wtorek, 30 września 2014

„Zniknięcie” (1988)


Młoda para, Rex i Saskia, spędza wolne dni we Francji, ciesząc się swoim towarzystwem. Podczas postoju na stacji benzynowej kobieta kieruje się do pobliskiego baru i już nie wraca. Przerażony Rex przeszukuje cały teren, ale nie odnosi to żadnego rezultatu. Saskia znika bez śladu i dopiero wydarzenia mające miejsce trzy lata później rzucają trochę światła na tą zagadkę. Choć Rex spotyka się z inną dziewczyną nie zapomina o zaginionej ukochanej. Rozwiesza plakaty z jej podobizną i udziela wywiadów w mediach, w których często prosi porywacza o wyjawienie mu prawdy. Jego zaangażowanie wkrótce zwraca uwagę oprawcy Saski.

Holendersko-francuska adaptacja powieści Tima Krabbe, pt. „Złote jajko”, wyreżyserowana przez George’a Sluizera, na podstawie ich wspólnego scenariusza. Film szybko zaskarbił sobie sympatię krytyków, którzy nie ustawali w ciągłych zachwytach nad między innymi jego realizacją i narracją, co zapewne zaowocowało umieszczeniem tego tytułu w 1991 roku przez National Board of Review na liście najlepszych produkcji zagranicznych oraz próbą nominowania „Zniknięcia” do Oscara w kategorii najlepszych filmów nieanglojęzycznych. Kandydatura została jednak odrzucona przez Akademię, która swój werdykt wytłumaczyła tym, że produkcja Sluizera nie przystaje do typowych reprezentantów sztuki holenderskiej, a Francji firmować nie może przez wzgląd na ograniczoną ilość francuskich dialogów. Z innych dowodów uznania na wzmiankę zasługuje uhonorowanie produkcji Sluizera Złotym Cielcem na Netherlands-Film Festival, Feniksem odtwórczynię roli Saski Johannę ter Steege oraz zamieszczeniem w 2010 roku „Zniknięcia” na liście stu najlepszych filmów kina światowego przez magazyn „Empire”. Sukces popchnął Sluizera do nakręcenia amerykańskiej wersji „Zniknięcia” w 1993 roku (pod polskim tytułem „Zaginiona bez śladu”) z Jeffem Bridgesem, Kieferem Sutherlandem, Nancy Travis i Sandrą Bullock w rolach głównych.

Osobiście mam ambiwalentne odczucia do tej produkcji. Podczas seansu moje wrażenia zmieniały się ze sceny na scenę, balansując pomiędzy czystym zachwytem i zwykłym znużeniem. Nie wiem, czy ta nierówność była zamierzonym zabiegiem twórców, pragnących wprowadzić pewnego rodzaju dysonans poznawczy, mający większą szansę wbić się w pamięć, czy scenariusz najzwyczajniej w świecie chwilami tracił rozpęd, poprzez swoje zbyt duże rozbudowanie. Tak, więc prolog filmu, którego głównymi bohaterami są Rex (znakomity Gene Bervoets) i Saskia (moim zdaniem na początku tej historii zbyt mocno egzaltowana Johanna ter Steege) podróżujący przez Francję z miejsca mnie urzekł. Wyraziste zdjęcia pięknych widoczków i mrocznej szosy, przy akompaniamencie fenomenalnej ścieżki dźwiękowej Henny’ego Vrientena wręcz wgniatały w fotel, odwracając uwagę od wymuszenie dowcipnych konwersacji bohaterów. Pierwszym punktem kulminacyjnym ich podróży jest moim zdaniem mistrzowska scena pozostawienia Saski przez Rexa w ciemnym tunelu. Mężczyzna rusza na piechotę po benzynę, a przerażona kobieta wrzeszczy za nim w gęstych ciemnościach. Sluizerowi tylko dwa razy w „Zniknięciu” udało się zbudować tak porażający klimat (drugi raz dopiero w finale). Kiedy Rex i Saskia docierają do stacji benzynowej i dziewczyna znika bez śladu akcja przeskakuje do Francuza, Raymonda Lemorne’a (świetny w tej roli Bernard-Pierre Donnadieu), pozornie szczęśliwego męża i ojca, który w tajemnicy przed rodziną opracowuje misterny plan porwania kobiety. Szybko można się zorientować, że twórcy zaburzyli tutaj chronologię, prezentując nam wydarzenia sprzed zaginięcia Saski z punktu widzenia jej porywacza, co w moim mniemaniu burzy klimat. Film o wiele lepiej prezentowałby się bez tego przedwczesnego ujawnienia tajemnicy zaginięcia Saski. Niestety, aura mistycyzmu wyczuwalna w trakcie chaotycznych poszukiwań dziewczyny przez Rexa zaraz po jej zniknięciu wyparowała w drugiej, mocno nużącej partii, obrazującej losy jej niezdarnego oprawcy. Później akcja znowuż przeskakuje, tym razem o trzy lata do przodu. Wówczas to dowiadujemy się, że Rex wraz ze swoją nową dziewczyną nadal oddaje się uporczywym próbom wyjaśnienia zagadki zaginięcia Saski. Ta obsesja wręcz zżera go od środka. Tak bardzo pragnie dowiedzieć się, jak skończyła jego ukochana, że nawet nie myśli o zemście na jej oprawcy, który notabene teraz podsyła mu pocztówki ze wskazówkami kolejnych posunięć. Rex jest marionetką w rękach Raymonda, który opracowuje kolejny demoniczny plan. W tej trzeciej partii filmu urzekły mnie charakterystyki dwóch głównych bohaterów rozgrywki. Ich zachowanie w pierwszym lepszym amerykańskim filmie zapewne wydawałoby się mocno nielogiczne, ale przez wzgląd na to, że scenarzyści sporo miejsca poświęcili ich osobowościom nietrudno logicznie wytłumaczyć sobie ich z pozoru nieprzemyślane posunięcia, prowadzące do oczekiwanej konfrontacji.

Czwarta część tej historii, obrazująca relacje pomiędzy dwoma przeciwstawnymi bohaterami zachwyca retrospekcjami, ale nuży dialogami. Inaczej mówiąc, kiedy to tajemnica zniknięcia Saski (w końcówce również zobaczymy Johannę ter Steege, która w porównaniu do prologu wypadła w niej wręcz zjawiskowo) zaczęła się wyjaśniać nie mogłam oderwać wzroku od ekranu, poznając tajniki niezdarnego planu oprawcy. Ale równocześnie popadałam w swego rodzaju letarg ilekroć scenarzyści wracali do tymczasowych wydarzeń, ogniskujących się na rozmowach Rexa i Raymonda. Natomiast finał miażdży w każdym calu, nie tylko swoją nieprzewidywalnością, ale też druzgocącą wymową. Pesymistyczny i niepokojący, czyli dokładnie taki, jaki porządny thriller mieć powinien.

Po seansie „Zniknięcia”, które to owszem jest całkiem przyzwoitym dreszczowcem, ale jednak niepozbawionym kilku mankamentów, zastanawiam się nad zapoznaniem się z jego amerykańskim remake’iem. Jestem po prostu ciekawa, czy George Sluizer zmodyfikował na plus te nużące wstawki pojawiające się w pierwowzorze, czy raczej odwrotnie – zepsuł elementy, które były wręcz idealne (realizację, ścieżkę dźwiękową, charakterystykę bohaterów i dwie mocno trzymające w napięciu sceny). Cóż, może kiedyś zdecyduję się na seans „Zaginionej bez śladu”, a tymczasem polecam oryginał osobom, którzy jeszcze się z nim nie zapoznali, ale pod warunkiem, że niestraszne im monotonne przestoje w akcji, które choć są jedynym minusem „Zniknięcia” to jednak na tyle istotnym, aby zniechęcić co bardziej niecierpliwych widzów. Pozostałych zachęcam do obejrzenia, bo choć sama jestem daleka od zachwytów nad scenariuszem to jednak tkwi w nim spory potencjał, z którym warto się zapoznać.

1 komentarz:

  1. Dla mnie ten film był rewelacyjny. Do samego końca trzyma w napięciu, a zakończenie jest naprawdę mocne. Do remake'a się dopiero przymierzam, ale oryginał polecam każdemu.

    OdpowiedzUsuń