środa, 6 marca 2019

Phoebe Locke „Człowiek z Lasu”

W 2000 roku Sadie Banner opuściła swoją nowo narodzoną córkę Amber i jej ojca Milesa, ponieważ była przekonana, że pośrednio stanowi zagrożenie dla swojego dziecka, że przebywając w pobliżu Amber ściąga na nią uwagę tajemniczej istoty zwanej Człowiekiem z Lasu. Szesnaście lat później Sadie wróciła do swojej rodziny, wierząc, że niebezpieczeństwo zostało zażegnane. Wszystko wskazywało na to, że Człowiek z Lasu przestał się nią interesować, więc kobieta nareszcie mogła rozpocząć życie rodzinne, za którym tak bardzo tęskniła. Tak jej się wydawało... 
W 2018 roku grupa filmowców kręci film dokumentalny, którego główną bohaterką jest osiemnastoletnia Amber Banner, która uniknęła kary za morderstwo popełnione dwa lata wcześniej. Produkcja ma przybliżyć widzom wydarzenia, które doprowadziły do tej zbrodni, przedstawić ostatnie lata wspólnego życia trzyosobowej rodziny Bannerów i przyjrzeć się legendzie o Człowieku z Lasu, w istnienie którego, być może słusznie, wierzy wielu ludzi.

Phoebe Locke to pseudonim pisarski angielskiej autorki książek dla młodzieży Nicci Cloke. Dotychczas wydano pięć książek pod jej własnym nazwiskiem, „Człowiek z Lasu” jest natomiast pierwszą powieścią Cloke opublikowaną pod pseudonimem. I pierwszą pisaną z myślą o dorosłych czytelnikach, a ściślej wielbicielach thrillerów psychologicznych. Pierwotnie wydany w 2018 roku „Człowiek z Lasu” został bardzo dobrze przyjęty przez czytelników, z krytykami włącznie (choć oczywiście w tym gronie znalazło się też trochę rozczarowanych odbiorców). O książce pisano między innymi, że to najstraszniejszy thriller lata 2018, świetnie skonstruowany nadprzyrodzony thriller, którego nie należy czytać przed snem i najbardziej godny polecenia thriller psychologiczny 2018 roku.

Gdyby Stephen King obecnie pisał tak jak Phoebe Locke w „Człowieku z Lasu”, to byłabym przeszczęśliwa. Bo według mnie nowsza twórczość tego autora zwanego mistrzem współczesnego literackiego horroru nie może się równać z pierwszą powieścią Nicci Cloke opublikowaną pod pseudonimem Phoebe Locke. Właściwie to nie mogę sobie przypomnieć ani jednego tytułu powieści z ostatnich lat, która w mojej ocenie w równie doskonały sposób łączyłaby thriller psychologiczny z horrorem. Może „Apartament” Sarah Lotz i Louisa Greenberga...? Nie, jednak nie. „Człowiek z Lasu” zachwycił mnie jeszcze bardziej, a przecież wciąż jestem pod ogromnym wrażeniem tamtej publikacji. Sięgając po omawianą powieść absolutnie nie spodziewałam się aż tak wysokiej jakości, bo kto zakłada, że autorka książek dla młodzieży tak wspaniale odnajdzie się w mroczniejszych klimatach? Podczas lektury „Człowieka z Lasu” moja złość na tę autorką rosła wprost proporcjonalnie do zachwytu nad jej pisarstwem. To pierwsze wyrastało z tego drugiego, bo jak tu nie wściekać się, gdy się widzi tak wysoki poziom, i thrillera psychologicznego, i horroru, mając przy tym świadomość, że autorka tego niezwykłego spektaklu przez lata realizowała się w innego rodzaju powieściach. Z całym szacunkiem dla literatury młodzieżowej, ale według mnie miejsce tej pani jest w światku grozy. Co prawda nie czytałam żadnej powieści dla młodszych czytelników pióra tej angielskiej pisarki, ale to nie umniejsza mojego przekonania, że literatura grozy jest jej domeną. I że Stephen King powinien się bać, bo oto na rynku pojawiła się autorka, która ma dużą szansę zająć jego miejsce – zepchnąć go z podium, na którym stoi od dawien dawna. Zdaję sobie sprawę z tego, że wielu uzna to za przesadę, że mało kto (jeśli w ogóle ktoś) przyzna mi rację w tej kwestii, ale tak naprawdę tylko czas może to zweryfikować. Przyszłość pokaże czy niekoronowany król istotnie zostanie zdetronizowany przez tę oto Angielkę. Ja w każdym razie już teraz wiem, że od czasu „Ręki mistrza” Stephen King nie napisał ani jednej powieści, która (w mojej ocenie) prezentowałaby sobą wyższy poziom od tego, z którym spotkałam się w „Człowieku z Lasu”. Więcej: uważam, że nie stworzył chociażby czegoś równie porywającego. Więc bój się Królu, bo oto nadchodzi Phoebe Locke! Swojego „Człowieka z Lasu”, to nie do wiary, ale stawiająca pierwsze kroki w literaturze grozy, angielska autorka, skonstruowała w popularny ostatnimi czasy sposób, polegający na przeplataniu różnych straf czasowych. Bodaj częściej można się spotkać z mieszaniem różnych perspektyw, snuciem danej opowieści z punktu widzenia kilku osób, ale zasada jest podobna. No i tak jak to zazwyczaj w powieściach bywa tutaj także perspektywy są różne (najczęściej w trzeciej osobie), tyle że poszczególne rozdziały nie są tytułowane imionami postaci występujących w książce. Tutaj zdecydowaną większość rozdziałów opatrzono datami. Głównie dwiema: rokiem 2016 i 2018. Ponadto mamy parę wstawek z dzieciństwa Sadie Banner i fragmentów dziennika jednej z postaci spoza kręgu rodziny Bannerów. Bo to właśnie ta familia zajmuje centralne miejsce owej opowieści, nawet w umownej teraźniejszości (rok 2018), w której to Locke skupia się przede wszystkim na jednej z członkiń ekipy kręcącej film dokumentalny o Bannerach. Filmowcy polegają głównie na osiemnastoletniej Amber. Towarzyszą jej z kamerą w nadziei, że uda im się wycisnąć z tej młodej kobiety coś nowego, coś, co rzuciłoby nowe światło na głośną sprawę morderstwa popełnionego przez Amber przed dwoma laty. Morderstwa, za które odpowiadała przed sądem, ale uniknęły kary. Czy słusznie? Tego być może dowiemy się później. Tak, „być może”, bo w „Człowieku z Lasu” tak na dobrą sprawę absolutnie nic nie jest pewne. Phoebe Locke pisze w sposób aż nadto wyraźnie dający do zrozumienia, że nie zamierza niczego czytelnikom ułatwiać, że tajemnica jest dla niej bardzo ważna – być może aż tak, by zrezygnować z jej rozwiania, nie podać jasnych odpowiedzi na wcześniej zadane pytania nawet w finale. Miałam nadzieję, że tak zrobi, że pozostawi mnie z tym zamętem w głowie, który sama stworzyła, że po przeczytaniu ostatniej stronicy będę mogła pomyśleć „wiem, że nic nie wiem”. Czyli raz jeszcze powtórzę w myślach to zdanie, które wcześniej ciągle przewijało się przez moją głowę. Danych mi nie brakowało, ale na kluczowe pytania stawiane w „Człowieku z Lasu” odpowiedzi one nie dawały. A wręcz przeciwnie: tylko potęgowały zamęt w mojej głowie.

Fabuła „Człowieka z Lasu” składa się z motywów przystających przede wszystkim do thrillera psychologicznego oraz takich, które wyrastają z tradycji horroru o zjawiskach nadprzyrodzonych. Jedna z głównych bohaterek powieści, Sadie Banner, wierzy, że od lat prześladuje ją mityczny Człowiek z Lasu, nadnaturalna istota, która „zabiera córki”. Sadie po raz pierwszy zetknęła się z nim w dzieciństwie, to właśnie wówczas w swoim mniemaniu została obłożona tą straszną klątwą, przed którą wiele lat później starała się uchronić swoje jedyne dziecko. Uciekła więc od swojej nowej rodziny, od ukochanego mężczyzny Milesa i córeczki Amber. Dziewczynka była więc wychowywana tylko przez ojca, który nie tracił nadziei, że Sadie w końcu do nich wróci. I tak też się stało, tyle że na jej powrót trzeba było czekać szesnaście długich lat. Tyle trwało zanim kobieta nabrała pewności, że jej obecność w życiu Amber nie sprowadzi na nastolatkę śmiertelnego niebezpieczeństwa w postaci tajemniczego Człowieka z Lasu. Mamy więc motyw potencjalnej klątwy i jakiejś nadnaturalnej istoty porywającej wybrane dziewczynki, ale na tym bynajmniej nie kończą się ukłony w stronę nastrojowego horroru, z tak znakomitym wyczuciem gatunku czynione przez Phoebe Locke na kartach „Człowieka z Lasu”. Oprócz tego mamy cienie – tak Sadie zwykła nazywać nadzwyczajne zjawiska, którym świadkuje, a które tak na dobrą sprawę zwiastują obecność Człowieka z Lasu i ducha (?) jakiejś dziewczynki. Cienie są dla tej kobiety dowodem na to, że wciąż tkwi w szponach tytułowej istoty. I jak można się spodziewać jakiś czas po jej powrocie na łono rodziny (rok 2016) Sadie znowu zacznie je widywać. A to może oznaczać, że życie jej szesnastoletniej córki jest zagrożone. My, czytelnicy, wiemy, że Amber przeżyje, że wyjdzie cało z tragedii, do której wkrótce dojdzie. Locke wcale tego nie ukrywa. Tak samo jak tego, że Amber odbierze komuś życie. Przez długi czas jednak ukrywa tożsamość jej ofiary – autorka właściwie przez cały czas każe nam zastanawiać się nad tym, kogo ta młoda dziewczyna zabiła i dlaczego zdecydowała się na tak drastyczny krok. Czyżby maczał w tym palce legendarny Człowiek z Lasu? A może od początku był on tylko wytworem wyobraźni jej matki. Być może Sadie przez wszystkie te lata borykała się z chorobą psychiczną, a w roku 2016 jej stan uległ pogorszeniu – wpadła w otchłań szaleństwa, stając się tym samym ogromnym zagrożeniem dla swojej jedynej córki. Phoebe Locke nie pozwala nam kategorycznie odrzucić żadnej z tych możliwości. To samo można zresztą powiedzieć o trzeciej opcji – o sugestii, że to Amber Banner jest tą złą, że mamy tutaj do czynienia z zimnokrwistą, wyrachowaną, biegłą w sztuce manipulacji młodą kobietą, która z premedytacją wkroczyła na ścieżkę zbrodni, na którą najprawdopodobniej pchnęła ją przede wszystkim nienawiść do własnej matki. Na początku obawiałam się, że takie mieszanie stref czasowych wprowadzi denerwujący chaos i zaowocuje powierzchownością, zwłaszcza że książka ta jest stosunkowo krótka. Innymi słowy: wyszłam z założenia, że na tak niewielkiej przestrzeni i przy wykorzystaniu takiej konstrukcji nie da się zbudować wiarygodnych, dogłębnych rysów osobowościowych najważniejszych postaci, w szczegółowy sposób unaocznić wszystkich wydarzeń, które doprowadziły do czyjegoś morderstwa, dbając przy tym o odpowiedni klimat dla tej historii i pilnując, by po drodze przypadkiem zbyt wiele nie zdradzić, tj. niechcący nie naprowadzić czytelnika na rozwiązanie tej, czy tylko pozornie, czy faktycznie, bardzo złożonej zagadki. Balansowanie pomiędzy sferą nadprzyrodzoną i paranoiczną, schizofreniczną, zręczne przeplatanie konwencji horroru i thrillera psychologicznego w przypadku tak krótkiej powieści wydawało mi się mało możliwe, ale praktycznie z każdą przeczytaną stroną coraz bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że te moje złe przeczucia są stanowczo nieuzasadnione. Moje obawy się nie ziściły – Phoebe Locke z całą mocą udowodniła mi, że nie potrzebuje dużo przestrzeni na rozsnucie opowieści, której według mnie nie brak absolutnie niczego. Diablo klimatycznej, tajemniczej, nieprzewidywalnej, w pewnym sensie zmuszającej do myślenia historii, spisanej dojrzałym, barwnym stylem, w którym aż roi się od szczegółów (myślę, że brawa należą się również tłumaczce Aleksandrze Wolnickiej), najdrobniejszych detali, które sprawiły, że weszłam w tę opowieść całą sobą. Świat przedstawiony w „Człowieku z Lasu” Locke traktowałam jak swój własny, jak prawdziwą rzeczywistość. Bo ona była prawdziwa, gdy pochylałam się nad tą książką. Tylko ona, bo o realnym świecie całkowicie zapomniałam.

Bomba! Istny fenomen współczesnej literatury grozy! Perfekcyjna mieszanka thrillera psychologicznego i horroru nastrojowego, której nie boję się nazwać bezcennym skarbem, perłą, która może z powodzeniem konkurować z niezliczonymi utworami napisanymi przez doświadczonych twórców gatunku. Ta oto stawiająca dopiero pierwsze kroki w literaturze grozy angielska pisarka Nicci Cloke, pisząca tutaj pod pseudonimem Phoebe Locke, w moich oczach przebiła nawet Stephena Kinga – wiele z jego dzieł, aczkolwiek nie wszystkie – i prawdę mówiąc już teraz nie mam większych wątpliwości, że jeśli zdecyduje się zostać w światku literatury grozy, to zyska dozgonną miłość przynajmniej większości wielbicieli mrocznej, trzymającej w napięciu beletrystyki. Zgromadzi wokół siebie rzeszę fanów zarówno literackiego horroru, jak i thrillera, zawojuje rynek może nawet równie mocno, co Stephen King. W każdym razie jeśli nie obniży poziomu, to moim zdaniem na to zasługuje. Mówcie co chcecie, ale dla mnie „Człowiek z Lasu” to absolutny hit, jedno z najbardziej wartościowych dzieł, jakie w ostatnich latach dane mi było przeczytać. To znaczy wartościowych dla mnie: zwyczajnej fanki literatury grozy.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz