niedziela, 2 czerwca 2013

„Martwa strefa” (1983)

Johnny Smith budzi się z pięcioletniej śpiączki, która była rezultatem wypadku samochodowego i odkrywa, że stracił nie tylko kawałek życia, ale również ukochaną dziewczynę, Sarah. Jednak w zamian posiadł coś znacznie rzadszego – zdolność przewidywania przyszłości, aktywującą się w trakcie kontaktu dotykowego z bliźnim. Właśnie w taki sposób Johnny dowiaduje się, że pewien niezrzeszony polityk, Greg Stillson, wkrótce zostanie prezydentem Stanów Zjednoczonych i wywoła wojnę nuklearną.
Jeśli twoją książkę ekranizuje jeden z najsłynniejszych i najoryginalniejszych reżyserów science fiction i horroru, David Cronenberg to możesz uważać się za szczęściarza. Podobnie w latach 80-tych myślała Akademia, czego dowodem jest Saturn w kategorii „najlepszy horror”. Ja mam większe opory przed tak jednoznaczną klasyfikacją gatunkową, bo choć, podobnie, jak w książce dostrzegłam kilka elementów integralnych dla tego gatunku to w moim mniemaniu narracja częściej skłaniała się w stronę thrillera. Ot, taka swoista hybryda gatunkowa, nie pierwsza i nie ostatnia.
„W swym umyśle ma moc widzenia przyszłości. W swych rękach ma moc, by ją zmieniać.”
„Martwą strefę” Cronenberga często określa się mianem „najwierniejszej ekranizacji prozy Stephena Kinga”, z czym bym polemizowała, bo choć twórcy filmu naprawdę starali się o bardzo wierne przeniesienie tej historii na ekran to i tak nie ustrzegli się kilku mniej lub bardziej istotnych zmian (w przeciwieństwie na przykład do niektórych ekranizacji twórczości Kinga w wykonaniu Micka Garrisa). Z takich poważniejszych modyfikacji, mających negatywny wpływ na opowieść zaproponowaną przez Stephena należy nadmienić spłycenie postaci matki Johnny’ego ze szczególnym wskazaniem na pominięcie jej fanatyzmu religijnego, w dużym stopniu motywującego jego późniejsze czyny. Ponadto rezygnacja ze sceny przepłoszenia niemoralnego dziennikarza, Richarda Deesa, która wiele odebrała charakterystyce głównego bohatera oraz dołączenie Sarah i jej męża do sztabu wyborczego Grega Stillsona, które to akurat mi się podobało, pomimo ewidentnego naciągania faktów (bo raczej istnieje małe prawdopodobieństwo, aby i Johnny, i Sarah po latach znaleźli się w otoczeniu tego samego mężczyzny).  Z takich mniej rażących zmian możemy zaobserwować pominięcie sceny z kołem fortuny i całkowitą zmianę okoliczności nauczania bogatego chłopca łącznie z charakterystyką jego i jego ojca. Tak, więc stwierdzenia, że dzieło Cronenberga jest wierne powieściowemu pierwowzorowi nie oddaje prawdy, co wcale nie znaczy, że wszystkie modyfikacje zaproponowane przez twórców zasługują na potępienie – w końcu powycinanie niektórych wątków pozwoliło nasycić fabułę sporą dozą dynamizmu, a w wypadku maniakalno wiernego odwzorowywania prozy na ekranie mogłoby zamienić się w mało interesującą monotematyczność
Jeśli nie porównuje się produkcji Cronenberga do książki to w moim mniemaniu wypada całkiem przyzwoicie. Christopher Walken w roli Smitha odnalazł się nadzwyczaj przekonująco. Oczywiście, w całkowicie pozytywnym odbiorze tej postaci, jak to miało miejsce podczas lektury powieści przeszkadzają nie tylko po macoszemu potraktowane wątki, obrazujące jego dobrą naturę, ale również demoniczny wygląd Walkena, który na ogół zapewniał mu role czarnych charakterów. W tym przypadku musiał wykazać się w zupełnie odmiennym charakterze i biorąc pod uwagę niedoróbki scenariuszowe, ograniczające „siłę rażenia” osoby Johnny’ego niemalże idealnie wywiązał się ze swojego zadania. Podobnie, jak Martin Sheen w roli charyzmatycznego Grega Stillsona, ponieważ bez tak skrupulatnego oddania tej cechy raczej żaden widz nie uwierzyłby, że mało znany polityk zajmie w przyszłości fotel prezydencki w Białym Domu. Aby to osiągnąć Greg potrzebował charyzmy, którą Sheen mu dał. David Cronenberg słynie z budowania surowego klimatu grozy, który i tutaj jest mocno wyczuwalny, aczkolwiek pewnej dozy melancholii dodaje mu znakomita ścieżka dźwiękowa, skomponowana przez Michaela Kamena, co sprawia, że w rezultacie dostajemy dosyć dołującą atmosferę, zwiastującą rychły koszmar. Tę osobliwą grozę szczególnie mocno wyczujemy w trakcie scen jasnowidzenia Johnny’ego, które dodały Walkenowi jeszcze więcej demonizmu. Tytuł filmu, owe sławetne pojęcie „martwej strefy” Cronenberg zrozumiał inaczej niż autor książki, wykładając definicję „martwej strefy” w kontekście czystej karty po interwencji Johnny’ego w czyjąś egzystencję, czyli zupełnie odmiennie niż zrobił to King, wyjaśniając, że tyczy się ona rzeczy, wypartych przez umysł Smitha po wypadku, pojęć przez niego zapomnianych. Tutaj nie pokuszę się o krytykę modyfikacji zaproponowanej przez reżysera, ponieważ jego interpretacja podoba mi się równie mocno, jak ta wyłożona przez autora książki.
Jak na Cronenberga przystało w filmie znalazło się również miejsce dla krwawej sceny, w trakcie miażdżąco pomysłowego samobójstwa seryjnego mordercy kobiet z Castle Rock, kiedy to nadziewa się na ostrze nożyczek – cóż, ten reżyser nie byłby sobą, gdyby nie urozmaicił fabuły aspektem, w którym czuje się najlepiej: czystą makabrą, czym mocno mi zaimponował. Ekranizacja ekranizacją, ale najważniejszy jest duch reżysera, nie pisarza – wierność fabule powieści jest wymagana (pod warunkiem, że nie będzie zbyt mocno przekalkowana, bo może to doprowadzić do znużenia odbiorcy, znającego pierwowzór literacki), ale również istotne są ujęcia, oddające styl w tym przypadku idealnego twórcy. W takim wypadku absolutnie nie mogę skrytykować filmu w oderwaniu od książki, bo mimo kilku niedoróbek, spłaszczających głównych bohaterów, Cronenberg nakręcił obraz, który sam się broni przede wszystkim znakomitą atmosferą grozy i wciągającym poprowadzeniem osi fabularnej, a to w kinie grozy jest najważniejsze.

2 komentarze:

  1. Hm, ja myślałam, że scena z kołem fortuny jest o tyle ważna, że już z miejsca wprowadza nas w fabułę i w to, do czego zdolny jest Johnny. Szkoda, że tej sceny nie ma w filmie. Ogólnie jednak mówiąc mam ochotę na obejrzenie tej ekranizacji, książka podobała mi się bardzo, a jakoś z ekranizacjami powieści Kinga jest różnie, więc się wstrzymywałam. Chyba to zmienię :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dla filmu nie jest ważna, bo Cronenberg przyjął tezę, że Johnny przed wypadkiem nie posiadał przebłysków jasnowidzenia, jak miało to miejsce w książce. U niego moc się aktywowała po wypadku i takie podejście, troszkę inne niż w książce, też ma swoje plusy.

      Usuń