piątek, 5 czerwca 2020

„Jezioro śmierci” (2019)


Pięcioro młodych ludzi przybywa do otoczonego lasami drewnianego domu nad jeziorem, należącego do jednej z nich, Lillian. Kobieta zamierza wystawić go na sprzedaż, przedtem jednak ona i pozostali planują spędzić w nim kilka dni. O tutejszym jeziorze krążą mroczne legendy, które mogą mieć jakiś związek z zaginięciem brata bliźniaka Lillian, Bjørn. Jego siostra nadal bardzo to przeżywa, ale przed powrotem do domu wydawało się, że jej stan psychiczny ulega poprawie. Teraz natomiast Lillian miewa niepokojące wizje i koszmary senne. Każdej nocy lunatykuje i wydaje się, że jakaś siła wciąż popycha ją w kierunku jeziora. Poza tym w domu i jego okolicach zachodzą zagadkowe zjawiska, które nie umykają także pozostałym.

W 1942 roku na rynku wydawniczym zadebiutowała powieść norweskiego pisarza André Bjerke pt. „De dødes tjern”, która została przeniesiona na ekran w 1958 roku przez Kåre Bergstrøma pod tym samym tytułem. Obraz już w swojej epoce odniósł ogromny sukces, a w 1998 roku zajął czwarte miejsce na liście dziesięciu najlepszych norweskich filmów w historii, opracowanej przez stu jeden norweskich filmowców i krytyków. Nini Bull Robsahm, norweska twórczyni między innymi thrillera/dramatu „Amnesia” z 2014 roku, stworzyła swoją wersję „De dødes tjern”. Swobodny remake i zarazem luźną adaptację powieści André Bjerke , w której chciała oddać należny hołd nie tylko tym wielkim dziełom, ale i ogólnie horrorom spod znaku „grupa przyjaciół wyjeżdża”. Bo Robsahm nie ma wątpliwości, że to właśnie film „De dødes tjern” Kåre Bergstrøma zapoczątkował tę tradycję w kinie grozy. Nowe „Jezioro umarłych”  (oryg. „De dødes tjern”, tytuł międzynarodowy: „Lake of Death”) w reżyserii i na podstawie scenariusza Nini Bull Robsahm, swoją premierę miał w rodzimej Norwegii w listopadzie 2019 roku.

Jezioro śmierci” Nini Bull Robsahm kręcono na wyspie Jeløya oraz w mieście Bergen. Główne zdjęcia trwały mniej więcej dwadzieścia dni, a część obsady była wielce zaskoczona stylem i tempem pracy na planie. Przyzwyczajeni do technologii cyfrowej aktorzy „odkryli uroki aparatów analogowych”. 35-milimetrowa taśma, niewielka, jak na dzisiejsza standardy, ilość cięć, powolny rozwój... Jak to ujęła sama Robsahm: „nieco przestarzały styl narracji”. Pomijając literacki pierwowzór „Jeziora śmierci” i adekwatny obraz Kåre Bergstrøma z 1958 roku, Robsahm i jej ekipa inspirowali się głównie kinem grozy z lat 80-tych XX wieku. Starali się, i moim zdaniem z całkiem niezłym efektem, przywołać magicznego ducha filmów z tamtego okresu. Nadać nowej wersji „Jeziora umarłych” charakter retro. Przyblakłe i, jak przystało na skandynawskie kino, zimne zdjęcia, szczególne wrażenie robiące w licznych skupieniach na naturalnym otoczeniu drewnianego domu, do którego przybyli młodzi bohaterowie filmu. Robsahm nie ukrywała, że starała się zbliżyć klimatem do „Martwego zła” Sama Raimiego. Ze wszystkich produkcji wspominanych w scenariuszu to legendarne przedsięwzięcie pojawia się najczęściej. Poza tym długoletni miłośnicy gatunku bez trudu powinni wyłapać nawiązanie do „Koszmaru z ulicy Wiązów” Wesa Cravena. A tytuł „Śmiertelnej gorączki” Eliego Rotha pada już wprost. Cała sceneria aż krzyczy, że „tu złego coś się skrada”. Przepiękne, a przy tym ponure i nacechowane jakąś ukrytą groźbą obrazy autorstwa Axela Mustada oraz niesamowity wkład muzyczny Johna Debneya. Melancholijny, przygnębiający motyw przewodni i agresywne, groźne dźwięki sygnalizujące obecność czegoś zepsutego równie skutecznie, co posępne ujęcia tego odizolowanego zakątka świata. I jeszcze widowiskowy, często szarpiący nerwy montaż Boba Murawskiego. Oniryczne scenki na jego talencie zyskują zdecydowanie najwięcej – nerwowe, coraz gwałtowniejsze cięcia i natychmiastowe przeskoki w dalsze sekwencje być może tylko rzekomych sennych doświadczeń Lillian. Postawiono na minimalizm – w „Jeziorze umarłych” wprawdzie nie brakuje bardziej dosłownych wstawek obliczonych na straszenie, ale nie jestem przekonana, czy osoby gustujące w wymyślnych, drogich, nowoczesnych efektach specjalnych, zdołają przekonać się do takich, bądź co bądź, skromnych dodatków. Dość oszczędnych w formie, co w moich oczach tylko dodawało im autentyzmu. Najczęściej pojawia się czarny szlam – spływający po ścianach, wydobywający się z kranów i z ust, tryskający z odpływu i pojawiający się z nagła na ciele głównej bohaterki, Lillian (przekonująca kreacja Iben Akerlie, w ogóle cała obsada moim zdaniem dobrze się spisała, ale najbardziej elektryzował mnie Elias Munk wcielający się w dość narwaną postać Haralda). Ale największe wrażenie (tak, przestraszyłam się) zrobił na mnie finał jednej z samotnych nocnych wędrówek Lillian po lesie. Tajemnicza niewiasta w koszuli nocnej i drzewo, i... Miazga! Niby prymitywna forma straszenia (jump scenka), niby pójcie na łatwiznę, a działa. I to jak! Pewnie dlatego, że przygotowano jej odpowiedni grunt, o którym tak wielu dzisiejszych twórców zapomina, czyli zręczne intensyfikowanie napięcia stosownej długości (ani za krótkie, ani nazbyt długie) i oczywiście należycie mroczną oprawę wizualną. I też dlatego, że w szczytowym momencie pokazano mi coś tak upiornego. A nie jak to często bywa figę z makiem. Mamy też klasyczne zagrania typu pukanie w ściany i samoistnie otwierające się drzwi. Rozlegające się nocą odgłosy poruszania się kogoś lub czegoś po drewnianym domu Lillian. Zwyczajne ręce wyskakujące nagle z cienia, chwytające i wciągające... Gdzieś, gdzie najpewniej panują wieczne ciemności.


Nimfy? Duch mężczyzny, który przed laty dokonał w tym miejscu rozszerzonego samobójstwa (zabił swoją żonę, a potem siebie)? A może człowiek z krwi i kości? Któryś z młodych bohaterów filmu albo ktoś z zewnątrz? Być może sama Lillian. Działająca nieświadomie. We śnie. Twórcy starają się nas przekonać, że czołowa postać nowego „Jeziora umarłych” nie jest okazem zdrowia psychicznego, że widzi rzeczy, których inni nie dostrzegają. Halucynacje niekoniecznie o charakterze nadprzyrodzonym. Z drugiej strony nie pozwala się nam wykluczyć i tej interpretacji. „Jezioro śmierci” Nini Bull Robsahm to horror nastrojowy pełen subtelności, niuansów, niezbyt czytelnych tropów, które zdają się prowadzić donikąd. Mocno zagadkowy, ale nie należy doszukiwać się w tym obietnicy nieprzewidywalnego wyjaśnienia przeżyć pięciorga młodych osób w domu na odludziu. Szczerze mówiąc rozwiązanie tej zagadki samo mi się nasunęło i to już w początkowej partii filmu. Od czasu do czasu nachodziły mnie jednak wątpliwości – dopuszczałam inne interpretacje, ale zawsze wracałam do myśli, która pojawiła się jako pierwsza. Po części miałam słuszność. Częściowo, bo Nina Bull Robsahm dała mi też materiał do głębszych przemyśleń, ostatecznie dokonała czegoś, co moim zdaniem, jest stanowczo zbyt rzadko praktykowane. A bo wydaje się, że „wykładanie wszystkiego na tacy” cieszy się większym uznaniem obecnej publiki. To znaczy niewielu oczekuje od kina grozy niejasności, niewielu chce samodzielnie szukać odpowiedzi. Podczas seansu owszem, ale na końcu wypadałoby wszystko ładnie objaśnić. Robsahm od tego ucieka. Można powiedzieć, że idzie pod prąd. Wbrew aktualnym trendom, bo i jej „Jezioro śmierci” w ogóle miało nie iść z duchem czasu. Akcję co prawda umieszczono w okresie współczesnym, o czym świadczą chociażby smartfony bohaterów obrazu, ale technika filmowania, klimat, efekty specjalne i poleganie na wyobraźni widza – wszystko to przypomina „starą szkołę straszenia”, na której rzecz jasna zdarza się bazować też innym dzisiejszym filmowcom. Tak naprawdę horrory vintage kręci się coraz częściej – można powiedzieć, że niegdysiejszy styl straszenia wraca do łask, ale nie wiem, czy już powinno się to nazywać prawdziwą ekspansją retro. Tak czy inaczej nowe „Jezioro umarłych” spokojnie można podciągnąć pod tę kategorię. Horrorów bazujących przede wszystkim na klimacie, podawanych bez zbędnego pośpiechu, bardziej nastawionych na emocje, niźli gwałtowne i niepozostawiające pola dla wyobraźni widza momenty, które jeśli już to zwykle dostarczają jedynie krótkotrwałych podniet. Nowe „Jezioro umarłych” (nie wiem jak z powieścią i jej pierwszą ekranową wersją, bo jeszcze nie miałam okazji się z nimi zapoznać) to horror psychologiczny i zarazem horror o zjawiskach nadprzyrodzonych. Bo bez względu na to, z jakim wyjaśnieniem zjawisk zachodzących w leśnym domku Lillian się spotkamy (ewentualnie jakie sami sobie ukujemy), nie ulega wątpliwości, że zdolna Norweżka i jej niemniej zdolna ekipa nadali swojemu przedsięwzięciu oba te kierunki. Opowieść o chorej psychicznie kobiecie zestawili z opowieścią o kobiecie zderzającej się ze sferą nadprzyrodzoną. Ale i nadali jej przynajmniej pozory historii o niebezpiecznym osobniku z krwi i kości. Człowieku, który przyszedł z zewnątrz albo ukrywa się wśród znajomych bardzo udręczonej młodej kobiety. Kobiety, która nie zdawała sobie sprawy, że w jej własnym domu (rok temu przeprowadziła się do miasta, a teraz wróciła, żeby spędzić w nim trochę czasu, zanim go sprzeda) znajduje się piwnica. I to taka niby żywcem wyjęta z „Martwego zła” Sama Raimiego, o czym nie omieszka wspomnieć jeden z bohaterów „Jeziora śmierci”. Na wypadek gdyby komuś to umknęło. A w tej piwnicy... kryje się zło! Czy martwe, to się okaże. Nie ulega jednak wątpliwości, że coś z tym mrocznym, zagraconym pomieszczeniem jest na rzeczy, że zagnieździła się tam jakaś siła... No dobrze, to może być tylko projekcja umęczonego umysłu Lillian. Czarny szlam tak naprawdę pojawia się tylko w jej głowie. Tak samo zresztą, jak żywe trupy, które nieoczekiwanie przed nią wyrastają. Z drugiej strony to drugie może być zapowiedzią przyszłych wydarzeń. Rychłego końca jej towarzyszy i niewykluczone, że i jej samej. O czym myśli sama Lillian? Jak odczytuje te wszystkie niepokojące obrazy, które bez ostrzeżenia ją nawiedzają zarówno na jawie, jak i we śnie? Ciężko zgadnąć, bo Lillian nie jest typem osoby skorej do zwierzeń. Jest wycofana, wiecznie zamyślona, małomówna, nieekspresyjna, introwertyczna, ale bez wątpienia przygnieciona potężnym smutkiem wywołanym stratą brata bliźniaka. Lillian wini siebie – nie jest w stanie spojrzeć na to jak na losowe zdarzenie, przyjąć do wiadomości, że nie miała nic wspólnego z zaginięciem brata. Zaakceptować tłumaczenia bliskich jej osób, przestać się niepotrzebnie katować i po prostu żyć dalej. Lillian chyba uważa, że nie zasługuje na szczęście, że musi już zawsze pokutować za faktyczne, czy tylko wyimaginowane przewiny względem brata. W sumie dość przygnębiająca to opowieść o rodzeństwie, które zawsze miało pod górkę, a potem... Potem została już tylko Lillian, która ewidentnie coraz gorzej radzi sobie z tą bolesną stratą. Okazuje się bowiem, że czas nie tylko nie leczy ran, ale wręcz je zaognia. A jeśli na dodatek w sprawę wmiesza się jakaś mroczna, nadnaturalna siła... Zapowiada się solidny kawał nastrojowego, mocno trzymającego w napięciu, bardzo wciągającego i całkiem upiornego horroru. Co tam zapowiada? Takie właśnie, moim zdaniem, jest nowe „Jezioro umarłych”! Też dość mocno przewidywalne, ale... To szczegół.

Nareszcie horror, który oglądało się z najprawdziwszym zainteresowaniem. Mroczny obraz wprost z chłodnej Norwegii od kobiety, która moim zdaniem powinna wiązać swoją zawodową przyszłość właśnie z horrorem. Nini Bull Robsahm ma wrodzony talent do opowiadania filmowych historii z dreszczykiem. Widać, że czuje ten gatunek każdą komórką swojego ciała. I chociaż ta opowieść nie jest tak do końca jej, bo jednak „Jezioro śmierci” opiera się na pomyśle z pierwszej połowy XX wieku, to bez względu na to, ile własnej inwencji w tę opowieść wlała, jestem pewna, że to artystka obdarzona bogatą wyobraźnią. Po prostu to czuję. Czuję, że Robsahm może znacznie wzbogacić filmowy horror. Dać mu wiele od siebie. W sumie to już wiele mi dała. Ponury, zimny, potrafiący wystraszyć, ale i zasmucić film grozy, nawiązujący do skandynawskiego folkloru, psychologiczny obraz smacznie zestawiony z nadnaturalną opowieścią roztoczoną w głębi lasu. W drewnianym domu z piwnicą rodem z „Martwego zła” Sama Raimiego. Wyborny hołd dla starszego kina, ze wskazaniem na horrory o młodych ludziach, którzy przybywają gdzieś, gdzie źle się zadzieje. Winszuję i proszę o więcej takich.

1 komentarz:

  1. Sążnisty tekst, biorąc pod uwagę, że film jest dość przeciętny.

    OdpowiedzUsuń