Sally
i Alex Farnham niedawno wprowadzili się do domu, który kobieta
odziedziczyła po swojej zmarłej babci. Udało im się już
przeprowadzić część prac remontowych, ale sporo jeszcze przed
nimi. Sally od jakiegoś czasu intryguje zamknięty pokój, którego
teraz wreszcie może otworzyć. W środku znajduje zamurowany
kominek, którego chce przywrócić do stanu używalności. O pomoc
prosi pana Harrisa, stolarza, który wcześniej pracował dla jej
dziadków, a teraz wykonuje drobne prace dla niej i jej męża.
Mężczyzna jednak stanowczo odmawia, dając jej jednocześnie jasno
do zrozumienia, że dla własnego bezpieczeństwa powinna zrezygnować
z tego planu. Po jego wyjściu Sally postanawia sama usunąć cegły.
Nie zajmuje jej to wiele czasu, ale okazuje się, że to nie
wystarczy, by móc korzystać z kominka. Wraz z mężem dochodzi do
wniosku, że lepiej go zostawić, bo czyszczenie byłoby zbyt drogie
i czasochłonne. Wkrótce Sally nabiera pewności, że w domu są
jacyś intruzi starający się ją skrzywdzić.
Horror
nastrojowy „Nie bój się ciemności” w reżyserii nieżyjącego
już Johna Newlanda, powstał w oparciu o scenariusz Nigela McKeanda,
którego natchnął kominek z jego ówczesnego domu. Realizacja filmu
trwała trochę ponad dwa tygodnie, a pierwsza emisja odbyła się w
październiku 1973 roku na kanale ABC. W 2010 roku ukazał się
remake „Nie bój się ciemności” w reżyserii Troya Nixeya i na
podstawie scenariusza Matthew Robbinsa oraz Guillermo del Toro. Ten
ostatni w jednym z wywiadów zdradził, że w dzieciństwie oryginał
wywarł na nim ogromne wrażenie. Wraz z braćmi zabawiali się
udawaniem istot z „Nie bój się ciemności” - chodzili po domu
nawołując Sally. Z istot tych nie był natomiast zadowolony Nigel
McKeand, który to twierdził, że w jego wersji były one większe,
szybsze i bardziej demoniczne.
„Nie
bój się ciemności” Johna Newlanda zaczyna się jak klasyczna
ghost story – dowiadujemy się, że małżeństwo Farnhamów
niedawno wprowadziło się do XIX-wiecznego domu skrywającego jakąś
mroczną tajemnicę. Już wówczas nie ma się żadnych wątpliwości,
że niebezpieczeństwo tkwi w kominku, który to przed laty został
zamurowany przez mężczyznę o nazwisku Harris, pracującego obecnie
dla Farnhamów. Film trwa siedemdziesiąt parę minut, a więc
wszystko rozgrywa się stosunkowo szybko – nie ma czasu na długie
wprowadzenie, powolne budowanie atmosfery tajemniczości wypływającej
ze starego kominka znajdującego się w domu odziedziczonym przez
Sally Farnham po babci. Główna bohaterka „Nie bój się
ciemności” już na wstępie nieświadomie uwalnia zło gnieżdżące
się w kominku. My, widzowie, nie mamy żadnych wątpliwości, że
pozbywając się cegieł sprowadziła na siebie i być może innych
ogromne niebezpieczeństwo, że, jak to zwykle w horrorach bywa, nie
należało ignorować ostrzeżeń, bez względu na to jak wariacko
one brzmiały. Do motywu przeprowadzki do nowego domu (a ściślej
urządzania się w nowym lokum) szybko więc dołącza kolejny dobrze
znany miłośnikom gatunku motyw przestrzegania bohaterów przed
jakimś niebezpieczeństwem przez, w tym przypadku starszego
człowieka, stolarza nazwiskiem Harris. Zaskakujące dla żadnego,
choćby tylko średnio zaznajomionego z gatunkiem, odbiorcy „Nie
bój się ciemności”, nie powinno być też to, że Sally nie
bierze sobie do serca przestróg pana Harrisa. I w sumie trudno się
jej dziwić, bo czy ktokolwiek z nas uwierzyłby w to, że w kominku
żyje coś, czego dla swojego własnego bezpieczeństwa lepiej nie
uwalniać? Stolarz nie mówi co tam jest, ale Sally z jego słów
wnioskuje, że chodzi mu duchy jej przodków, w które oczywiście,
tak samo jak jej mąż, zwyczajnie nie wierzy. Też bym nie wierzyła,
ale to w realu – wstępne sceny „Nie bój się ciemności”
śledziłam w przekonaniu, że nie słuchając Harrisa, Sally
popełnia ogromny błąd. Błąd, który byłam tego pewna (i każdy,
kto sięgnie po omawiany film od początku będzie tak myślał),
sprawi, że nie będzie już mogła czuć się bezpiecznie we własnym
domu. Podczas gdy ona będzie zmagać się z narastającym poczuciem
zagrożenia, jej męża Alexa będzie zaprzątać głównie praca.
Mężczyzna wkrótce może zostać wspólnikiem w firmie, w której
od lat ciężko pracuje. Musi tylko jeszcze tej jeden raz się
wykazać, wykorzystać szansę, którą właśnie dostał, a która
wiąże się z koniecznością wyjazdu z miasta na dwa dni. Wcześniej
jednak on i jego żona wydają kameralne przyjęcie, na które został
zaproszony między innymi szef Alexa. Farnhamowi bardzo zależy na
tym, by wszystko przebiegło gładko. Wszystkimi przygotowaniami ma
zająć się jego żona, która to chętnie bierze na siebie to
zadanie. W „Nie bój się ciemności” mamy tradycyjny podział
ról w małżeństwie – mężczyzna pracuje, a kobieta zajmuje się
domem – co nie jest niczym nadzwyczajnym, jeśli weźmie się pod
uwagę wiek rzeczonej produkcji. Niektórzy odbiorcy filmu Johna
Newlanda dopatrzyli się w niej wręcz ech lęku ówczesnego
społeczeństwa przed zmianami, jakie już wówczas zachodziły w
Stanach Zjednoczonych, obaw przed zmianą roli kobiety w małżeństwie.
Ja takiego podtekstu w „Nie bój się ciemności” nie dostrzegłam
(co nie znaczy, że go nie ma) – odnotowałam za to, bo i ciężko
tego nie zauważyć, że Sally ma coraz mniej zrozumienia dla
pracoholizmu męża. Marzy o tym, by Alex więcej czasu spędzał w
domu, żeby poświęcał jej więcej uwagi, co według niego nastąpi
gdy zostanie wspólnikiem. Mężczyzna przekonuje ją, że wówczas
nie będzie już musiał tyle czasu spędzać poza domem. To działa
na Sally mobilizująco – wie, że od wydawanego przez nich
przyjęcia wiele zależy, że jeśli chce zmienić swoje życie na
lepsze musi się postarać. Okazuje się jednak, że przed Farnhamami
stoi jeszcze jedno nieporównanie większe wyzwanie, próba, w której
stawką jest życie Sally.
Nie
dziwi mnie rozczarowanie scenarzysty „Nie bój się ciemności”,
Nigela McKeanda, na widok zagrożenia, które wylazło z kominka.
Istoty niechcący uwolnione przez Sally niektórym kojarzą się z
meenlockami, postaciami z gier RPG, ja natomiast patrząc na nie
myślałam o gnomach. W każdym razie czymś w ten deseń. Nie mogę
zrozumieć, dlaczego zdecydowano się na coś takiego, dlaczego nie
pchnięto fabuły w bardziej tradycyjnym kierunku. „Nie bój się
ciemności” w moich oczach jest bowiem kolejnym dowodem na to, że
silenie się na oryginalność (ewentualnie coś mniej powszechnego)
zazwyczaj przynosi więcej szkody niż pożytku. Gdy pomyślę jak,
może niekoniecznie wspaniale, ale przynajmniej dobrze by się ten
film prezentował, gdyby postawiono na jedno z najbardziej
wyeksploatowanych zagrożeń w kinie grozy, to ogarnia mnie
wściekłość. Myślę oczywiście o duchach wrogo nastawionych do
osób żyjących, do nowych właścicieli leciwego domostwa, w którym
to te pierwsze gnieździłyby się od dawien dawna. Od momentu gdy po
raz pierwszy zobaczyłam te pokurcze, nie mogłam się nadziwić
postawie Sally. Dlaczego ta dorosła kobieta tak bardzo bała się
tak małych istot? Mnie momentami zmuszały do śmiechu (sekwencja z
wieszakiem i pułapką zastawioną u szczytu schodów), ale
najczęściej czułam zażenowanie, zupełnie jakbym to ja
odpowiadała za stworzenie czegoś tak strasznie tandetnego. Chociaż
z drugiej strony z remake'u pamiętam coś jeszcze gorszego... W
każdym razie najbardziej szkoda mi było tego magicznego klimatu, w
budowaniu którego ścieżka dźwiękowa skomponowana przez Billy'ego
Goldenberga odgrywała nie mniej ważną rolę niż zdjęcia
autorstwa Andrew Jacksona. Obraz co prawda miejscami był zbyt ciemny
(tak bardzo, że prawie nic nie było widać), ale przez zdecydowaną
większość czasu mogłam sycić oczy takimi zdjęciami, które w
latach 70-tych XX wieku były na porządku dziennym, takimi, których
we współczesnym kinie, niestety, ze świecą można szukać (teraz
w modzie jest przede wszystkim plastik). Jest mglisto, ponuro,
posępnie, nawet w pełnym świetle dziennym, dlatego że zdjęcia są
wyblakłe: wyglądają trochę tak jak stare fotografie, często
przeglądane przez sentymentalne dusze. Och, jak ja uwielbiam tę
magię starego kina grozy – tę, którą „Nie bój się
ciemności” również tchnie, aczkolwiek nie z aż taką siłą, do
jakiej przyzwyczaiło mnie kino grozy z lat 70-tych i 80-tych. A
wszystko przez te cudaczne stworki hasające po wybudowanym w XIX
wieku domostwie zajmowanym obecnie (tj. w okresie, w którym osadzono
tę opowieść) przez małżeństwo Farnhamów. Jim Hutton według
mnie dużo lepiej odnalazł się w roli Alexa niż Kim Darby w
postaci Sally. W grze tej ostatniej raz boleśnie brakowało mi
emocji (marmurowe oblicze nieadekwatne do sytuacji), a innymi razy
wpadała w tak denerwującą egzaltację, że aż tęskniło się za
tą jej daleko idącą powściągliwością w ukazywaniu
jakichkolwiek uczuć. W największą przesadę Sally wpada podczas
przyjęcia, które ona i mąż wydają we własnym, nie do końca
jeszcze wyremontowanym domu. Doprawdy niezapomniany widok – tak
groteskowy, tak rażąco sztuczny, że na pewno szybko nie uda mi się
wyrzucić go z pamięci. Tak samo jak tych kiczowatych stworków,
którym to Sally, nie wiedzieć czemu, wzdragała się stawić czoła,
których tak bardzo się obawiała. Bo wydaje mi się, że pozbycie
się tychże byłoby łatwiejsze niż pozbycie się szczura, który
zadomowił się w domu. Tak, szczury są zdecydowanie sprytniejsze...
i słodkie, czego na pewno nie mogę powiedzieć o potworkach z „Nie
bój się ciemności”. Lęku ani wstrętu nie budzą, demonicznie
się nie prezentują, nie mamy tutaj do czynienia z tego typu
szkaradami, które wydają się wyrastać z najgorszych koszmarów
sennych. Nie są śliczne owszem, ale nie jest to takie
szkaradzieństwo, które doskonale pasuje do pełnokrwistego horroru.
Moim zdaniem stworki te lepiej by się sprawdziły w jakimś horrorze
komediowym albo filmie fantasy skierowanym głównie do młodszych
widzów. Bo na ten obraz moim zdaniem zadziałały szkodząco,
chociaż nie w aż takim stopniu, żebym nie czerpała absolutnie
żadnej przyjemności z atmosfery panującej w domu Farnhamów (gdzie
zamknięto większą część tej historii) i poza nim, włącznie ze
scenami kręconymi w słoneczne dni. A finał nawet mnie zaskoczył.
Z lekka, ale zawsze. UWAGA SPOILER Bo po tak ugrzecznionym
horrorze, po filmie grozy kręconym dla telewizji spodziewałam się
mdłego happy endu, a tutaj proszę: mamy zgubę. I to nie byle kogo,
bo pierwszoplanowej bohaterki KONIEC SPOILERA.
Oryginał
czy remake? Oto jest pytanie, co? Powiem tak: na żadnym z tych
filmów nie bawiłam się przednio, ale jako że wyżej cenię sobie
praktyczne efekty specjalne od CGI i preferuję, że tak to ujmę,
starsze klimaty, zwłaszcza te spotykane w horrorach z lat 70-tych i
80-tych XX wieku, to wybieram „Nie bój się ciemności” w
reżyserii Johna Newlanda. Stawiam na pierwowzór, chociaż
zachwycona nim nie jestem. Absolutnie nie jest to ten poziom kina
grozy siódmej dekady XX wieku, do którego zdążyłam się
przyzwyczaić. Spodziewałam się czegoś dużo lepszego, a więc tak
na dobrą sprawę spotkało mnie rozczarowanie. A mimo to wolę
oryginał od wersji współczesnej...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz