niedziela, 31 marca 2019

S.E. Lynes „Matka”

Recenzja przedpremierowa

Christopher Harris od dawna czuł, że nie pasuje do swojej rodziny, więc nie jest szczególnie zdziwiony, gdy dowiaduje się, że został adoptowany. Po wyjeździe na studia zdobywa dane swoich biologicznych rodziców i nawiązuje kontakt z matką, Phyllis Griffiths. Ku swojej ogromnej radości, Christopher dowiaduje się od niej, że zawsze za nim tęskniła i marzyła o chwili, w której go zobaczy. Nieśmiały młody mężczyzna wreszcie czuje, że znalazł swoje miejsce w świecie, że jest ktoś, kto go rozumie i darzy bezgraniczną miłością. W tym samym czasie w mieście Leeds, w którym studiuje Christopher panuje atmosfera strachu zasiana przez niezidentyfikowanego osobnika. Harris bardzo interesuje się tą sprawą, ponadto dużo czasu spędza ze swoim współlokatorem Adamem Wellsem, który pomaga mu wyjść ze skorupy nieśmiałości. Ale najbardziej zajmuje go dopiero co odnaleziona matka, która z radością przyjmuje go do swojej rodziny. Jak wiele Christopher będzie w stanie poświęcić dla życia, które on i Phyllis sobie stworzyli?

S.E. Lynes, a właściwie Susie Lynes, to brytyjska powieściopisarka specjalizująca się w thrillerze psychologicznym. Studiowała na Uniwersytecie Leeds, przez jakiś czas była producentką jednego z programów kanału BBC, a potem wraz z mężem i dwójką dzieci przeniosła się do Rzymu. Właśnie tam zaczęła pisać, a po powrocie do Wielkiej Brytanii uzyskała tytuł magistra w dziedzinie kreatywnego pisania. Obecnie wykłada w Richmond Adult Community College, wychowuje dzieci i oczywiście pisze książki. Jej pierwsza powieść, „Valentina”, ukazała się w 2016 roku, „Matka” została wydana w następnym roku, a „The Pact” i „The Proposal” w roku 2018. Już w maju 2019 roku ma ukazać się kolejna powieść S.E. Lynes, zatytułowana „The Women”. Ale nie w Polsce. Chociaż może sukces „Matki” skłoni polskich wydawców do wpuszczenia na nasz rynek pozostałych dzieł Lynes. Bo podejrzewam, że o tej książce będzie głośno.

Nie licząc niedługiego wprowadzenia, akcja „Matki” toczy się w drugiej połowie lat 70-tych i na początku lat 80-tych XX wieku (pierwszy plus: klimacik retro). Narratorką jest tytułowa postać, Phyllis Griffiths, która obecnie przebywa w jakimś ośrodku. Właśnie tam spisuje historię Christophera Harrisa, swojego ukochanego syna, którego tuż po jego narodzinach była zmuszona oddać w obce ręce. Narracja jest dosyć nietypowa, bo Phyllis tylko momentami pisze o sobie w pierwszej osobie. Najczęściej jest narratorką trzecioosobową, która to koncentruje się przede wszystkim na Christopherze Harrisie. S.E. Lynes nie ukrywa, że w życiu Phyllis doszło do jakiejś tragedii, w której swój udział miał Christopher. Kobieta swoją historię spisuje w roku 1981, a kontakt z nią osiemnastoletni wówczas Christopher nawiązał w roku 1977 – wtedy wysłał pierwszy list do swojej biologicznej matki, na który ta czym prędzej odpowiedziała. I tak zaczęła się budowa więzi, która normalnie powinna zacząć się kilkanaście lat temu. Phyllis urodziła Christophera (a właściwie to Martina, jego adopcyjni rodzice nadali mu bowiem inne imię) w bardzo młodym wieku, więc decyzję o oddaniu go w obce ręce tak naprawdę podjęli jej rodzice. Chłopiec trafił do dobrej, choć wielce powściągliwej jeśli chodzi o okazywanie uczuć, rodziny, w której z czasem zaczął czuć się nieswojo. Gdy na świat przyszło pierwsze z dwójki dzieci jego adopcyjnych rodziców, Christopher zaczął się czuć tak jakby do nich nie pasował, jakby był kimś obcym we własnym domu. Odkrycie, którego parę lat później dokonał wyjaśniło skąd brało się u niego to poczucie wyobcowania. A właściwie to wątpliwości rozwiali ludzie, których dotychczas uważał za swoich biologicznych rodziców (choć nie do końca), niejako zmuszeni do tego przez odkrycie dokonane przez samego Christophera. S.E. Lynes najbardziej skupia się w „Matce” na kreśleniu obrazu młodego człowieka, którego los najpewniej skruszy nawet najtwardsze serca. Autorka bez wątpienia chciała by czytelnicy przywiązali się do tego skrzywdzonego chłopaka, by silnie z nim sympatyzowali, w duchu licząc, że w końcu uda mu się odnaleźć szczęście. Lynes nie ułatwiała sobie tego zadania, a wręcz wrzuciła sobie pod nogi kłodę, praktycznie od początku książki dając jej odbiorcom do zrozumienia, że Christopher wkrótce doprowadzi do jakiejś tragedii. Z punktu widzenia umownie relacjonującej to Phyllis, to tajemnicze zło już się dokonało. Tajemnicze dla nas, bo autorka „Matki” każe nam długo czekać na sprecyzowanie owych złych przeczuć względem Christophera, które buduje w nas już od pierwszych stronic tej powieści (chociaż z drugiej strony przynajmniej część z tego łatwo z czasem się domyślić). Tak, tylko że... Zabrzmi to strasznie, ale choć doskonale zdawałam sobie sprawę z zagrożenia, jakie niesie ten młody człowiek (przez jakiś czas nie wiedziałam tylko na czym konkretnie ma ono polegać), choć jawił mi się niczym tykająca bomba, która na pewno nie okaże się niewypałem, to nie mogłam oprzeć się ciepłym uczuciom względem niego. A tak naprawdę to nawet z nimi nie walczyłam, dałam się porwać tej fali, chociaż przeczuwałam, że zostanę przez nią wrzucona do raju. Doprowadzi mnie do zguby? Tak, chyba właśnie takie wrażenie odnosiłam śledząc losy Christophera Harrisa. A mimo to nie zamierzałam przecinać owej niezwykle silnej więzi z tym chłopakiem, patrzeć na niego złym okiem, odbierać go w kategoriach czarnego charakteru. Nawet wówczas, gdy moje podejrzenia względem niego znacznie się poszerzyły, gdy nie ograniczały się już tylko do czasu przyszłego (dla mnie przyszłego, bo w istocie mamy tutaj do czynienia z retrospekcją), do moich wyobrażeń tego, do czego doprowadzi jego relacja z Phyllis, ale zaczęły dotyczyć też tego co dzieje się tu i teraz. Nie mogę powiedzieć, że z otwartymi ramionami przyjęłam wprowadzenie dodatkowego wątku, dobudowanie do historii dorosłego człowieka dopiero wchodzącego w relację ze swoją rodzoną matką, jednego z najbardziej wyświechtanych motywów poruszanych tak w literaturze, jak i kinie grozy (zwłaszcza w thrillerach). I bynajmniej nie dlatego, że oryginalności próżno było w tym szukać, bo na tym szczególnie mi nie zależy. Obawiałam się tego, z czym niestety nie tak rzadko spotykam się w beletrystyce, a mianowicie denerwującego rozproszenia akcji, prowadzenia fabuły po dwóch ścieżkach w sposób chaotyczny i mało szczegółowy. Uspokajam jednak. Czego jak czego, ale omawiana powieść takich przywar nie posiada.

Stephen King swego czasu napisał opowiadanie, które bardzo sobie cenię, ale nie o tym chciałam. Otóż, „Matka” S.E. Lynes nasuwała silne skojarzenia z tym tekstem niekoronowanego króla współczesnego literackiego horroru, tytułu którego wolę nie zdradzać (bo możliwe, że ktoś mógłby to odebrać jako spoiler), ale jestem przekonana, że przynajmniej większość z tych osób, którym znane jest owe dziełko Kinga, rozszyfruje to bez niczyjej pomocy. Rzeczone podobieństwa do innego znanego mi tekstu dla mnie minusem nie są. Wręcz przeciwnie: to tylko wzbogacało mój odbiór „Matki”, bo gdyby nie to pewnie dręczyłyby mnie wątpliwości, a tak już od początku tego wątku miałam pewność, że... I znowu, więcej zdradzić nie mogę. Mogę tylko wyjawić, że pewność co do tego czegoś bardzo mi się opłaciła. Nie wiem, czy S.E. Lynes po części inspirowała się tutaj jednym z opowiadań Stephena Kinga, bo w gruncie rzeczy to na tyle uniwersalny temat, że wcale bym się nie zdziwiła, gdyby się okazało, że ta brytyjska powieściopisarka nawet o tym opowiadaniu nie słyszała, nie mówiąc już o zaznajomieniu się z jego treścią. Tylko ten uniwersytet, to studenckie życie... To przede wszystkim naprowadziło mnie na ten trop. I jest to na tyle charakterystyczny element, że nie mogę nie dopuszczać możliwości, że Lynes faktycznie zainspirowała się jedną z krótszych opowieści Kinga. Poprzestańmy więc na tym, że nie wiem, jak było w istocie i idźmy dalej. Wróćmy do Christophera Harrisa, tego skrzywdzonego przez los, zamkniętego w sobie młodego człowieka, który rozpaczliwie pragnie poznać swoje korzenie. Młodego mężczyzny, który przez wiele lat borykał się z wyobcowaniem, nie tylko wśród swoich rówieśników, ale również w domu rodzinnym, w którym ewidentnie brakowało ciepła. Jego rodzice nigdy nie byli wylewni, właściwie to spokojnie można ich nazwać ludźmi bardzo sztywnymi, ale bez wątpienia robili co mogli, by dobrze wychować swoje dzieci. Starali się zapewnić im właściwy byt, pomimo tego, że nigdy im się nie przelewało. Swoje wady mieli (a kto ich nie ma?), ale dbali o dzieci jak umieli. O swoje rodzone i o Christophera, którego adoptowali gdy nabrali, jak się okazało fałszywej, pewności, że już nie doczekają się swoich własnych dzieci. Christopherowi jednak to nie wystarczało. Już w dzieciństwie zaczął czuć się obco we własnym domu, więc tak naprawdę ucieszył się, gdy odkrył, że został adoptowany. Oczywiście, najpierw był lekki szok i złość na ludzi, których uważał za swoich rodziców za to, że przez tak długi czas ukrywali przed nim prawdę, ale to stosunkowo szybko minęło. Kiedy poznał swoją biologiczną matkę poczuł się tak, jakby wreszcie stał się człowiekiem kompletnym, jak gdyby znalazł swoją bratnią duszę, w pewnym sensie drugą połówkę, za którą jak doszedł do wniosku od najmłodszych lat podświadomie tęsknił. „Matka” to pełna napięcia opowieść o człowieku, który nade wszystko pragnie rodzinnego szczęścia, który tak bardzo łaknie matczynej miłości, że wydaje się, że jest gotowy zrobić absolutnie wszystko, żeby ją zdobyć. Phyllis staje się całym życiem Christophera, niedawno odnaleziona rodzicielka przysłania mu cały świat, staje się dla niego kotwicą, której zazdrośnie strzeże. Ewidentnie wygląda to na obsesję. W dodatku nie można oprzeć się wrażeniu, że bardzo niezdrową, powoli acz konsekwentnie prowadzącą tego godnego najwyższego współczucia młodego człowieka do zguby. I najpewniej nie tylko jego, bo narratorka „Matki” i zarazem bohaterka tytułowa, praktycznie od początku nie pozwala nam wątpić w to, że ona również jest ofiarą. Być może największą ofiarą obsesji Christophera... Być może. Jedno jest jednak pewne: ta historia ściśnie niejedno serce; niewielu, jeśli w ogóle ktoś, przejdzie obok niej obojętnie. Niektórzy pewnie nawet zakończą tę lekturę z mokrą twarzą. S.E. Lynes ma w sobie bowiem tak ogromne pokłady empatii, tak bardzo wczuwa się w swoje postaci, pisze z taką dojrzałością, wnikliwością, w sposób tak szczegółowy, barwny, piękny po prostu, że naprawdę trudno nie uronić paru łez nad strasznym losem bohaterów „Matki”. Bo pisarstwo Lynes sprawia, że nie patrzy się na nich jak na fikcyjne postaci, o których z pewnością zapomni się niedługo po zakończeniu lektury. Więzi, które ta brytyjska autorka, bez widocznego wysiłku, wytwarza za pośrednictwem tej książki, to przywiązywanie nas zwłaszcza do Christophera i Phyllis (liną jeszcze grubszą od tej, która przez lata pętała głównego (anty)bohatera tej powieści) sprawia, że odbiera się ich jak osoby bliskie naszemu sercu, z którymi wolelibyśmy się nie rozstawać. A przynajmniej ja tak to odbierałam – tak zaangażowałam się w losy tych postaci, że po przeczytaniu ostatniej stronicy tej powieści ogarnął mnie autentyczny żal nie tylko nad nimi, ale i nad sobą. Było mi przykro nie tylko przez to, co ich spotkało, ale również dlatego, że to koniec tej emocjonującej, trzymającej w napięciu, do głębi poruszającej podróży zorganizowanej przez wielce utalentowaną Brytyjkę.

Dlaczego w Polsce jeszcze nie ukazały się wszystkie powieści S.E. Lynes? Dlaczego jej twórczość nie jest na bieżąco wpuszczana na nasz rynek? Dlaczego aż niecałe dwa lata dzielą światową i polską premierę „Matki”? To do wydawców. A do Was, drodzy miłośnicy literackich thrillerów psychologicznych kieruję prośbę, nie zachętę. Uniżenie proszę każdego, powtarzam każdego, zapalonego czytelnika tego rodzaju prozy o pochylenie się nad „Matką” S.E. Lynes. To jedna z tych książek, której w moim pojęciu, nie powinniście opuszczać. Powiedziałabym nawet, że Waszym obowiązkiem jest to przeczytać, ale poprzestańmy na usilnej prośbie. Błagam, nie przegapcie tego. Niech ta książka i w Polsce odniesie duży sukces, niech nie przejdzie bez głośnego echa. Bo tak będzie, jeśli nie dacie jej szansy. Ale dacie, prawda?
 
Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

1 komentarz:

  1. Ojej. Bardzo uczuciowa i przekonująca recenzja. Naprawdę nabrałam chęci :)

    OdpowiedzUsuń