak samo, w rzeczywistości są zupełnie innymi ludźmi. Ale możliwe, że są spokrewnieni, że wszyscy oni (nie tylko najlepsi przyjaciele Sarah) to dalecy przodkowie postaci znanych z poprzednich wypraw na Ulicę Strachu. Antybohaterkę legendy, na której, można tak to ująć, w przyszłości będzie stało miasteczko Shadyside w stanie Ohio, poznajemy jako pracowitą, empatyczną, głęboko wierzącą dziewczynę, która jak szybko się okazuje ma pewien sekret. Dzieli go z córką pastora, swoją rówieśniczką Hannah Miller (witaj Sam) i obie właściwie nie mają wątpliwości, że wypłynęły na niebezpieczne wody. Jeśli ich tajemnica zostanie odkryta, w najlepszym razie czeka ich powszechny ostracyzm, niechęć, nieskrywana wrogość pozostałych mieszkańców Union, a w najgorszym śmierć. „Małe czarownice. Obrzydliwe grzesznice. Zło w najczystszej postaci. Zaraza” - tak by mówili. Tak będą mówić w przyszłości. Bo historia kołem się toczy. „Wiary, co w sercach nam mieszka, tłumić już nie musimy. By wiedzieć, że mury piekła my sami dla siebie wznosimy”: Dean Koontz. My sami ziemskie służebnice Szatana tworzymy...

Scenariusz aż za dobrze, boleśnie wręcz znany. Hermetyczna, zżyta, zabobonna społeczność. Seria drobnych wypadków oraz jedna wielka tragedia. I koniec z sąsiedzką solidarnością. Nie ma już wzajemnej sympatii, nie ma zaufania do ludzi, których przecież dobrze znamy. Wkracza wiek ciemny. Rozum ustępuje miejsca szaleństwu. Rozpoczyna się polowanie na przebrzydłe czarownice. Rozpoczyna się skazana na porażkę walka Sarah Fier ze złem, który zalągł się w sercach bogobojnych, prawych ludzi. Przerażonych ludzi. Cieszy mnie, że to wybrzmiało, że Leigh Janiak weszła głębiej w wiecznie aktualny temat nienawiści do bliźniego. Kino zdumiewająco rzadko dociera tak daleko w swoich rozważaniach na temat jednego z ulubionych zajęć ludzkości. Czyli wykluczania tych czy tamtych. Dehumanizowania. Unicestwiania „inności”. Źródłem takich zachowań najczęściej jest po prostu strach przed nieznanym, wszystkim co obce, niepasującym do obowiązującej w danym społeczeństwie normy. Lęk mieszkańców Union oryginalny nie jest – boją się rogatego. Diabła nie mogą zabić, więc utożsamiają go, czy po prostu przenoszą swój gniew na osoby, które wedle ich oceny wstąpiły na ścieżkę nieprawości. Na przykład Sarah Fier. Dziewczyna, która nie jest taka jak oni. Dziewczyna, która w ich oczach niespodziewanie staje się tak samo obca jak Władca Ciemności, któremu z pazerności się oddała. Poświęciła też innych, a tego już na pewno nie można jej darować. „Nie lękam się Diabła. Bardziej lękam się obarczających nas winą sąsiadów” - pada z ust Sarah w momencie, w którym dokonuje najważniejszego wyboru w swoim krótkim życiu. To przełomowa chwila. Moment, w którym wspomnieni sąsiedzi mają dostać tego, czego chcieli. Chcieli wiedźmy, to ją dostaną. Poczują gniew Sarah Fier. Później znanej jako wiedźma z Shadyside. Historia z roku 1666, w przeciwieństwie do swoich sióstr, od początku do samego końca porusza się po rozczulająco prostym torze. Prostym, ale czy przewidywalnym? Dla mnie na pewno nie. Mnie spotkała ogromna niespodzianka, którą doceniam tym bardziej, że nie jest to ot tak sobie rzucona rewelacja, w oderwaniu od pozostałych cegiełek „Ulic Strachu”. Wręcz przeciwnie: to wszystko wyjaśnia. Wszystko idealnie się spina. Cementuje się ta trzyaktowa konstrukcja z imponującą dokładnością, z pomyślunkiem i, co nie mniej ważne, dbałością o emocje, uczuciowością, jakiej na pewno się nie spodziewałam. Pierwsza partia tej produkcji to klasyczna, tradycyjna opowieść grozy o polowaniu na prawdziwe czy wyimaginowane czarownice, zorganizowanym przez małą społeczność w XVII wieku. Jedną ze śmiertelnych ofiar tego obłąkanego procederu już znamy, ale to bynajmniej nie umniejszało mojego zaangażowania w jej tragiczne losy. „Ostatnie pięć minut Sarah Fier w Królestwie Niesprawiedliwości i Bezrozumnej Nienawiści”. Piekło zgotowane przez sąsiadów, którzy... możliwe że słusznie posądzają ją o wezwanie Złego. Przemawia za tym wydarzenie, do jakiegoś doszło w chatce wdowy, miejscowej znachorki parającej się gusłami, którą w „Ulicach Strachu” też już widzieliśmy. W innej odsłonie, ale już się w tym z mistrzowską pieczołowitością poskładanym świecie przedstawionym, przewinęła. Wszystko wskazuje na to – także wydarzenia z przyszłości, które już się przed nami odkryły – że w Union faktycznie zawisło coś złego. Szatan czy jakaś inna bestia na pewno się tu skrada. Albo udzieliła mi się paranoja prawie wszystkich mieszkańców tego miejsca... Krwawych scen, jak poprzednio nie ma wiele, a te, które są na mnie praktycznie żadnego wrażenia nie robiły. Właściwie ledwo je rejestrowałam. Dobrze, poza dosyć upiorną scenką w kościele. Zobaczymy też w trójce, w sumie też już znany, ukłon w stronę body horroru. Dłuższy niż ostatnio, więc może dlatego korzystnego wrażenia, przy tym podejściu, już na mnie nie wywarł - widać, że komputerek maczał swoją brudną klawiaturkę. Brakowało mi też tak mocno rzucających się w oczy, tak jaskrawych pomników dla innych dzieł, jakie wcześniej postawiono dla „Krzyku” i „Piątków trzynastego” albo przynajmniej takiego ukłoniku jaki poczyniono dla wybranej twórczości Stephena Kinga w części drugiej. W trzeciej wzmiankowana jest już tylko „Carrie”, a i książki R.L. Stine'a (znowu) się pojawią, w tym ulubiona pozycja Leigh Janiak spod szyldu „Ulica strachu”, „The Wrong Number”. Skojarzenia z innymi produkcjami oczywiście były – głównie z „Czarownicami z Salem” Nicholasa Hytnera – ale gdzie im tam do takich soczystości, jakimi obdarowywała mnie ta szelma Leigh Janiak przy naszych poprzednich spotkaniach na Ulicy Strachu. [W trakcie napisów końcowych jeszcze jedna scenka.]

Wypatrzyłeś/wypatrzyłaś jakieś mniejszy czy większe dziury w scenariuszach „Ulicy Strachu – części 1: 1994” i „Ulicy Strachu – części 2: 1978”? Rzeczy przegapione przez scenarzystów, nieskładne, do niczego niepasujące, z Księżyca wzięte. Wprost niewiarygodne zbiegi okoliczności, rozwiązania bezsensowne, naiwne. Jeśli odpowiedź jest twierdząca, to tym bardziej zachęcam do zapoznania się z ostatnim rozdziałem tej długiej opowieści. Nie obiecuję, że wszystkie zgrzyty w „Ulicy Strachu – części 3: 1666” zostaną wygumkowane (przykład: pamiętna reanimacja), ale większość, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zakończy swój marny żywot. W tym poruszającym, posępnym horrorze o destrukcji, jaką roztoczyć potrafi jedynie Szatan... i gatunek ludzki. Mądra i potrzebna (choć z całą pewnością nie wszyscy się z tym zgodzą) opowieść osadzona w dwóch odległych epokach, miejmy nadzieję już niedługo, złączonych straszliwym przekleństwem. Klątwą najprawdziwszej wiedźmy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz