środa, 28 grudnia 2022

„Klątwa Molocha” (2022)

 

Betriek mieszka z córką Hanną i rodzicami w bliskim sąsiedztwie torfowiska Stijfveen w Holandii, gdzie aktualnie są prowadzone kameralne wykopaliska archeologiczne pod kierownictwem Duńczyka imieniem Jonas. Pewnej nocy Betriek i jej ojciec dostrzegają przed domem intruza, którego biorą za jednego z pracowników Jonasa. Kolejne spotkanie z tym mężczyzną ma dużo bardziej dramatyczny przebieg, co w połączeniu z innymi niepokojącymi incydentami zmusza Betriek do wszczęcia własnego śledztwa w sprawie ewentualnego zagrożenia przyczajonego na bagnach. Kobieta coraz bardziej obawia się o bezpieczeństwo swoje i swoich najbliższych, ponieważ ma powody przypuszczać, że w tutejszych legendach o prastarym bóstwie i hipnotycznych szeptach tkwi więcej niż ziarno prawdy.

Horror ludowy prosto z Holandii. Pełnometrażowy debiut reżyserski Nico van den Brinka, scenariusz którego napisał wespół z Daanem Bakkerem, pod wpływem niesamowitych opowieści od dzieciństwa mocno rozbudzających jego wyobraźnię oraz zmumifikowanych zwłok odnajdywanych na holenderskich bagnach. Nico van den Brink chciał nakręcić, coś, co byłoby wprost przesiąknięte holenderską kulturą i historią. Folklorem, który zawsze wydawał mu się „nieco” upiorny. Fascynujący i przerażający. Poza wspomnianymi ludźmi z bagien, postanowił wykorzystać legendy o witte wieven, białych bezcielesnych kobietach ukrywających się we mgle, które to motywy połączył z podaniami o prastarym stworzeniu znanym jako Moloch oraz Molech, chtonicznym bóstwie, humanoidalnej demonicznej postaci z rogami, swoistym skrzyżowaniu człowieka z bykiem. „Klątwę Molocha” (oryg. „Moloch”) kręcono między innymi na holenderskich torfowiskach i tak niefortunnie się złożyło, że produkcja zbiegła się z okresem lęgowym. Filmowcy musieli się zmieścić w dwudziestu ośmiu dniach (maksymalny czas przeznaczony na główne zdjęcia), co stanowiło spore wyzwanie, ponieważ musieli zastosować się do wytycznych leśników – przez zakaz rozstawiania sprzętu w pobliżu gniazd poświęcili więcej czasu, niż planowali na poszukiwania „wolnych stref”. Dystrybucja filmu ruszyła w maju 2022 roku (kina w Holandii). 17 lipca tego samego roku obraz został całkiem ciepło przyjęty przez publiczność zgromadzoną na Fantasia International Film Festival w Kanadzie, a parę dni później trafił do strefy VOD (Shudder). W Polsce pokazał się w grudniu 2022 na CDA Premium.

Propozycja dla zwolenników horrorów w największej mierze bazujących na klimacie. Bagienny folk horror przetwarzający sprawdzone w kinie grozy motywy. Saga rodzinna w mistycznej polewie. Bajka ludowa z Holandii. Stara szkoła straszenia; groza podskórna, nieoczywista, nienachalna, niehałaśliwa w potencjalnie przeklętej, przepięknie ponurej krainie czarów. Gęsty mrok, gęsta mgła (reżyser zdradził, że głównie sztuczna, ale w moje oczy absolutnie się to nie rzucało; wyglądała jak „produkt” Matki Natury), zagadkowe, niedookreślone zagrożenie, jakaś nadnaturalna energia wisząca w powietrzu. Obecność brukająca to podstępnie ciche miejsce. Tajemnicze szepty, widmowe istoty, mumie, intruzi z krwi i kości, klątwa, wiedźma, niezidentyfikowana choroba nestorki i nadzwyczajna wrażliwość, coś w rodzaju szóstego zmysłu młodszych członkiń nieszczęsnego holenderskiego rodu. W centrum tej zmyślnie poplątanej, nie bez powodu trochę zagmatwanej, mocno klimatycznej opowieści Nico van den Brink i Daan Bakker postawili trzydziestoośmioletnią Betriek (taki sobie występ Sallie Harmsen), która od śmierci męża wychowuje swoje jedyne dziecko, kilkuletnią Hannę (przyzwoita kreacja małoletniej debiutantki, Noor van der Velden), z pomocą rodziców, Elske i Roelofa (Anneke Blok i Fred Goessens: duet, który w pełni mnie przekonał). W domu, w którym się wychowała i z którego na jakiś czas „wyemigrowała”. Lichej chałupie stojącej samotnie i niebezpiecznie blisko rozległego trzęsawiska. W poruszającym prologu „Klątwy Molocha” mamy traumę małej dziewczynki i prawdopodobnie jej rodzicielki, zbrodnia, do której doszło w tym drewnianym, niezbyt przytulnym domu przed trzydziestoma laty, w 1991 roku. Nico van den Brink starał się stworzyć wielowarstwową osobowość prowadzącą. Niestereotypową, nieodrysowaną od prostych szablonów „od zarania dziejów” nader chętnie wykorzystywanych w kinie grozy. Patrząc na Betriek nie mogłam oprzeć się poczuciu, że reżyser i współscenarzysta tego minimalistycznego straszaka dość mocno tutaj zaryzykował. Bo ta pani nieszczególnie zabiega o sympatię widzów. Zdystansowana, niezorganizowana, „wiecznie” naburmuszona niewdzięcznica. I jeszcze ten „zakazany romans”, sekretne harce, schadzki z zajętym mężczyzną. Gdyby to był powieściowy thriller psychologiczny, to byłabym zdecydowanie bardziej spokojna o tę postać, ale w filmowych horrorach takie dziewczyny mają ostro pod górkę, jeśli chodzi o pozyskiwanie twardej grupy wsparcia. Zrażają do siebie jakąś, często niemałą, część odbiorców. Dlaczego? Bo nie są ideałami? Tak czy inaczej, Betriek odstaje od tych wszystkich protagonistek z „anielskimi skrzydłami”, krystalicznie czystych istot, z którymi zdecydowanie łatwiej się zaprzyjaźnić. Niedobra matka, niszczycielka związków, zapamiętale gryząca przynajmniej jedną pomocną dłoń? A może kochająca matka, której jak wielu z nas zdarza się zapominać o tym i owym? Zabiegana, samotna, ciężko doświadczona, okaleczona przez los, okradziona z marzeń, zrezygnowana, smutna kobieta usiłująca nie zaglądać darowanym szkapom w zęby? Żyjąca z dnia na dzień w fałszywym przekonaniu, że jest zdana wyłącznie na siebie. Ma rodziców, ale traktuje ich - a już na pewno matkę - bardziej jak podopiecznych aniżeli godną zaufania, niezawodną pomoc w codziennych zmaganiach z życiem.

Klątwa Molocha”, najdłuższy z dotychczasowych reżyserskich występów Holendra Nico van den Brinka, może nie tyle podąża, ile dociera do przetartej ścieżki na terytorium horroru. Skromna zabawa konwencją, która może okazać się nad wyraz męcząca dla jakiejś części jej uczestników. Irytująco mglista, wyjątkowo opornie, długo się kształtująca. „Rozczłonkowane stworzenie”, które nie tak łatwo pozszywać. Za dużo białych plam? I tak można to ująć. Wplątani w jakąś niezrozumiałą intrygę prawdopodobnie na styku dwóch światów, skołowani, coraz mniej zainteresowani zajrzeniem za kotarę niewątpliwie celowo rozpostartą przez Nico van den Brinka i jego zespół, z którego wyróżnić pragnę Emo Weemhoffa odpowiadającego za zdjęcia. Prawdziwa uczta dla mych oczu! A już zwłaszcza ujęcia samego pleneru: bezludne, stateczne, niesamowicie ponure kadry. Upiorne mokradła „gdzieś na końcu świata”. Piorunujące czołowe tło dla tej opowieści splątanej treści. Duchy, demony, wiedźmy, koszmarne wizje, nieprzepracowane traumy... i home invasion. Nocni przybysze, nieproszeni goście jakby zaprogramowani na zabijanie. Opętani przez jakąś mroczną siłę? Te puste spojrzenia, te mechaniczne ruchy. Bezrefleksyjny, bezrozumny, owczy pęd ku jedynej nieruchomości na tym w jakiś sposób na pewno skażonym gruncie. Zapachniało „Martwym złem” Sama Raimiego, tą cudowną zgnilizną, tym piekielnym cholerstwem. Czy zespół naukowców prowadzący niezbyt szeroko zakrojone wykopaliska na tym przeklętym terenie, mimowolnie obudził jakieś pradawne zło? Z całą pewnością ta niewielka archeologiczna ekipa pod wodzą Duńczyka o imieniu Jonas (wiarygodny występ Alexandre Willaume) wygrzebała z ziemi więcej, niż się spodziewała. Zmumifikowane zwłoki niejednej kobiety – istne cmentarzysko, brudny sekret, który nie do końca został odkryty. Nietypowe cięcie, oryginalny modus operandi niemożliwe, że tego samego sprawcy. Niemożliwe? A jeśli... Nie, Jonas nie dopuszcza do siebie takich myśli, jakie najwyraźniej zdaje się powoli przyswajać jego nowa znajoma. Mowa oczywiście o Betriek, która chyba nigdy nie traktowała poważnie gadaniny o rodzinnej klątwie, ale seria koszmarnych zdarzeń daje jej do myślenia. Klątwa czy nie, kobieta ma bardzo złe przeczucia. Jeśli wcześniej czuła się w miarę bezpiecznie na tej rodzinnej ziemi, to cała ta sprawa z nocnym intruzem (ciąg dalszy w szpitalu – jest i upiorny dzieciak) brutalnie wyrwała ją z domniemanej strefy minimalnego komfortu. I tak zaczyna się nieoficjalne, amatorskie śledztwo dziewczyny z bagien, niekoniecznie osamotnionej w swoich mrocznych „proroctwach”. Właściwie tylko babcia małej Hanny zachowuje stoicki spokój – kompletnie głucha na alarmistyczne sygnały czy ostatnia trzeźwo myśląca osoba pod tym niestabilnym dachem? Tak czy owak, największą wiedzę o upiorach z bagien może posiadać ojciec Betriek, który jest na dobrej drodze ku przekształceniu swojej marnej rezydencji w najprawdziwszą fortecę:) Jego córce jakoś to umyka, może przywykła do dziwactw Roelofa. Swoją drogą jego towarzystwo Betriek zdaje się znosić o niebo lepiej niż towarzystwo matki. Chłodna, szorstka, surowa relacja z rodzicielką, która bynajmniej nie odpowiada jej tym samym. Serdeczna, troskliwa, szczerze kochająca starsza pani, która choć bardzo się stara nie potrafi zburzyć muru, jaki pomiędzy nimi wzniosła jej jedyna córka. Problemy zdrowotne Elske – jeszcze niezdiagnozowana przypadłość, nocne ataki, gwałtowne drgawki po zapadnięciu w sen – nie pomagają w naprawianiu ich wzajemnych stosunków. Właściwie zastanawiałam się, czy Betriek w głębi ducha nie obwinia swojej rodzicielki także za to, że podupadła na zdrowiu? Kolejny powód (mniejsza, że niebywale naciągany, żeby nie powiedzieć kompletnie bezsensowny), by pielęgnować w sobie urazę, niechęć do własnej matki. Obok nieostrożnych przejażdżek z Hanną i gromadzenia niepotrzebnych darmówek - łagodne zbieractwo, które jednak Betriek doprowadza do szewskiej pasji, napawa wstydem. A z bardziej soczystych momentów? Koścista pani, białe zjawy i wspomniani śmiertelnicy zachowujący się jakby coś ich opętało (czy taki sam los spotkał jedną z ważniejszych postaci, która poniekąd zainicjuje ostateczną konfrontację? Według mnie najciekawsze „włamanie” na łamach tego scenariusza - przypomniał się nieumarły chłopiec, nocny niechciany gość z „Miasteczka Salem” Stephena Kinga) i to by było na tyle. Powiem więcej: większość tych widoków nie zrobiła na mnie żadnego wrażenia. A zabawa w buu!... właściwie nie jestem pewna, czy architekci tych przede wszystkim klimatycznych doznań, takową w ogóle przewidzieli. Powiedzmy, że wypatrzyłam maciupką garstkę czegoś, co od biedy, na upartego można podciągnąć pod tę prymitywną sztukę nader często praktykowaną we współczesnych kinie grozy. Coś za ciche te uderzenia. Końcówka może pozytywnie zaskoczyć nawet najbardziej umęczonych odbiorców „Klątwy Molocha”. Niedynamicznej, subtelnej, nastrojowej opowieści o ludziach z niezwykłych bagien.

Pierwszy pełnometrażowy obraz Nico van den Brinka, holenderski folk horror, pewnie furory nie zrobi. Zapotrzebowanie na taką rozrywkę już od dłuższego czasu jest raczej niewielkie. Zdarzają się wprawdzie wyjątki, ale coś mi mówi, że „Klątwa Molocha” nie będzie jednym z nich. Nie dość, że nieświeże to mięsko, to jeszcze tak nieapetycznie, odstręczająco delikatne. Ślamazarne i zagmatwane. Lepiej omijać? Poszukiwaczom mocno klimatycznych filmowych horrorów jednak pozwolę sobie polecić to minimalistyczne, niejazgotliwe, jak dla mnie przyjemnie zagadkowe widowisko. Smakowita aura.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz