Po
trzech latach nauki w szkole z internatem czternastoletnia Hanna
przyjeżdża na ferie do swojej rodzinnej wioski. Wśród mieszkańców
panuje przekonanie, że na okolicznych bagnach mieszka wiedźma, a
teraz ich podejrzenia koncentrują się na Hannie. Tutejsi wierzą,
że zaginiona przed laty matka dziewczyny paktowała z Diabłem i że
zamordowała trzech mężczyzn z tych stron. Jej mąż i zarazem
ojciec Hanny jest wolny od podejrzeń, ale jego córka nie jest tutaj
mile widziana. Nastolatce niedługo jednak doskwiera samotność, z
czasem bowiem zaprzyjaźnia się z Evą, swoją rówieśnicą
pochodzącą z miasta. Ale nadal czuje się zagrożona, tym bardziej,
że w okolicy zaczyna dochodzić do różnych wypadków. A jedyną
podejrzaną jest Hanna. Na dodatek czternastolatka widuje na bagnach
i w lesie jakąś widmową postać, która w takich razach uparcie za
nią podąża.
„Gdzie
nie pada cień” (tytuł oryginalny: „Wo kein Schatten fallt”,
tytuł międzynarodowy: „Hanna's Homecoming”) to niemiecki
thriller z elementami horroru w reżyserii debiutującej w pełnym
metrażu Esther Bialas i na podstawie scenariusza Leny Krumkamp.
Panie wcześniej współpracowały ze sobą przy dwóch krótkich
filmikach:„Landerdbeeren” z 2012 roku i „Sturzende Tauben” z
roku 2013. Ekipa „Gdzie nie pada cień” złożyła się głównie
z kobiet. Kobiet opowiadających o kobietach – o emancypacji, o
życiu w zabobonnym, prostym społeczeństwie wrogo nastawionym do
kobiet zachowujących się w sposób odbiegający od ich
konserwatywnych norm. O kobietach wyzwolonych, silnych i... być może
groźnych.
Esther
Bialas w swoim pierwszym pełnometrażowym filmie zabiera widownię
na ponurą, minorową, zimną prowincję, na wieś otoczoną owianymi
złą sławą torfowiskami i gęstymi lasami, której ludność w
większości stanowią osoby wierzące w wiedźmy, złe uroki, pakty
z Szatanem i opętania przez demoniczne istoty. Właśnie w takim
otoczeniu wychowywała się główna bohaterka omawianego filmu,
niezbyt przekonująco wykreowana przez Valerie Stoll czternastoletnia
Hanna. Po odnalezieniu na bagnach ciał trzech zamordowanych
mężczyzn, jej ojciec, farmer i właściciel sklepu, uznał, że
najlepiej będzie umieścić córkę w odległej szkole z internatem.
W społeczeństwie tym zapanowało bowiem przekonanie, że
zabójczynią jest matka Hanny – wiedźma, która
najprawdopodobniej to straszne dziedzictwo przekazała swojemu
jedynemu dziecku. Najbezpieczniejszą opcją dla Hanny było więc
natychmiastowe opuszczenie tych stron. Ale po trzech latach
dziewczyna wraca na feralną wieś, a wraz z nią powraca koszmar.
Lwia część tutejszej populacji boi się Hanny i jak to często z
ludźmi bywa ze strachem radzą sobie agresją. Lena Krumkamp w swoim
scenariuszu z dużą wrażliwością wykreśliła współczesną
rzeczywistość naznaczoną średniowieczną mentalnością, której
nie ustrzegła się nawet osoba szykanowana. Hanna też wierzy w
czarownice, przekleństwa, konszachty ludzi z Diabłem, opętania
przez demony etc. Wie jednak, że to nie ona jest wiedźmą, że
oskarżania, które na nią spływają są bezpodstawne. To znaczy ma
tę pewność w pierwszych dniach ferii, ale potem zauważa sygnały,
które, jak myśli, mogą świadczyć o potwornym dziedzictwie.
Początkowe sceny „Gdzie nie pada cień” upłynęły mi głównie
na podziwianiu klimatu tego damskiego przedsięwzięcia. Aura trochę
jak z mrocznej baśni – utrzymane w zimnych barwach, głównie
szarościach, zdjęcia rozległych mokradeł i robiących równie
złowieszcze wrażenie gęstych lasów otaczających ubogą wieś
pełną przesądnych ludzi. Dorosłych ludzi wierzących w bajki? W
każdym razie bogobojnych osobników niemających wątpliwości, że
na bagnach mieszka wiedźma – do szczętu zła kobieta, która
samemu Szatanowi zawdzięcza niezwykłe moce, które wykorzystuje do
krzywdzenia innych. Nastrojowa, melancholijna, ale od czasu do czasu
okraszana ostrzejszymi tonami, ścieżka dźwiękowa skomponowana
przez Marco Dreckkottera, wyśmienicie koresponduje z posępnymi
obrazami. Z jesienną kolorystyką zdjęć i odizolowaną, złowrogą,
ale też przygnębiającą scenerią filmu. Gdyby nie ta oprawa
audiowizualna, to bardzo możliwe, że poznałabym tylko początek
tej historii. Początek pobytu zamkniętej w sobie, apatycznej,
wycofanej, ale od czasu do czasu, w samotności, oddającej się
beztroskim zabawom nastoletniej dziewczyny na wsi, którą opuściła
przed trzema laty, delikatnie mówiąc nie był zachęcający.
Kanciasta, niezbyt konsekwentna narracja, tj. trochę rozproszony
sposób snucia opowieści, która na domiar złego w tamtych
momentach wydawała mi się nieco infantylna. Przez główną
bohaterkę. Jej wiek pewnie to usprawiedliwia, ale to nie zmienia
faktu, że sporadyczne pajacowanie, poza tym poważnej dziewczyny,
znacznie utrudniało mi przybliżenie się do tej postaci. Nie
nadążałam za nią, nie do końca ją rozumiałam. Albo inaczej:
nie potrafiłam nawiązać tak silnej więzi z tą biedną
dziewczyną, jakiej pragnęłam. Szczerze jej współczułam, ale „w
naszej relacji” był też jakiś dystans. Zupełnie jakby Hanna
mnie od siebie odpychała. I to nie tylko w tych chwilach, w których
do głosu dochodziło jej dziecięce ja. Niewprawny warsztat Valerie
Stoll też miał na to pewien wpływ, ale to jeszcze nie wszystko.
Było w Hannie coś, może nie od razu alarmistycznego, ale na pewno
budzącego jakąś nieokreśloną rezerwę. Zupełnie jakby mówiła:
nie podchodź, bo nie mam ochoty na towarzystwo. Co oczywiście
gryzło się z innymi sygnałami, które wysyłała. Hanna
równocześnie dawała bowiem do zrozumienia, że łaknie kontaktu z
rówieśnikami, że chciałaby mieć przyjaciół i kochającego
chłopaka. Jedno z tych marzeń nawet szybko się spełnia. Hanna
poznaje dziewczynę, która stanowi jej zupełne przeciwieństwo. I
tak oto na plan wkracza Milena Tscharntke, która najwidoczniej
bardzo dobrze czuła się w roli Evy. Przebojowej nastolatki, która
stopniowo wyciąga naszą Hannę ze skorupy nieśmiałości.
Klimatyczna,
zabobonna prowincja z makabryczną przeszłością, sekrety rodzinne
i najprawdopodobniej odradzający się po latach koszmar, który może
mieć podłoże nadnaturalne. Równie dobrze jednak zło może płynąć
od człowieka z krwi i kości. Albo ludzi. Bogobojnych chrześcijan
rozpaczliwie walczących o swoje czyste dusze. To znaczy oni myślą,
że stoją po stronie dobra, ale widz niekoniecznie ten pogląd
będzie podzielał. W „Gdzie nie pada cień” panuje niemal
inkwizycyjny nastrój – wrogość części mieszkańców do
nastoletniej Hanny od początku bynajmniej tłumiona nie jest, ale
też nie sposób oprzeć się poczuciu, że nienawiść, która idzie
u nich w parze ze strachem, ze sceny na scenę narasta. Esther Bialas
i jej ekipa ewidentnie pod płaszczykiem opowieści o wiedźmie ponoć
terroryzującej pewną niemiecką osadę przemyciły bardziej
prozaiczne, bliższe nam treści. Wciąż aktualne problemy kobiet,
ale i mężczyzn. Te pierwsze pomimo tak zwanego postępu, rewolucji
obyczajowej, nie zawsze mogą żyć w zgodzie ze sobą. Czasami muszą
się dostosować do wymagań społeczeństwa, w którym przyszło im
egzystować. Inaczej w najlepszym wypadku staną się outsiderkami,
będą tkwić poza nawiasem społeczeństwa, a w najgorszym staną
się ofiarami prześladowań. Bo, jak już pewnie wiecie, wszelka
inność wciąż budzi strach, a ten z kolei (o czym bodaj najlepiej
wiedzą politycy) prowadzi do nienawiści. Boimy się między innymi
tego, czego nie znamy, nie rozumiemy, a reakcją obronną często
jest atak. „Gdzie nie pada cień” koncentruje się na lęku, jaki
wciąż wzbudza emancypacja kobiet. Lena Krumkamp nie uogólnia, nie
wrzuca wszystkich mieszkańców wsi, w której toczy się akcja
filmu, do jednego worka. Można to potraktować jako przekrój
globalnego społeczeństwa – mamy tutaj i ciężko pracujących,
pragmatycznych ludzi, i fanatyków religijnych. Ale także, że tak
to ujmę, dobrych chrześcijan (ludzi niestarających się uwolnić
od swoich lęków poprzez zadręczanie bliźnich) oraz ludzi
pragnących po prostu spokoju, niewywołujących konfliktów, ale gdy
już spada na nich jakiś potężny cios, idących za podszeptem
zabobonnej większości. Ludzi nieatakujących, tylko błagających o
litość. Czternastoletnią dziewczynę, bo to ona jakoby jest
najprawdziwsza czarownicą. Odziedziczyła to po matce – to
przekleństwo, przez które najbardziej cierpią niewinni. To znaczy,
według niektórych, praworządni mieszkańcy problematycznej wsi.
Hanna stara się wpasować w to społeczeństwo. Zdjąć z siebie
podejrzenie o uprawienie czarnej magii, dostosować się do
obowiązującej w tych stronach normy kobiety. Eva natomiast... Cóż,
Eva uparcie płynie pod prąd. Wszystko robi nie tak jak trzeba.
Jakby na przekór, ale tak naprawdę po prostu żyje w zgodzie z samą
sobą. A że ludzie będę gadali, a że może zostać uznana za
wiedźmę – nie tylko się tym nie przejmuje, ale wręcz ją to
bawi. Silnie z nią sympatyzowałam, ale... No właśnie było „ale”.
Coś, nawet wiem co, nie pozwało mi całkowicie jej zaufać. Od
początku miałam złe przeczucia względem Evy, które swoją drogą
scenarzystka konsekwentnie podsycała. Patrząc na Evę nie ma się
wątpliwości, że jest kobietą w każdym calu wyzwoloną –
wiedzącą czego chce i niebojącą się po to sięgać,
samowystarczalną, waleczną, sprytną, inteligentną, ale wiele
wskazuje na to, że również niebezpieczną. Klasyczna femme fatale?
Niby tak, ale jest coś jeszcze. Drugie podłoże scenariusza „Gdzie
nie pada cień”, płaszczyzna rodem z nastrojowego horroru. Zjawa,
która i na jawie, i we śnie zdaje się prześladować Hannę,
widmowa postać, którą tylko ona dostrzega może być co prawda
wytworem jej przeciążonego umysłu, ale nie można wykluczyć, że
mamy tutaj do czynienia z duchem czarownicy dybiącym na życie albo
głównej bohaterki, albo jej prześladowców. Albo ich wszystkich.
Elementy horroru nie są wprowadzane niejako pod dyktando
współczesnych komercyjnych straszaków. Esther Bialas wykazuje się
tutaj dużo większą subtelnością od swoich „modnych kolegów po
fachu”. Tajemnicze cienie, minimalistyczny, a przy tym bardzo
realistyczny portret kobiecej zjawy z nagła wyrastającej na bagnach
i pomiędzy drzewami oraz naprawdę zręczny montaż. Sekwencja z
cienistą postacią szybko zbliżającą się do Hanny pod osłoną
nocy w leśnej głuszy (powiedzmy szarpanym krokiem) zrobiła na mnie
niemałe wrażenie. Nie mam jednak wątpliwości, że gdyby nie ten
montaż, to przeszłabym przez ten incydent bez większych wzruszeń.
Bo to rozwiązanie raczej nie jest szczególnie chwytliwe – a na
pewno (jeśli o mnie chodzi) mniej upiorne od wioku widmowej postaci
w całej jej wyblakłej okazałości. Po prostu tkwiącej w miejscu i
patrzącej. Przeszywającej wzrokiem przerażoną nastolatkę. A więc
tam znakomity montaż, a tutaj efektywny motyw i nie mniej skuteczny
nastrój. Chociaż akurat to ostatnie żadną niespodzianką w tych
momentach już nie jest – bo dosłownie każdy kadr „Gdzie nie
pada cień” jest utrzymany w doprawdy złowieszczym, diablo ponurym
klimacie. Wyjaśnienie całej intrygi zaserwowane pod koniec filmu
dla mnie niestety zaskoczeniem nie było i podejrzewam, że niejeden
odbiorca tego niszowego dziełka będzie miał ten sam problem.
Miłośnicy horrorów i thrillerów najpewniej nieraz spotkali się z
podobnymi rozwiązaniami. A to działa uczulająco. UWAGA SPOILER
Gdy na scenę wkracza dosyć tajemnicza sylwetka, która niechybnie
wchodzi w bliską relację z czołową postacią filmowej historii,
mogącej potoczyć się w dwóch kierunkach (wątek paranormalny albo
choroba psychiczna), to przynajmniej ja z góry zakładam, że nie
mam do czynienia z człowiekiem z krwi i kości. Przyznaję, że
interakcje jasnowłosej nastolatki z innymi ludźmi trochę mnie
zmyliły, zmusiły do poszukiwania innego wyjaśnienia tej zagadki.
Rozważałam ducha matki Hanny z okresu nastoletniego i prawdę
powiedziawszy takie wyjaśnienie bym wolała. Mniej oklepane od
motywu alter ego, do którego potem powróciłam i już do końca się
go trzymałam KONIEC SPOILERA.
Co nie znaczy, że nie można tego odczytać inaczej – furtka w
sumie pozostaje otwarta. Można wybrać tę drugą z wymienionych w
spoilerze ścieżek, aczkolwiek nie jestem tak do końca przekonana,
czy za tym optowałyby twórczynie omawianej produkcji. Czy zależało
im na tym byśmy bardziej upodobali sobie ten drugi kąt patrzenia na
ową mroczną opowieść o lęku, bezrozumnej nienawiści, spirali
przemocy, napędzanej skrajną niechęcią do ludzi zachowujących
się inaczej niż chciałaby tego większość danego społeczeństwa.
Bądź
konformistą i oportunistą, a twoje życie będzie usłane różami
– przesłanie współczesnego świata, które najwyraźniej budzi,
moim zdaniem słuszny, sprzeciw u przynajmniej głównych autorek
tego filmu: uzdolnionej reżyserki „Gdzie nie pada cień” Esther
Bialas i nie mniej utalentowanej scenarzystki tego niebanalnego
przedsięwzięcia, Leny Krumkamp. Ten ponury, przygnębiający, ale i
mocno złowieszczy thriller z elementami horroru na pierwszy rzut oka
może wydawać się prostą opowieścią o zabobonnej wiosce i
nastolatce, która wprawdzie pragnie się dopasować, ale nie potrafi
ot tak wyprzeć się swojego prawdziwego ja. Czy jest czarownicą,
jak sądzi większa część tutejszego społeczeństwa, czy
nastolatką tak naprawdę niczym nie różniącą się od innych
młodych ludzi zamieszkujących te strony? Dziewczyną karaną za
prawdziwe lub wyimaginowane grzechy matki, czy może bezwzględną
istotą obdarzoną szatańskimi mocami? Zagadka może to i niezbyt
wyszukana, ale „Gdzie nie pada cień” niewątpliwie przemyca
ważne treści, porusza problem, który chyba nigdy się nie
zdezaktualizuje i czyni to w dosyć przewrotny sposób.
Przewidywalny, ale można chyba powiedzieć, że twórczynie
rzeczonej produkcji wybrały całkiem ryzykowną metodę przemawiania
do sumień widzów. Tak czy inaczej polecam wszystkim fanom
klimatycznych thrillerów i horrorów, a zwłaszcza sympatykom
opowieści o odizolowanych mieścinach, w których nie brakuje
skrajnie przesądnych ludzi i rzecz jasna o czarownicach. Czy to
faktycznych, czy tylko urojonych.
Bardzo fajnie napisany artykuł. Jestem pod wrażeniem.
OdpowiedzUsuń