Wracający z kosmosu wahadłowiec rozbija się na Ziemi i rozprzestrzenia zarodki obcej cywilizacji, która w niedługim czasie zaczyna przejmować kontrolę nad umysłami ludzi. Psychiatra, Carol Bennell, początkowo sceptycznie nastawiona do ogarniającej społeczeństwo psychozy na tle wrogich Obcych zostaje zmuszona zweryfikować swoje poglądy, będąc świadkiem kilku niecodziennych wydarzeń. Wraz z przyjaciółmi stara się uniknąć losu „zarażonych” oraz odzyskać swojego synka, który przebywa w towarzystwie opanowanego przez pozaziemskie zarodniki ojca.
Kultowa powieść Jacka Finney’a pt. „Inwazja porywaczy ciał”, jak dotąd doczekała się wielu, mniej lub bardziej wiernych oryginałowi, ekranizacji, z których najbardziej znane są „Inwazja łowców ciał” (1978) i „Porywacze ciał” (1993). Oliver Hirschbiegel i James McTeigue pokusili się o kolejną wariację wersji Finney’a rezygnując z tematyki małomiasteczkowej paranoi na rzecz wielkomiejskiej. Takich zmian jest oczywiście o wiele więcej, aczkolwiek główna problematyka „Inwazji” pozostała taka sama. Początkowo twórcy całkowicie oddają się zobrazowaniu spanikowanych Amerykanów, których niepokojące zachowanie władze tłumaczą tajemniczą epidemią grypy. Większość niezarażonych początkowo wierzy w tę bajeczkę, traktując ludzi wrzeszczących o inwazji Obcych w kategoriach szaleńców. Najlepiej obrazuje to sesja Bennell z jej pacjentką, która uparcie twierdzi, iż jej mąż już nie jest jej mężem, że jego ciało opanowała jakaś inna, mroczna świadomość, która pragnie zawładnąć również jej umysłem. Rzecz jasna pani doktor reaguje na te rewelacje w łatwy do przewidzenia sposób – wypisuje pacjentce kolejną receptę. Po mieście biegają spanikowani ludzie, próbując zatrzymać jadące samochody, prosząc innych o pomoc, której nikt nie chce im udzielić. Jednym słowem: całe miasto ogarnia postępująca psychoza. Klimat wielkomiejskiej paranoi jest chyba najmocniejszym elementem tego obrazu, choć przyznaję, że przydałoby się odrobinę więcej duszącej atmosfery – jednak, jak na wysokobudżetowy hollywoodzki thriller science fiction i tak jest w miarę przyzwoicie.
Reszty fabuły dosyć łatwo jest się domyślić. Doktor Bennell w końcu „otworzy oczy” na okropieństwa, mające miejsce w jej otoczeniu, w czym ostatecznie utwierdzi ją przemiana jej znajomego w Obcego. Moim zdaniem najmocniejsza, znakomicie zrealizowana scena, o dziwo, nieepatująca efektami komputerowymi. Otóż, okazuje się, że ciało zarażonego osobnika w trakcie snu okrywa się przezroczystą błoną, która całkowicie zmienia jego osobowość, oddziera go ze wszystkich emocji i obdarza zbiorowym umysłem, dzięki któremu na pewnym poziomie umysłowym współegzystuje z resztą obcej cywilizacji. Bennell, nie bacząc na niebezpieczeństwo, rusza na ratunek synowi, którego więzi bogaty, zarażony ojciec, pragnący aby jego pociecha dołączyła do szacownego grona kosmitów. W dalszej części seansu będziemy mieć do czynienia przede wszystkim z pełnymi akcji pościgami oraz próbami manipulacji Obcymi, wszak aby ich oszukać wystarczy jedynie udawać brak jakichkolwiek uczuć. Na uwagę widzów zasługuje również pełna dramatyzmu końcowa scena w supermarkecie, jednak sam finał mocno rozczarowuje. Osoby skłonne do moralizowania mogą spodziewać się kilku trafnych tez na temat natury ludzkości, które podsumowuje jeden cytat „Świat bez wojen nie byłby już światem ludzi”. Twórcy próbują dać widzom do zrozumienia, iż w naszej naturze zawsze tkwiła żądza krwi, że jak długo będziemy istnieć, tak długo będziemy mieć do czynienia z niekończącymi się, bezsensownymi wojnami, podczas których zginą miliony niewinnych ludzi. To główny argument Obcych, którzy wedle ich słów, chcą jedynie zamienić naszą planetę w kolebkę pokoju, w miejsce bez okrutnej przemocy, wszak rasę ludzką prędzej, czy później i tak czeka samounicestwienie. Muszę przyznać, że taka filozofia całkowicie mnie przekonała, zgadzam się z przesłaniem filmu w całej rozciągłości, pytanie tylko: czy wyrzekłabym się własnego „ja” na rzecz globalnego pokoju? Przed takim wyborem stanie główna protagonistka, z tą różnicą, że aby dołączyć do pozaziemskiej cywilizacji będzie musiała wyrzec się nie tylko własnej świadomości, ale również najważniejszej osoby w jej życiu.
W roli głównej zobaczymy samą Nicole Kidman, której partneruje Daniel Craig. Oboje rzecz jasna spisali się brawurowo, aczkolwiek większa pochwała zdecydowanie należy się Kidman, w końcu jej rola była o wiele trudniejsza do odegrania. Podobał mi się również mały Jackson Bond, jak na młodocianego aktora spisał się, aż nader przekonująco.
Myślę, że „Inwazja” jest całkiem zgrabną adaptacją książki Finney’a, a liczne zmiany pierwotnej historii wprowadzone przez twórców bardziej pomogły, aniżeli zaszkodziły tej produkcji. W końcu osoby zaznajomione z pozostałymi adaptacjami powieści nie będą zmuszone oglądać scena w scenę tego samego, choć oczywiście problematyka pozostała taka sama. Dla fanów nieefekciarskich thrillerów science fiction chyba będzie w sam raz.
to tego było więcej???? hih :P widziałam tylko ten film. podobał mi się, miał swóaj specyficzny klimat i miałam go nawet obejrzeć ostatnio, jak leciało, ale coś mi nie poszło (czyt. mąż przełączył na coś innego :P)
OdpowiedzUsuńDla mnie "taki sobie", tzn. fajnie się oglądało, ale szybko się zapomina ;-) Mimo wszystko recenzja jak zwykle świetna! Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńOstatnio ogladalem ten film w TV, calkiem calkiem...
OdpowiedzUsuńPoza tym super Blog.
Pozdrawiam :)
świetny film, oglądałam byłam zachwycona.
OdpowiedzUsuń