poniedziałek, 8 lipca 2013

„No One Lives” (2012)

Recenzja na życzenie
 

Podróżująca para zatrzymuje się na nocleg w motelu. W trakcie kolacji w miejscowym barze nagabuje ich członek tutejszego gangu. Odciągnięty przez kolegów nie zamierza tak łatwo odpuścić. W trakcie powrotnej jazdy do motelu opryszek porywa ich i unieruchamia na stacji benzynowej. Sytuacja komplikuje się, gdy znajduje w bagażniku swojej ofiary zaginioną Emmę, upierającą się, że nieostrożny gang właśnie trafił na niewłaściwego człowieka…
 

Hybryda gatunkowa twórcy „Nocnego pociągu z mięsem”, Ryuhei’a Kitamury. Slasherowa konstrukcja fabularna i spory rozlew krwi, tak charakterystyczne dla filmowego horroru mieszają się tutaj z thrillerowym klimatem i głębszym rysem psychologicznym sprawcy. Zaznajomiony z tego typu kinem widz już w trakcie z pozoru niewinnej początkowej podróży pewnej parki zauważy sporo anomalii, które każą mu sądzić, że oto ma do czynienia z jakąś patologią. Ponura Betty, obrażona na swojego bezimiennego chłopaka, którą ten nieustannie przeprasza za sznyty na ciele jasno wskazują, że z mężczyzną jest coś nie tak. Jak mocno odbiega on od normalności przekonamy się zaraz po porwaniu przez miejscowy gang.
 

Ciężko jest jednoznacznie ocenić ten film. Z jednej strony mamy ciekawe odwrócenie schematu, gdzie oprawcy stają się ofiarami, ale równocześnie taki zabieg nie pozwala nam sympatyzować z żadnym bohaterem. Jedynym jaśniejszym punktem jest Emma, średnio wykreowana przez Adelaide Clemens (wolałabym, żeby jej rola przypadła Laurze Ramsey, która zdecydowanie zginęła zbyt wcześnie), nie tyle przez wzgląd na jej znikome pozytywne cechy, ale również dziwne interakcje z mordercą, którego równocześnie kocha i nienawidzi. Trudno ją w pełni zrozumieć, ale równocześnie jej patologiczna ambiwalentność sprawia wiarygodne wrażenie, dodatkowo urozmaicając oś fabularną czymś rzadko spotykanym w kinie grozy. Z mordercą jest już niestety troszkę gorzej. O ile Luke Evans bardzo dobrze radził sobie z jego kreacją, a próba twórców wejrzenia w jego psychikę, ułagodzona rozpaczliwym poszukiwaniem kobiety doskonałej sprawia, że nasz bezimienny psychopata nabiera ciekawego wymiaru, przynajmniej w kontekście filmów slash, do których „No One Lives” również się zalicza. Problem w tym, że twórcy próbując nasycić swoją produkcję pewnymi elementami charakterystycznymi dla thrillera, w tym śmiertelnością antagonisty skłonili się w stronę absurdu. Jego misternie skonstruowane pułapki i zdolności typowe dla Stevena Seagala (bezproblemowe unieszkodliwianie każdego, nawet uzbrojonego po zęby przeciwnika) nie tylko nacechowały fabułę scenami typowymi dla kina akcji (dodam, że mocno nużącymi), ale równocześnie dały mi odczuć pewną nierealność tej postaci, kolidującą z jej w zamyśle śmiertelnym wymiarem. O wiele lepiej by to wypadło, gdyby jednoznacznie nasycić sprawcę nadnaturalnymi aspektami a la Jason Voorhees.
 

Obok ciekawych rysów psychologicznych, bijatyk i strzelanek uświadczymy również kilku maksymalnie realistycznych krwawych sekwencji – chyba najmocniejszych elementów seansu. Oryginalne sceny mordów (nadzienie kolesia na hak, samobójcze rozpłatanie swojej szyi, podcięcie gardła kartą medyczną i wrzucenie ofiary do rozdrabniarki) typowe dla slashera, acz mocno krwawe, jak na ten nurt osnute iście thrillerową, opartą na zdefiniowanym zagrożeniu atmosferą to chwilami naprawdę smaczna mieszanka. Ale tylko miejscami, bo niestety twórcom nie udało się uniknąć paru dłużyzn, szczególnie w kontekście mało wnoszących dialogów oraz scen walki wręcz.
 

„No One Lives”, pomimo swojej dość sporej oryginalności w istocie jest filmem mocno przewidywalnym – każde kolejne wydarzenie wykreowałam w swoim umyśle bez zbytnich problemów, co dodatkowo popsuło mi seans. Aczkolwiek biorąc pod uwagę mocno krwawe sceny mordów i intrygujące rysy psychologiczne dwójki czołowych bohaterów (zabójcy i Emmy) nie żałuję, że zdecydowałam się na seans tej produkcji. Mistrzostwo świata to to nie jest, ale miejscami ogląda się całkiem przyjemnie.

1 komentarz:

  1. Bardzo zaciekawiła mnie oryginalna tematyka i w jej obliczu, nawet nie odpycha mnie przewidywalność filmu. Interesują mnie te rysy psychologiczne, o których mówisz, ponieważ przeważnie łączy się to również ze świetnymi emocjami! :) Pozdrawiam i zapraszam do siebie na recenzję filmu "Do szpiku kości", www.filmowe-abecadlo.blogspot.com :)

    OdpowiedzUsuń