Stronki na blogu

sobota, 15 czerwca 2013

Najlepsze zombie movies

Zestawienie na życzenie (angusa)
Ostatnimi czasy odżyła moda na żywe trupy, którą skwapliwie podsycają pisarze, wydawcy, reżyserzy i dystrybutorzy. Jednak zanim doczekamy się pierwszej polskiej antologii zombie, „Zombiefilii” i hollywoodzkiej adaptacji powieści Maxa Brooksa pt. „World War Z” cofnijmy się kilka lat wstecz i zapoznajmy się z najciekawszymi według Was pozycjami o żywych trupach w światowej kinematografii.
1. „Noc żywych trupów” (1968) 10 głosów – pierwszy film z serii George’a Romero o żywych trupach, który całkowicie odciął się od eksplorowanego dotychczas w kinie związku powstawania z martwych z haitańskim voodoo. „Noc żywych trupów” zapoczątkowała znaną do dziś konwencję nurtu zombie movies, której integralnym elementem jest zaraza zamieniająca ludzi w żądne mięsa, zdeformowane kreatury, podążające za upatrzonymi ofiarami powolnym, posuwistym krokiem. W 1968 roku niskobudżetowe dzieło Romero szokowało daleko posuniętym realizmem, scenami gore oraz cyniczną oceną polityczno-społecznego świata. Dzisiaj może już tak nie poraża, ale nie można mu odmówić ogromnego wpływu, jaki miał na cały gatunek horroru. W końcu nie bez powodu George Romero uważany jest za „ojca zombie movies”.
2. „[Rec]” (2007) 9 głosów – hiszpańskie spojrzenie na żywe trupy, podane w formie dokumentu, które doczekało się wręcz międzynarodowego rozgłosu. Siłą filmu Jaume Balagueró i Paco Plaza paradoksalnie nie jest kreacja nieumartych, ale mrożący krew w żyłach klimat grozy i wysoki stopień realizmu, osiągnięty głównie dzięki tzw. „kręceniu z ręki”, co dodatkowo zapewniło twórcom uznanie krytyków, przekonanych, że mają do czynienia z absolutnie nowatorskim spojrzeniem na gatunek oraz zmusiło Amerykanów do błyskawicznego remake’owania [Reca].
2. „Zombieland” (2009) 9 głosów – najpopularniejsze komediowo-horrorowe spojrzenie na żywe trupy Rubena Fleischera, ponoć zainspirowane „Wysypem żywych trupów”. Jak to często w miszmaszach gatunkowych bywa w „Zombielandzie” możemy dopatrzyć się więcej elementów humorystycznych niż stricte horrorowych, co ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu okazało się „przysłowiowych strzałem w dziesiątkę”, windując niniejszy obraz na wyżyny popularności.
3. „Grindhouse: Planet Terror” (2007) 7 głosów – jeden segment dylogii filmowej Roberta Rodrigueza (drugi, „Death Proof”, wyreżyserował sam Quentin Tarantino), będący swoistym hołdem dla kina klasy B. Fabułę obu filmów celowo przerysowano i naszpikowano całą gamą niedorzeczności, co zmuszało widzów do odpowiedniego, zdystansowanego podejścia do wydarzeń przedstawionych na ekranie. Paradoksalnie brak większej sensowności przyczynowo-skutkowej najmocniej przyczynił się do wielkiego sukcesu zarówno „Planet terror”, jak i „Dead Proof”, który mógłby być jeszcze większy, gdyby dystrybutor ugiął się przed pikietującymi amerykańskimi widzami i zgodnie z ich żądaniami połączył oba segmenty w jedną całość.
3. „Resident Evil” (2002) 7 głosów – pierwsza część znanej serii na podstawie gry komputerowej, będąca swoistym połączeniem science fiction, horroru i filmu akcji. Koncepcja potężnej korporacji, która w tajemnicy przed opinią publiczną stwarza wirusa, zamieniającego ludzi w żywe trupy była sporym powiewem świeżości dla nurtu zombie movies. Początkowo nad filmem pracował sam George Romero, który po jakimś czasie zrezygnował z powodu rozbieżnych z pozostałymi członkami ekipy wizji. Być może nie podobało mu się oddarcie postaci nieumartych z wszelkich nadnaturalnych aspektów, a może biegające zombie do niego nie przemawiały. Jakby na to nie patrzeć „Resident Evil” jest znakiem naszych czasów – pełną akcji, strzelanek, bijatyk i efektów specjalnych produkcją, która wbrew wszelkim przewidywaniom odniosła kasowy sukces.
3. „28 dni później” (2002) 7 głosów – brytyjski obraz Danny’ego Boyle’a, który doczekał się swojej kontynuacji w postaci „28 tygodni później”. Postapokaliptyczna sceneria filmu przyczyniła się do jego ogromnego światowego sukcesu, a zamysł twórców, skupiających się nie jak w dotychczasowych produkcjach tego nurtu na opętanych żądzą mordu zarażonych osobnikach (których choroba do złudzenia przypomina wirus zombizmu) tylko kilku niedobitkach, walczących o przetrwanie w niemalże wymarłym mieście mógł wówczas pochwalić się na tyle dużą dozą oryginalności, aby zdobyć serca zarówno wielbicieli kina grozy, jak i przypadkowych widzów.
4. „Martwica mózgu” (1992) 6 głosów – niskobudżetowe dziełko Petera Jacksona, z czasów, kiedy jeszcze potrafił bawić się kinem, nie oczekując milionowych zysków. Paradoksalnie film zrealizowany nakładem tak niskiego budżetu (3 mln dolarów) i kręcony „na raty” ze względu na ciągłe braki gotówkowe znany jest do dziś, nawet wśród osób nieobcujących na codzień z horrorem. Już sam pomysł na rozprzestrzenianie się wirusa zombizmu, zapoczątkowany przez małposzczura (!) sugeruje, że „Martwicę mózgu” należy traktować z przymrużeniem oka. Późniejsze maksymalnie humorystyczne sytuacje tylko to potwierdzają. Jednakże komediowe aspekty tej produkcji w ogóle nie wpływają na elementy gore – uważa się, że na potrzeby tego obrazu przelano najwięcej sztucznej krwi w historii światowej kinematografii, co zmusiło pracowników wypożyczalni w niektórych krajach do obdarowywania każdego śmiałka, decydującego się na seans „Martwicy mózgu” torebką na wymioty:)
5. „Świt żywych trupów” (1978) 4 głosy – kontynuacja „Nocy żywych trupów”, również wyreżyserowana przez George’a Romero, będąca jeszcze bardziej brutalnym i odstręczającym spojrzeniem na fenomen żywych trupów i równocześnie jeszcze mocniej potępiająca rodzaj ludzki. W przeciwieństwie do pierwowzoru w fabułę wpleciono kilka humorystycznych akcentów, które znacznie rozluźniają atmosferę wszechobecnego zagrożenia. Ponadto uważa się, że Romero we współpracy ze swoim ulubionym charakteryzatorem Tomem Savini zgromadził na planie porażającą, jak na tamte czasy liczbę stażystów, grających żywe trupy.
5. „Świt żywych trupów” (2004) 4 głosy- remake filmu George’a Romero z 1978 roku w reżyserii Zacka Snydera, wykorzystujący jedynie główną oś fabularną pierwowzoru. Snyder postanowił wyeksplorować modną w dzisiejszych czasach koncepcję biegających zombie, maksymalnie zeszpecić antagonistów i… ubarwić fabułę kilkoma humorystycznymi aspektami, co złożyło się na ogromny międzynarodowy sukces jego produkcji, w wielu kręgach uważanej za najlepszy remake horroru, jaki dotychczas powstał.
Subiektywnie
Nie byłabym sobą, gdybym przy okazji zestawienie zombie movies pominęła mojego ulubionego reżysera tego nurtu, jakim jest włoski, niestety nieżyjący już geniusz Lucio Fulci. Jego „Trylogia Śmierci” w skład, której wchodzą „Siedem bram piekieł”, „Miasto żywej śmierci” oraz „Dom przy cmentarzu” wespół z nieoficjalną włoską kontynuacją „Świtu żywych trupów” Romero pt. „Zombie pożeracze mięsa” przyczyniły się do nadania mu przez widzów przydomka „poety gore”. Niestety, krytycy nie byli już tak wyrozumiali, zarzucając jego zombie movies zbyt dużą dawkę makabry (czyli chcieli mieć gore bez gore) oraz niespójność fabularną. Nie potrafili zrozumieć, że dla Fulci’ego zawsze najważniejszy był duszący klimat grozy, ocierający się o delikatną psychodelę, a oryginalne sceny mordów (m.in. pożeranie przez pająki, wydłubywanie oczu, wypalanie twarzy kwasem) miały jedynie uatrakcyjnić fabułę, zapewniając wielbicielom filmów gore potężną dawkę makabry, która zadziałałaby na zasadzie katharsis. Lucio Fulci udowodnił, że utyskiwania krytyków nijak mają się do artystycznej nieśmiertelności, bowiem jego niskobudżetowe obrazy, pomimo upływu kilkudziesięciu lat nadal zajmują poczesne miejsce w sercach wielbicieli krwawych horrorów. Jeśli o mnie chodzi jego cztery czołowe zombie movies znacznie przewyższają dzieła Amerykanów i w moim mniemaniu to właśnie Fulci, nie Romero, jest mistrzem zombizmu.