Rok
1960. Ojciec Thomas Riley i ojciec John Thornton zostają wysłani
przez Watykan do zakonnego ośrodka „dla upadłych kobiet”, by
zbadać figurę Najświętszej Maryi Panny płaczącą krwawymi
łzami. Ojciec John filmuje śledztwo, które ma dać odpowiedź na
pytanie, czy doszło tutaj do cudu. Długoletnie doświadczenie w
tego typu sprawach ojcu Thomasowi nie pozwala brać pod uwagę takiej
możliwości. Ksiądz skłania się ku jakiejś naturalnej
przyczynie, nie odrzucając przy tym próby oszustwa ze strony
człowieka. Już na początku swojego pobytu w tym miejscu księża
zauważają, że prowadzące ośrodek zakonnice bardzo źle traktują
swoje podopieczne. Ale największe oburzenie u ojca Thomasa budzi
widok niejakiej Kathleen O'Brien, zamkniętej w izbie klasztornej,
ciężarnej nastolatki, mającej objawy choroby psychicznej bądź,
jak wolą myśleć siostry, opętania przez demona. Ojciec Riley
sceptycznie podchodzi do tej drugiej ewentualności, tak samo jak do
opowieści księdza Thorntona o jego nocnych spotkaniach z duchami
dzieci. Wydarzenia, którym będzie świadkował z czasem zmuszą go
do zweryfikowania swojego wstępnego osądu.
Angielsko-brytyjski
horror religijny wykonany techniką found footage, „The Devil's
Doorway” został wyreżyserowany przez debiutującą w pełnym
metrażu Aislinn Clarke, która na to przedsięwzięcie potrzebowała
zaledwie pół miliona dolarów (szacunkowo). Scenariusz Clarke
napisała wespół z Martinem Brennanem i Michaelem B. Jacksonem,
czerpiąc inspirację z afery, która wybuchła w Irlandii w latach
90-tych w związku z odkryciem ludzkich szczątek oraz skandalicznych
praktyk, do jakich dochodziło w tamtejszych tzw. azylach dla
upadłych kobiet, prowadzonych przez zakony Kościoła katolickiego
(tzw. siostry magdalenki). Wedle zeznań kobiet przetrzymywanych w
tych ośrodkach (komercyjnych pralniach) stosowano tam na nich
przemoc fizyczną, psychiczną i seksualną.
„The
Devil's Doorway” w większości został nakręcony na
16-milimetrowej taśmie filmowej. To przede wszystkim przyczyniło
się do uzyskania przez twórców klimatu retro, ale nie bez
znaczenia jest też znikoma ilość obrazów generowanych
komputerowo, udźwiękowienie i takie bajery, jak wstawki imitujące
miejscowe uszkodzenia taśmy. Jako że akcja filmu rozgrywa się na
początku lat 60-tych XX wieku, filmowcom zależało na wytworzeniu
atmosfery nasuwającej skojarzenia z produkcjami kręconym w tym
okresie, ale mnie osobiście najbardziej przypominało to kino grozy
z lat 70-tych XX i nie mogę powiedzieć, żebym miała to twórcom
za złe. Wręcz przeciwnie! Ziarniste, przyblakłe obrazy, które
wydają się być brudne, mocno zanieczyszczone, co zawdzięczałam
nie tylko technice filmowania, ale również obskurnym
pomieszczeniom, w których zamknięto akcję omawianego horroru. Mój
zapał z lekka studziło jednak tzw. kręcenie z ręki. Metoda, która
ma wielu zwolenników, bodaj głównie dlatego że wzmaga realizm i w
przypadku „The Devil's Doorway” do pewnego stopnia tak jest, ale
nie brakuje też nadmiernie rozchwianych obrazów, które, jak to
często u mnie z tego typu filmami bywa, utrudniały mi odbiór.
Kamera zataczająca koła po dosyć ciasnym wnętrzu ośrodka „dla
upadłych kobiet”, chaotyczne rejestrowanie ścian i podłóg,
wytrącało mnie z rytmu. W takich chwilach zamiast w napięciu
wyczekiwać nieuchronnego skierowania kamery na jakieś w zamiarze
twórców niepokojące zjawisko, na jakąś robiącą upiorne
wrażenie istotę, przygotowywałam się na mdłości i ból głowy,
które nie nadeszły, ale chyba tylko dlatego, że starałam się nie
wypatrywać usilnie czegokolwiek w tym rozgardiaszu, nie zagłębiać
się zbytnio w te co bardziej chaotyczne fragmenty koszmarnych
przejść dwóch księży w przybytku prowadzonym przez siostry
zakonne (poza scenami z dziećmi). Na szczęście dla mnie te
sekwencje nie zdominowały owej produkcji, stateczniejszych obrazów
było więcej, dzięki czemu mogłam w całkiem zadowalającym
stopniu zaangażować się w fabułę. Opowieść ta nie jest
wyszukana – scenarzyści zauważalnie nie starali się niczego
przynajmniej nadmiernie komplikować (przynajmniej, bo możliwe, że
niektórzy odbiorcy zarzucą im zbyt dużą enigmatyczność) ani
odchodzić od utartych w horrorze ścieżek. „The Devil's Doorway”
korzysta z dobrze znanych fanom gatunku motywów i według mnie robi
to z niemałym wyczuciem. Widać, że Aislinn Clarke wie z czym to
się je: że nie tylko zna prawidła, jakimi rządzi się filmowy
horror, ale co ważniejsze potrafi wykorzystać tę wiedzę na tyle,
żebym przynajmniej ja wyszła ze spotkania z jej pierwszym
pełnometrażowym filmem w całkiem dobrym nastroju. Poszukiwaczy
oryginalności „The Devil's Doorway” najprawdopodobniej mocno
rozczaruje, bo nie wydaje mi się, żeby motyw katolickiego ośrodka
dla tzw. upadłych kobiet uznali oni za wystarczająco duży przejaw
kreatywności. Ale mogę się mylić, ponieważ niełatwo jest mi
wejść w skórę poszukiwaczy innowacji w horrorze, jako że sama
nie przynależę do tej grupy. Konwencjonalność mi nie przeszkadza,
jeśli tylko twórcy podejdą do niej w odpowiedni dla mnie sposób.
Na przykład taki, jak w tym oto horrorze religijnym zrealizowanym
techniką found footage. „The Devil's Doorway” ma w sobie trochę
z nunsploitation – zakonnice znęcające się nad osobami, którymi
miały się opiekować, młodymi kobietami, wśród których są
między innymi prostytutki, sieroty i osoby chore psychicznie. W
nunsploitation zazwyczaj jednak epatuje się przemocą fizyczną,
psychiczną i seksualną, „The Devil's Doorway” natomiast większą
wagę przykłada do budowania sfery nadprzyrodzonej, dręczenie
biednych kobiet przez zdemoralizowane zakonnice spychając na dalszy
plan. Przemoc względem kobiet wykorzystywanych do pracy w pralni
należącej do Kościoła katolickiego w filmie Aislinn Clarke
zostaje wyraźnie zaakcentowana, aczkolwiek nie w aż takim stopniu,
żeby można było podciągnąć to pod exploitation. Pewne
naleciałości podgatunku tego rodzaju filmów (nunsploitation) w
„The Devil's Doorway” są, ale w mojej ocenie to mało, by uznać
owe przedsięwzięcie za jednego z przedstawicieli tego typu kina.
Jeśli
wierzyć danym krążącym w Internecie, Aislinn Clarke na swój
debiutancki pełnometrażowy film wydała tylko w przybliżeniu pół
miliona dolarów. Dla porównania wypuszczona w tym samym roku, co
„The Devil's Doorway” „Zakonnica” Corina Hardy'ego kosztowała
(szacunkowo) dwadzieścia dwa miliony dolarów. I teraz niech ktoś
mi powie, że im wyższy budżet, tym większa szansa na udany
horror... Omawiany film moim zdaniem bije na głowę tę hollywoodzką
papkę i jestem przekonana, że nie będę w tej opinii osamotniona,
że przynajmniej niektórzy odbiorcy obu tych filmów przyznają mi
rację. Wspomniany już brudny klimat „The Devil's Doorway”
uważam za najsilniejszą składową tej produkcji, ta obskurna
atmosfera wręcz niesie całe to przedsięwzięcie, dodaje mu takich
skrzydeł, jakich boleśnie brakuje we współczesnym kinie grozy. W
latach 70-tych i 80-tych XX wieku powstawało mnóstwo filmów
utrzymywanych w takiej albo podobnej aurze, ale XXI-wiecznych obrazów
uderzających w taki bądź zbliżony klimat jest bardzo mało. Z
otwartymi ramionami witam więc każdy horror starający się
przywołać wspaniałego ducha kina grozy z dawnych lat (nie tylko z
dwóch wyżej wymienionych dekad dwudziestego stulecia), aczkolwiek
zdarza się i tak, że to gorące przywitanie okazuje się na wyrost,
bo nie każde takie starania filmowców dają wymierne efekty, a i
bywa i tak, że atmosfera retro nie rekompensuje w moich oczach
licznych mankamentów produkcji. W „The Devil's Doorway”
atmosfera, chociaż znakomita, nie była w stanie w całości
wynagrodzić mi tych wszystkich nadmiernie chaotycznych wstawek
„kręconych z ręki” oraz dosyć ubogiej fabuły. Do scenariusza
nie mam tak poważnych zastrzeżeń, jak do tej okropnej techniki
found footage, bo jako że prostota w filmie na ogół działa na
mnie ujmująco, to udało mi się wejść w tę opowieść, ale nie
tak dalece, jakbym tego chciała. Przez motyw domniemanego opętania
przez demona scenarzyści na dobrą sprawę ledwie się prześlizgują.
Według mnie poświęcają mu zbyt mało uwagi, chociaż wątek ten
nie jest bez znaczenie dla tej historii. Myślę, że jest na tyle
ważnym składnikiem rzeczonej opowieści, że zasługiwał na trochę
więcej miejsca, na nieco większe rozwinięcie. Za to sceny z
potencjalnymi duchami dzieci to niemalże (za wyjątkiem chwil, kiedy
kamera „zanadto interesuje się” ścianami i podłogami)
kwintesencja nastrojowego horroru. Nawet niewywierające na mnie
spodziewanego skutku prymitywne próby nie tyle straszenia, ile
zaskakiwania, te jakże modne w dzisiejszych czasach jump scenki
nie były w stanie odebrać mi czystej radości płynącej z
obserwowania w miarę upiornie się prezentujących widmowych
dzieciaków. Minimalistyczna i dzięki temu nieporównanie bardziej
realistyczna niż w tych wszystkich dużo droższych XXI-wiecznych
straszakach, charakteryzacja domniemanych duchów plus umiejętne
budowanie napięcia, intensyfikowanie dosyć mrocznej atmosfery
nadnaturalnego zagrożenia za pomocą bardzo skromnych środków,
które mają dużo większą siłę rażenia niż te przeklęte
efekty komputerowe, których pełno we współczesnych horrorach. I
te białe oczy opętanych... Po prostu uwielbiam takie widoki w
horrorze. Podobała mi się też postać księdza Thomasa Rileya,
chociaż odtwórca tej roli, Lalor Roddy, niebyt się postarał. Jego
warsztat pozostawia wiele do życzenia, ale zaciekawiła mnie sama
postać księdza sceptyka; duchownego nie tylko dostrzegającego wady
Kościoła, również głośno sprzeciwiającego się haniebnym
praktykom od lat stosowanych przez tę uświęconą organizację.
Człowieka wierzącego w Boga, ale już dawno wyzbytego wiary w
Kościół, w czystość intencji grubych ryb z Watykanu, według
niego samego, pławiących się w bogactwie zyskanego kosztem
najbardziej potrzebujących. Zakończenie filmu też uważam za (w
miarę) udane, bo pozostawia miejsce na domysły, nie podaje
wszystkiego na przysłowiowej tacy, aczkolwiek wolałabym, żeby
jeszcze bardziej to utrudniono, żeby sfinalizowano to w jeszcze
bardziej zagadkowy sposób, bo myślę, że to i tak dla części
widzów będzie stanowczo zbyt łatwe, że mało kto będzie miał
problemy z poskładaniem wszystkich wrzuconych w scenariusz
informacji w logiczny ciąg wydarzeń, który doprowadził dwóch
księży... zobaczycie gdzie, choć podejrzewam, że akurat to
będziecie przeczuwać praktycznie od początku „The Devil's
Doorway”.
Polecam
nie tylko fanom nastrojowych horrorów zrealizowanych techniką found
footage, a nawet nie przede wszystkim im. Debiutancki pełnometrażowy
film Aislinn Clarke najgoręcej rekomenduję miłośnikom kina grozy
z lat 70-tych, bo chociaż akcja filmu toczy się w 1960 roku, to
mnie osobiście warstwa techniczne kojarzyła się z tą późniejszą
dekadą. „The Devil's Doorway” moim zdaniem nie jest horrorem
idealnym, do tego jeszcze całkiem sporo mu brakuje, ale ta jego
obskurność, to duże wyczucie gatunku twórców, ten realistycznie
i dosyć upiornie się prezentujący minimalizm, od którego filmowcy
nie odchodzą nawet podczas dosyć licznych, bardziej zdecydowanych,
dosłowniejszych prób straszenia widzów - myślę, że choćby z
tych powodów na angielsko-irlandzki „The Devil's Doorway” warto
zwrócić uwagę miłośników kameralnego, niskobudżetowego, diablo
klimatycznego kina grozy o (domniemanych) zjawiskach nadprzyrodzonych
zachodzących w jakimś przybytku. W tym przypadku takim, które
zainspirowało samo życie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz