sobota, 2 marca 2019

Katrine Engberg „Stróż krokodyla”


W starej kamienicy w Kopenhadze jeden z lokatorów, starszy, schorowany mężczyzna Gregers Hermansen, znajduje okaleczone zwłoki młodej kobiety. Sprawa ta zostaje przydzielona inspektorowi Jeppemu Kornerowi, któremu partneruje inspektor Anette Werner. Okazuje się, że mieszkanie, w którym została zamordowana, młoda kobieta wynajmowała razem ze swoją przyjaciółką, w czasie zabójstwa pozostającą poza domem. Obie przyjaźniły się z właścicielką kamienicy, emerytką Esther de Laurenti, która od jakiegoś czasu pracuje nad powieścią kryminalną. Kobieta szybko zauważa podobieństwa pomiędzy morderstwem wymyślonym przez nią na potrzeby książki i prawdziwą zbrodnią, do której doszło w jej nieruchomości. Tak Esther, jak i śledczy nie mają wątpliwości, że zbieżności nie są przypadkowe. Wszystko wskazuje na to, że sprawca zainspirował się tekstem de Laurenti, do którego wgląd miała bardzo ograniczona liczba osób. Na domiar złego z czasem staje się jasne, że tajemniczy morderca jeszcze nie skończył, że bestialski mord dokonany w kamienicy Esther de Laurenti jest częścią większego planu, który śledczy starają się rozpracować.

Pierwotnie opublikowana w 2016 roku książka „Krokodillevogteren” („Stróż krokodyla”) jest debiutancką powieścią Dunki Katrine Engberg. Kryminał, którego głównymi bohaterami są policjanci z wydziału zabójstw, inspektorzy Jeppe Korner i Anette Werner, został bardzo dobrze przyjęty przez tamtejszych czytelników, z krytykami włącznie, ale na tym nie koniec. Pierwsza powieść Engberg została doceniona także poza granicami Danii, można chyba powiedzieć, że zyskała umiarkowany międzynarodowy rozgłos, w wielu fanów gatunku wręcz wlewając przekonanie, że oto narodziła się nowa gwiazda skandynawskiej literatury kryminalnej. „Stróż krokodyla” to pierwsza część zaplanowanej serii, która doczekała się już dwóch kolejnych tomów: „Blodmane” z 2017 roku i „Glosvinge” z roku 2018.

Kryminał albo jak kto woli thriller, „Stróż krokodyla”, jak u Alfreda Hitchcocka rozpoczyna się od „trzęsienia ziemi” - od makabrycznego znaleziska w starej kamienicy w Kopenhadze, należącej do emerytki Esther de Laurenti. Katrine Engberg nie porywa się tutaj na rzecz rzadko spotykaną w tym gatunku. W kryminałach właściwie normą jest ujawnianie zbrodni już na pierwszych stronicach książki – zbrodni, która stanie się przedmiotem policyjnego śledztwa, bardziej lub mniej szczegółowo, unaocznianego w kolejnych partiach powieści. Tutaj mamy do czynienia z tym pierwszym podejściem: ze śledztwem opisywanym w najdrobniejszych szczegółach, rozwijanym bez, zazwyczaj denerwującego mnie, pośpiechu, z godną pozazdroszczenia cierpliwością, która sprawiła, że bez trudu zanurzyłam się w ten zimny świat zbrodni. „Stróż krokodyla” jest bowiem wręcz przesiąknięty tym specyficznym skandynawskim klimatem, tą chłodną, ponurą atmosferą, którą każdy miłośnik kryminałów z tego regionu Europy zdążył już dobrze poznać. I pokochać, bo trudno nie dać się porwać tak sugestywnej aurze. Zwłaszcza jeśli kumuluje się ona w wiekowej kamienicy, niewprowadzającej co prawda, aż tak silnego poczucia klaustrofobii, jak kultowa trylogia apartamentowa Romana Polańskiego (z którą to zapewne już zawsze w pierwszej kolejności tego rodzaju miejsca akcji będą mi się kojarzyć), ale jak na współczesny kryminał i tak jest ono dosyć duże. Ilekroć Engberg wrzucała mnie do tej starej kamienicy, natychmiast ogarniało mnie nieprzyjemne (od kryminału jak najbardziej pożądane) wrażenie przebywania w gnieździe zła. Nawet wtedy, gdy autorka nie czyniła żadnych aluzji co do obecności jakiegoś intruza, nie mogłam oprzeć się przeczuciu, że zaraz uderzy, że przypuści atak na jedynego człowieka, który jako jedyny nadal przebywa w tej kamienicy albo to ten człowiek wreszcie ujawni światu swoje morderczą naturę... Morderstwo jednej z lokatorek jednego z pozostałych najemców doprowadziło do szpitala, natomiast osoba, która dzieliła mieszkanie z kobietą, która właśnie została pozbawiona życia, przeniosła się do rodziny. W kamienicy została tylko jej właścicielka Esther de Laurenti (i jej dwa psy), która od dawna wieczorami i nocami topi smutki w winie, a za dnia oddaje się głównie pracy nad książką. Kryminałem, z którego to morderca młodej przyjaciółki Esther prawdopodobnie czerpał inspirację. W ten oto sposób rzeczywistość doścignęła fikcję. „Stróż krokodyla” mówi między innymi o tym, jak cienka granica dzieli te dwa światy (wymyślony i realny), jak łatwo wprowadzić czyjeś fantazje w życie. Czyjeś albo swoje, bo chociaż Katrine Engberg nie stara się koncentrować podejrzeń czytelnika na Esther de Laurenti, to przynajmniej ja nie potrafiłam patrzeć na nią z ufnością. A co jeśli Esther de Laurenti wcieliła w życie scenariusz zbrodni, który niedawno przelała na papier i wyparła ten fakt z pamięci? Wiemy, że w noc morderstwa jednej z lokatorek jej kamienicy porządnie się upiła. W dodatku nie można wykluczyć choroby psychicznej, z której ona sama najpewniej nie zdaje sobie sprawy. Te dwa czynniki (choroba psychiczna i alkohol) mogły popchnąć ją do strasznej zbrodni, którą następnie wyparła z pamięci... Można chyba powiedzieć, że do pewnego stopnia zafiksowałam się na punkcie Esther de Laurenti, bo nawet wtedy gdy świadomość dyktowała mi, że prędzej jest ona ofiarą niźli sprawcą, to moja podświadomość właśnie w nią ciągle wymierzała oskarżycielski palec. I to poczucie swego rodzaju rozdwojenia uważam za najwartościowsze doświadczenie płynące z lektury tej powieści. Aczkolwiek nie mogę mieć pewności, że absolutnie każdy czytelnik „Stróża krokodyla” odbierze to w taki sam sposób, że każdego spotka takie przeżycie, bo wszystko zależy od tego, która osoba z tego dosyć szerokiego grona podejrzanych, najbardziej do nas przemówi. Esther de Laurenti tak naprawdę (obiektywnie rzecz biorąc) wcale nie jest bardziej prawdopodobną opcją od pozostałych postaci, którym bacznie przyglądają się śledczy na kartach omawianej powieści. Wrażenie, że autorka stara się odciągnąć moją uwagę od tej postaci było głównym powodem, dla którego postawiłam de Laurenti na szczycie sporządzanej przeze mnie w myślach listy podejrzanych. Z czasem mocno się ona rozrosła i szczerze powiedziawszy później przestałam już być taka pewna winy właścicielki kamienicy. Pierwsze miejsce na tej mojej liście podejrzanych zajmowały coraz to inne osoby – tak często zmieniałam swoje typy, że w końcu doszłam do wniosku, że lepiej nie szukać winnego na własną rękę, zrezygnować ze starań przechytrzenia autorki, bo najprawdopodobniej nic, poza nieprzyjemnymi zawrotami głowy, z tego nie wyniknie.

Chociaż na pierwszym planie „Stróża krokodyla” Katrine Engberg postawiła dwie postacie – cała ta seria ma koncentrować się przede wszystkim na nich – to tylko jedna z nich nie cierpi na irytujący deficyt szczegółów. Tylko Jeppego Kornera dane mi było bliżej poznać, co nie znaczy, że w tym przypadku mój apetyt na szczegóły został w pełni zaspokojony. Wydaje mi się, że książce tej przysłużyłoby się jeszcze szersze omówienie tej postaci – niekoniecznie jego wcześniejszego życia u boku żony, która później porzuciła go dla innego mężczyzny, ale już dosyć burzliwej relacji z koleżanką z pracy (partnerką) inspektor Anette Werner, moim zdaniem powinno się poświęcić więcej miejsca. Najbardziej jednak brakowało mi zgłębiania osobowości Kornera – Engberg całkowicie nie rezygnowała z zanurzania się w zbolałą psychikę mężczyzny, ale osobiście wolę bardziej wyczerpujące portrety psychologiczne literackich postaci. Chociaż z drugiej strony, jak na kryminał, jeśli o to chodzi, nie jest jeszcze tak źle. Gatunek ten bowiem nie słynie z drobiazgowych analiz psychologicznych śledczych starających się rozwikłać jakąś kryminalną zagadkę. Gorzej sytuacja przedstawia się u zawodowej partnerki Kornera, Anette Werner. Tak na dobrą sprawę Engberg więcej szczegółów podaje na temat Esther de Laurenti, o tej w gruncie rzeczy drugoplanowej postaci dowiedziałam się dużo więcej niźli o policjantce, która to przecież stanowi jeden człon duetu reprezentującego ową duńską literacką serię kryminalną. A szkoda, bo wybuchowy temperament Werner, jej nieprzejednany, zacięty sposób bycia obiecywał wiele elektryzujących spięć na linii Werner-Korner. Początkowo autorka czyniła takie sugestie, kazała mi spodziewać się jakichś poważniejszych scysji pomiędzy głównymi bohaterami książki, z czasem jednak zostałam zmuszona do wyzbycia się wszelkiej nadziei na takie atrakcje. Większych zastrzeżeń natomiast nie miałam do sposobu prowadzenia tego wyimaginowanego śledztwa. Katrine Engberg wykazuje się w tej materii nie tylko imponującym poszanowaniem wszelkich, nawet najdrobniejszych, szczegółów oraz zdolnością sukcesywnego zagęszczania zimnego klimatu zagrożenia uosabianego przez tajemniczego mordercę grasującego w Kopenhadze, konsekwentnego intensyfikowania napięcia bez wpadania w nadmierne, przekombinowane efekciarstwo, ale również pewną dozą pomysłowości. Niektórzy pewnie uznają, że jest jej zdecydowanie za mało, że ta duńska powieściopisarka nazbyt trzyma się utartych ścieżek, że nie wykazuje dużych chęci wyjścia poza wąskie ramy kryminału, ale akurat mnie ten brak większej oryginalności w ogóle nie przeszkadzał. To swego rodzaju przeplatanie rzeczywistości z fikcją literacką, może i samo w sobie nie jest szczytem kreatywności, ale w rękach tej stawiającej pierwsze kroki w powieściowym kryminale autorki (już nie, bo jak na tę chwilę ma na koncie w sumie trzy powieści z tego gatunku), ten motyw prezentuje się nie tylko bardzo smacznie, ale i dosyć świeżo. Powiązanie sprawy prowadzonej przez inspektora Jeppego Kornera z niedokończoną powieścią kryminalną autorstwa Esther de Laurenti to jedno, ale w pewnym momencie Engberg idzie o krok dalej. Jest taka chwila, w której autorka „Stróża krokodyla” sprawia, że rzeczywistość Jeppego Kornera splata się z naszą. Ale to niestety tylko pojedynczy przebłysk. Jeśli zaś chodzi o samo rozwiązanie tej sprawy, to mam do niego ambiwalentny stosunek. Jako że jest dosyć złożone (a przy tej złożoności spójne, nienaciągane) – składa się z kilku czynników, które miały za zadanie przede wszystkim zaskoczyć odbiorców – nie wszystko udało mi się przewidzieć, ale to nie znaczy, że cokolwiek zadziałało tutaj na mnie ogłuszająco. Co nieco przynajmniej przemknęło mi przez myśl już wcześniej, a to, na co nie wpadłam szczególnego wrażenia na mnie nie zrobiło.

Co prawda nie uważam debiutanckiej powieści pióra Dunki Katrine Engberg, za jakieś szczególne objawienie na runku literackim, „Stróż krokodyla” w moim oczach nie jest kryminałem doskonałym, powieścią pozbawioną wad, którą czytałam z prawdziwymi wypiekami na twarzy, ale na tyle dałam się porwać pisarstwu tej tutaj niedoświadczonej jeszcze powieściopisarki, że chętnie sięgnę po kolejne odsłony jej kryminalnej serii. Jeśli oczywiście zostaną wydane w Polsce... Na to liczę, bo w „Stróżu krokodyla” Katrine Engberg pokazała mi dość, by natchnąć mnie przypuszczeniem graniczącym z pewności, że jest materiałem na jedną z najjaśniej błyszczących gwiazd skandynawskiej prozy kryminalnej, że do perfekcji nie brakuje jej wiele. A właściwie to do podbicia mojego serca, bo skądinąd wiem, że zdaniem niektórych odbiorców „Stróża krokodyla” mistrzostwo osiągnęła już tutaj, że absolutnie niczego już w swoim pisarstwie poprawiać nie musi. Najlepiej niech każdy miłośnik literackich kryminałów i thrillerów koncentrujących się na policyjnych śledztwach sam to oceni, bo myślę, że nawet jeśli w czysty zachwyt nie wpadnie, to istnieje duża szansa na to, iż uzna tę publikację za na tyle dobrą, by nabrać ochoty na kolejne spotkanie z inspektorami Jeppem Kornerem i Anette Werner.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz