Dwie
zaprzyjaźnione, poszukiwane przez policję złodziejki i dilerki,
Petula i Tilda, postanawiają okraść swoją koleżankę z
dzieciństwa Daphne. Uznają, że najlepszym sposobem na uśpienie
jej czujność będzie zaproszenie jej do zabawy, którą wymyśliły
jako dzieci. Tilda wciela się w postać malej córki Daphne, a
Petula odgrywa pana doktora. Ich bogata znajoma zachowuje się tak,
jakby przez lata tylko na to czekała. Chętnie wchodzi do zabawy,
oczekując od koleżanek ścisłego przestrzegania jej zasad.
Zaburzona psychicznie kobieta w tej kwestii jest bardzo stanowcza. Aż
za bardzo. Petuli i Tildy to jednak nie zniechęca, nawet wówczas,
gdy nie mogą już mieć wątpliwości, że Daphne stanowi dla nich
zagrożenie. Tylko czy na pewno jest ona bardziej niebezpieczna od
swoich koleżanek?
Amerykański
thriller psychologiczny pt. „Braid” to pełnometrażowy debiut
Mitzi Peirone, zarówno w roli reżyserki, jak i scenarzystki.
Większość zdjęć powstała w zabytkowym domu w Yonkers w stanie
Nowy Jork, znanym jako W. B. Thompson Mansion i Alder Manor,
zbudowanym na przełomie XIX i XX wieku przez potentata górniczego i
finansistę Williama Boyce'a Thompsona. Premierowy pokaz filmu miał
miejsce w kwietniu 2018 roku na Tribeca Film Festival, a do szerszego
obiegu wszedł w pierwszym kwartale roku 2019.
Imogen
Waterhouse jako Petula, Sarah Hay jako Tilda i Madeline Brewer (m.in.
„Cam” Daniela Goldhabera) jako Daphne. Trzy dorosłe kobiety
zabawiające się w odgrywanie postaci w imponującym domostwie
należącym do jednej z nich. Brakuje mi słów, by wyrazić mój
podziw dla tych aktorek, by zobrazować stan, w jaki te panie bez
widocznego wysiłku mnie wprawiły. Bo powiedzieć, że szczęka mi
opadła, to zdecydowanie za mało. Zadanie, które Mitzi Peirone
przed nimi postawiła, łatwe nie było. Charakter pierwszoplanowych
postaci pozwalał ich odtwórczynią trochę poszaleć, pobawić się
tym, wymagał od nich luzu, pełnej swobody, całkowitego
rozluźnienia w skórze (anty)bohaterek, których zachowanie znacznie
odbiega od ogólnie przyjętych norm. Stereotypowe te postacie na
pewno nie są – ciężko umieścić je w jakichś ramach, dopatrzeć
się jakiegoś modelu, na tyle znanego, żeby można było z
łatwością przewidywać ich posunięcia. Innymi słowy te panie nie
zachowują się w sposób, do którego przyzwyczaiło nas kino. Z
pewnością nie są to postacie, które można by nazwać
pospolitymi, ale przesadą byłoby stwierdzenie, że są one
innowacją. Choćby w tak zwanych chorych horrorach można spotkać
tak zwariowane figury, nieidentyczne, ale uderzające w podobną
nutę. Właścicielka domu, do którego przybywają Petula i Tilda,
dwie poszukiwane przez policję młode kobiety, ma na imię Daphne i
jest ich koleżanką z dzieciństwa. Bez wątpienia chorą
psychicznie, oderwaną od rzeczywistości, ale nie kompletnie.
Krótkie retrospekcje zaznajomią nas z krzywdą, jaka spotkała
Daphne w dzieciństwie i która bez wątpienia miała duży wpływ na
jej stan psychiczny. Nie ma się wątpliwości, że to, co ją
wówczas spotkało negatywnie odbiło się na jej psychice. W
efekcie tego wydarzenia Daphne nie mogła zaspokoić pewnej
naturalnej potrzeby. To pragnienie w niej narastało, przeradzając
się w coś nienaturalnego. Niemożność zaspokojenia tej potrzeby
zepchnęła Daphne w otchłań szaleństwa – kobieta zachowuje się
tak, jakby komfort odnajdywała jedynie w zabawie, którą ona i jej
dwie ówczesne przyjaciółki wymyśliły w dzieciństwie, jakby
najlepiej czuła się w skórze wyimaginowanej postaci. Petula i
Tilda wiedzą o tej jej przypadłości, choć w ostatnich latach nie
utrzymywały z nią kontaktu, i postanawiają wykorzystać to do
swoich niecnych celów. Do domu Daphne wchodzą jako postacie, w
które wcielały się w dzieciństwie, w ten sposób od razu
zapraszając bogatą gospodynię do zabawy, w której ta zdaje się
zatracać. Ten wyimaginowany świat wydaje się być dla Daphne
bardziej rzeczywisty od tego realnego, ale nie jest ona tak bardzo
oderwana od rzeczywistości, by nie zauważać każdego odstępstwa
od reguł tej gry (i by nie móc „wracać do swojej postaci”,
ilekroć jest to konieczne, co widać podczas wizyty detektywa
Siegela). Petula i Tilda od początku są świadome tego, że muszą
trzymać się zasad, że aby uśpić czujność bogatej koleżanki
muszą się bardzo postarać, że nie ma tutaj miejsca na półśrodki.
Tak więc gdy Tilda (jako dziecko) według Daphne łamie jedną z
zasad, Petula (jako pan doktor) z ciężkim sercem rani swoją
wspólniczkę w nogę – mocno uderza w nią młotkiem do mięsa, ku
uciesze chorej psychicznie gospodyni wcielającej się w rolę matki
niesubordynowanej Tildy. Ta ostatnia już w dzieciństwie nie lubiła
się w to bawić, i trudno żeby to się zmieniło teraz, gdy jest
już dorosłą kobietą. Nie potrafi więc tak wczuwać się w rolę
jak Petula (swoją drogą Imogen Waterhouse przyciągała mój wzrok
najbardziej, chociaż uważam, że miała silną konkurencję), tak
poświęcać się dla sprawy, z którą to przybyły do ogromnego i
trochę zaniedbanego domu Daphne. Ich celem jest znaleźć i otworzyć
sejf, w którym jak wiedzą dziedziczka fortuny trzyma pokaźną
gotówkę, potrzebną im przede wszystkim do spłacenia groźnego
człowieka, dla którego pracują. To najpierw, a to co zostanie
zamierzają zainwestować w siebie, zapewnić sobie lepsze, dużo
wygodniejsze życie. Ale żeby ich plan się powiódł muszą
przechytrzyć chorą psychicznie kobietę, z którą przyjaźniły
się w dzieciństwie. Co wcale nie okazuje się zadaniem łatwym. To
śmiertelnie niebezpieczna gra – nie wiadomo tylko, dla której z
tych trzech kobiet najbardziej.
W
mojej ocenie Mitzi Peirone i jej ekipa trochę przedobrzyli z warstwą
techniczną. Czarno-białe zdjęcia, które gdzieniegdzie powklejano
były dobrym pomysłem, choćby z tego powodu, że podkręcało to
dramaturgię (nie mam pojęcia dlaczego, ale tak to odbierałam) z
niemal równą siłą, co groźne tony muzyczne często
wybrzmiewające w tle, całkiem nastrojowa ścieżka dźwiękowa
skomponowana przez Michaela Gatta. Ale już te sekwencje, w których
szarość co najwyżej była otoczką dla elementów uwypuklanych
poprzez nazbyt rażące, krzykliwe barwy, z okropnym różem
włącznie, mocno mnie odrzucały. Nie dość, że wprowadzały
nieprzyjemny chaos, to wpływały negatywnie na klimat „Braid”. A
ściślej każda taka wstawka odsuwała na chwilę na bok właściwą
atmosferę tego filmu, te dosyć ponure obrazy, z których
bezsprzecznie emanowało istne szaleństwo, które budowały we mnie
szybko narastające poczucie tkwienia w śmiertelnie niebezpiecznej
pułapce, w której króluje istny absurd. „Braid” ma w sobie coś
z czarnej komedii, zgrabny wisielczy humor często z tego przebija,
przy czym moim zdaniem jeden moment mocno się tutaj wyróżnia.
Sekwencja z goleniem przed lustrem w pewnym sensie rozstroiła mój
organizm. Poczułam się tak, jakby walczyły we mnie dwie skrajnie
różne emocje, jakby niesmak przez chwilę konkurował z
rozbawieniem, by na końcu się zespolić, tworząc nader cudaczną,
nieczęsto spotykaną emocję, której nie potrafię nazwać. „Braid”
parokrotnie zaserwował mi coś w ten deseń, ale ta scenka przed
lustrem wprawiła mnie w ten dziwaczny stan z największą siłą.
Śledząc fabułę pierwszej pełnometrażowej produkcji Mitzi
Peirone czułam się nieswojo. Opowieść ta wprawiała mnie w lekki
dyskomfort, bo dostarczała tyle sprzecznych emocji, które na
dodatek uderzały we mnie z tak niezwykłą siłą, że czułam się
jak ogłuszona. Jak półprzytomny człek dryfujący w oparach
absurdu. Ach, jak ja uwielbiam to uczucie, jaką miłością pałam
do dzieł, które wprawiają mnie w taki stan, do filmów i utworów
literackich, które wyglądają jak podróż przez umysł chorej
psychicznie jednostki. „Braid” szybko natchnął mnie pewnością,
że dosłownie wszystko może się tutaj wydarzyć, że nie tylko nie
obowiązują tutaj żadne reguły kina, ale i światem przedstawionym
przez Peirone nie rządzą prawa funkcjonujące w tak zwanym
cywilizowanym świecie. Są tylko trzy reguły, których bezwarunkowo
należy się trzymać, trzy zasady niegdyś wymyślone przez małe
dziewczynki, które teraz, już jako osoby dorosłe, przystępują do
zabawy w odgrywanie ról. Scenariusz „Braid” autorstwa Mitzi
Peirone traktuje przede wszystkim o niechęci bądź niemożności
opuszczenia dziecięcej krainy fantazji, o ucieczce od dorosłej,
nudnej i uciążliwej, egzystencji, którą to ciężko uznać za
akceptowaną przez społeczeństwo. A na pewno nie w tak skrajnym
wydaniu, z jakim mamy do czynienia w thrillerze psychologicznym pt.
„Braid”. Nie należy przez to rozumieć, że film ten jest mocno
krwawy, że jego twórcy pokusili się o znaczne rozbudowanie
płaszczyzny gore, bo w tym byli dosyć powściągliwi.
Dostajemy kilka umiarkowanie krwawych ujęć, gdzie substancja
służąca za posokę, jak na moje oko, jest nienaturalnie
rozwodniona i poza nią tak naprawdę niewiele więcej widać.
Zbliżeń na odrażające rany nie ma praktycznie wcale, ale to nie
znaczy, że film ten nie wypada makabrycznie. Do pewnego stopnia taki
właśnie jest, tyle że delikatną odrazę i poczucie upiorności
nie budzi sfera wizualna. A przynajmniej nie przede wszystkim. Bo nie
wykluczam, że umiarkowanie krwawe efekty specjalne na co
poniektórych będą odpowiednio oddziaływać, ale wydaje mi się,
że w jeszcze większy dyskomfort wprawiać ich będzie sama ta
historia, ten tekst spłodzony przez Peirone, w który w głównej
mierze życie tchnęły trzy utalentowane aktorki. Z których to dwie
wcielają się w postacie, w zachowaniu których ciężko odnaleźć
większą logikę – Petula i Tilda, choć w każdej chwili mogą to
zrobić, nie uciekają z domu Daphne, nawet wówczas, gdy staje się
dla nich jasne, że gospodyni jest osobą skorą do przemocy, że
jest kimś gotowym zrobić prawie albo dosłownie wszystko, by
wymusić na towarzyszkach tej okrutnej zabawy ścisłe przestrzeganie
jej zasad. Petula i Tilda tak bardzo chcą zdobyć pieniądze, że
nie zraża ich nawet ogromny fizyczny ból, jakiego Daphne im
dostarcza, a właściwie to nie zniechęca tej pierwszej, bo Tilda od
początku nie wydaje się tak do końca przekonana do tego planu.
„Braid” może zaskoczyć, wprawić w niemałe zdumienie i to nie
tylko wówczas gdy akcja robi gwałtowny zwrot, bo wszystko wydaje
się tutaj nie takie jak być powinno. Dla mnie owszem, „Braid”
przewidywalny nie był, ale i nie mogę powiedzieć, że przygotowana
przez Mitzi Peirone niespodzianka, to znaczy ta największa, jakoś
szczególnie mną wstrząsnęła. Pomysł niezły UWAGA SPOILER
(opowieść nagle nabiera sensu) KONIEC SPOILERA, ale po tym,
co zobaczyłam wcześniej byłam przygotowana na wszystko, miałam
już taki przesyt cudaczności, że chyba po części się
uodporniłam. Wydaje mi się, że w tym przypadku czegokolwiek
Peirone by nie wymyśliła, jakiego uderzenia by nie wypuściła, nie
zdołałaby już wywrzeć na mnie dużo silniejszego efektu, od tego
dotychczasowego. Bo to chyba niewykonalne, skoro już prawie na
początku twórcy rozpoczęli proces oswajania mnie z kuriozum,
którego chyba nie powstydziłby się żaden znany twórca
bezkompromisowego kina grozy - choć „Braid” to według mnie
thriller psychologiczny (oficjalna klasyfikacja: horror/thriller),
nawet twórca tak zwanych chorych horrorów.
Zdrowym
debiutanckiego pełnometrażowego filmu Mitzi Peirone, na pewno bym
nie nazwała. W pozytywnym tego słowa znaczeniu. A przynajmniej dla
mnie fakt, że dane dziełko mogę spokojnie określić słowem
„chore”, jest dużym plusem. Oczywiście, samo to w moich oczach
jeszcze nie przesądza o wartości filmu grozy – sama
bezkompromisowość, sama absurdalność, makabreska, sama
kuriozalność nie wystarczą, by seans takiego filmu był dla mnie
jedną z bardziej niezwykłych przygód. Historia musi mnie wciągnąć,
klimat musi być odpowiedni, a i dobrze gdy przynajmniej najważniejsi
członkowie/najważniejsze członkinie obsady dobrze odnajdą się w
swoich rolach. W „Braid” atmosfera momentami mocno zgrzyta, co
odbija się negatywnie na fabule. Narracja miejscami jest trochę
chaotyczna, wkrada się w to pewien rozgardiasz, ale przez większość
czasu powodów do narzekań nie miałam. A jeśli chodzi o
odtwórczynie pierwszoplanowych ról i samą rozpiskę ich postaci
poczynioną przez Mitzi Peirone, to cały czas byłam pod ogromnym
wrażeniem. Kreacje te na pewno długo będą trwać w mojej pamięci.
Coś wspaniałego, po prostu!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz