Rok 1900, Paryż - policja znajduje ciała małżeństwa oraz małą dziewczynkę, która przeżyła rzeź. Rok 1912, Rzym - mężczyzna wchodzi nocą do muzeum figur woskowych, gdzie zostaje zamordowany. Na scenę wkracza Sonia, która podejmuje pracę w muzeum oraz przy okazji poznaje przystojnego dziennikarza, z którym zaczyna się umawiać. Przy okazji oboje odkrywają związek między zdarzeniem sprzed dwunastu lat w Paryżu, a morderstwami, które ciągle mają miejsce w Rzymie.
Scenariusz do filmu napisali między innymi Dario Argento oraz Lucio Fulci - dwaj panowie, których nazwiska są świetnie znane w środowisku horroru. Osobiście nie przepadam za produkcjami zarówno Argento jak i Fulci'ego, ale jest to jedynie kwestia gustu oraz osobistego wyczucia smaku w kinie grozy, ponieważ renomy na pewno nie można im odmówić. Tym razem trafiłam na horror, który pod kątem scenariusza jest owocem współpracy tych dwóch panów, natomiast jeśli chodzi o reżyserię to jest to debiut nieznanego mi dotąd osobnika nazwiskiem Sergio Stivaletti. "Maska z wosku" zainteresowała mnie z jednego tylko powodu. Otóż realizacją zajęli się zarówno Włosi, których filmów po prostu nie cierpię, jak i Francuzi, którzy dla mnie są mistrzami europejskiego kina grozy. Wiedząc, że Francja przyłożyła rękę do tego dzieła postanowiłam zaryzykować i przekonać się na własnej skórze, czy ten skądinąd mało znany horror zasługuje na uwagę wielbicieli tego gatunku filmowego.
Scenariusz do filmu napisali między innymi Dario Argento oraz Lucio Fulci - dwaj panowie, których nazwiska są świetnie znane w środowisku horroru. Osobiście nie przepadam za produkcjami zarówno Argento jak i Fulci'ego, ale jest to jedynie kwestia gustu oraz osobistego wyczucia smaku w kinie grozy, ponieważ renomy na pewno nie można im odmówić. Tym razem trafiłam na horror, który pod kątem scenariusza jest owocem współpracy tych dwóch panów, natomiast jeśli chodzi o reżyserię to jest to debiut nieznanego mi dotąd osobnika nazwiskiem Sergio Stivaletti. "Maska z wosku" zainteresowała mnie z jednego tylko powodu. Otóż realizacją zajęli się zarówno Włosi, których filmów po prostu nie cierpię, jak i Francuzi, którzy dla mnie są mistrzami europejskiego kina grozy. Wiedząc, że Francja przyłożyła rękę do tego dzieła postanowiłam zaryzykować i przekonać się na własnej skórze, czy ten skądinąd mało znany horror zasługuje na uwagę wielbicieli tego gatunku filmowego.
Nie zawiodłam się. Już na początku oczom widzów ukazuje się okropny widok strasznie okaleczonych zwłok pewnego małżeństwa. Tutaj zaznaczę, że skoro do filmu przyłożył rękę Argento możemy spodziewać się paru efektownych scen mordów ze wskazaniem na samą sztuczną krew, która jak i w wielu innych jego filmach tak i tutaj charakteryzuje się wręcz rażącą czerwienią, która staje się kluczowym elementem siłą rzeczy przyciągającym oko widza podczas oglądania. Może się to wydawać mało realistyczne, ale to nie zmienia faktu, że czerwień automatycznie staje się tutaj najważniejszym kolorem, a co za tym idzie potęguje wrażenia widza podczas paru krwawych scen. Idąc dalej robi się małe zamieszanie. Reżyser chyba celowo już na początku wprowadził pewnego rodzaju zamęt fabularny, aby lekko zdezorientować widza. Podobało mi się to, gdyż lubię takie zmuszające do myślenia slashery, które siłą rzeczy nie pozwalają oderwać wzroku od ekranu. Jednakże w tym momencie muszę zaznaczyć, że twórcy odrobinę przedobrzyli. Chcąc zamotać widza znacznie komplikując fabułę w rzeczywistości wprowadzili pewną dozę przewidywalności, która szybko pozwala nam odkryć tożsamość mordercy. Wiem, że to istny paradoks, ale właśnie coś takiego ma tutaj miejsce. Na minus odhaczę jeszcze parę niewyobrażalnych wręcz naciągnięć fabularnych, które przez swoją naiwność, a miejscami wręcz infantylność odbierają temu obrazowi sporą dozę realizmu.
Klimat, klimat i jeszcze raz klimat! To jest coś, co niewątpliwie mnie zauroczyło. Poczynając od atmosfery początku XX wieku, kiedy to ma miejsce akcja filmu - wspaniałe stroje aktorów, nastroje panujące wówczas w społeczeństwie rzymskim, to jest coś, co wręcz przyciąga oko. Ale nie zapominajmy również o momentach grozy, kiedy to jesteśmy świadkami polowania przez mordercę na swoje ofiary - w takich chwilach produkcja ta wręcz pulsuje nieznośną atmosferą, gdzie swoją zasługę ma również muzyka, która wbrew temu co mówili o niej wielbiciele gatunku mnie na przekór bardzo się podobała, a co najważniejsze idealnie wpasowała się w fabułę filmu. Rzecz jasna pomysł robienia z ludzi figur woskowych nie jest niczym oryginalnym w przypadku tego gatunku, ale na uwagę zasługuje tytułowa maska mordercy - tak przerażająco ucharakteryzowanego sprawcy w kinie grozy już dawno nie widziałam, zresztą zapowiedź tego można zobaczyć już na plakacie tej produkcji.
Aktorstwo miejscami trochę mnie irytowało. Wiem, że to produkcja europejska, a więc i sposób gry jest trochę inny niż to widzimy w przypadku filmów amerykańskich, ale to nie zmienia faktu, że wyczuwałam pewnego rodzaju sztuczność w zachowaniach niektórych aktorów. Zdecydowanie najlepiej wypada odtwórczyni roli Sonii, Romina Mondello - pozostali nie wybijają się ponad przeciętność. Przy okazji radzę również zwrócić uwagę na zakończenie, które jest chyba najlepszym elementem filmu - uwielbiam takie rozwiązania fabularne, która zawierają w sobie zarówno szczyptę zaskoczenia, jak i zapowiedź powrotu zła. Nie to co infantylne happy endy:)
Mimo, że "Maska z wosku" posiada niestety parę niedoróbek przede wszystkim fabularnych to i tak zasługuje na uwagę wielbicieli kina grozy. Tak klimatycznego slashera w Europie ze świecą szukać, a tak intrygujących postaci mordercy w tym podgatunku na pewno nie ma zbyt wiele. Oczywiście, film będzie też idealną pozycją dla fanów kina włoskiego oraz francuskiego. Radzę przymknąć oko na parę nielogiczności i jak najszybciej sięgnąć po te dzieło.
Ostatni plakat przedstawia klasyczny amerykański horror z 1953 roku "House of Wax", a nie film, który opisujesz.
OdpowiedzUsuńSorki za pomyłkę:( Leciałam po tytule, a ktoś wkleił tytuł "Maski z wosku" na inny plakat. Mój błąd:(
OdpowiedzUsuń