czwartek, 18 czerwca 2020

Keith Donohue „O chłopcu, który rysował potwory”


Dziesięcioletni Jack Peter Keenan mieszka wraz z rodzicami, Timem i Holly, na wybrzeżu stanu Maine. Chłopiec ma zespół Aspergera, a od ponad trzech lat dodatkowo cierpi na agorafobię. Od czasu, gdy omal nie utonął w oceanie. Jedynym przyjacielem Jacka Petera jest jego rówieśnik, Nick Weller, a jego ulubionym zajęciem od niedawna jest rysowanie potworów. Przerażających stworzeń pochodzących z jego wyobraźni bądź z rzeczywistości. Chłopiec utrzymuje, że w pobliżu faktycznie czają się potwory, ale jego rodzice składają to na karb wybujałej dziecięcej wyobraźni. Wkrótce jednak sami zaczynają doświadczać niezwykłych rzeczy. Tim widuje w okolicy tajemniczą postać, a do Holly docierają dziwne odgłosy. Kobieta nawiązuje relację z miejscowym proboszczem, ojcem Boldenem i jego zabobonną gosposią pochodzącą z Japonii, panną Tiramaku i dostaje obsesji na punkcie utonięcia statku „Porthleven”, do którego, jak się dowiaduje, doszło w tych okolicach w 1849 roku i które może jakoś łączyć się z niepokojącym incydentami zachodzącymi w otoczeniu Keenanów.

Amerykanin Keith Donohue na rynku literackim zadebiutował w 2006 roku docenioną powieścią „The Stolen Child” (pol. „Skradzione dziecko”) zainspirowaną wierszem William Butlera Yeatsa pod tym samym tytułem. „O chłopcu, który rysował potwory” (oryg. „The Boy Who Drew Monsters”) to jego czwarta powieść (dotychczas napisał pięć) – jej światowa premiera przypadła na rok 2014, w Polsce zaś ukazała się pięć lat później nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka. Donohue wcześniej pracował w National Endowment for the Arts, a obecnie jest dyrektorem ds. komunikacji w National Historical Publications and Records Commission.

O chłopcu, który rysował potwory” Keitha Donohue to horror nastrojowy, w którym domniemana sfera nadprzyrodzona przeplata się z potencjalnymi imaginacjami ludzkiego umysłu. Opowieść o niewyobrażalnej sile wyobraźni, która może nasuwać skojarzenia z „Ręką mistrza” Stephena Kinga, trudnym rodzicielstwie, szorstkiej dziecięcej przyjaźni i izolacji, w której rodzą się demony. Wybrzeże stanu Maine jesienno-zimową porą. W oddalonym od innych nieruchomości „domu marzeń” tkwi dziesięcioletni chłopiec, który od ponad trzech lat panicznie boi się świata zewnętrznego. Chłopiec z zespołem Aspergera, którego jedynym przyjacielem jest mieszkający w okolicy Nick Weller. Jacka Petera Keenana, bo o nim mowa, poznajemy jako swego rodzaju więźnia swoich mniej czy bardziej uzasadnionych lęków. Dziecko samotne, zagubione w świecie wyobraźni oraz twardej, bezwzględnej rzeczywistości. Te światy jakimś sposobem się przenikają. Najpierw subtelnie, potem bardziej zdecydowanie, a w centrum tego wszystkiego niezmiennie stoi autystyczny dziesięciolatek, który albo nie rozumie, albo bardzo dobrze rozumie potęgę jaką dysponuje. Jego rodzice, Tim i Holly, pomimo uporczywych starań, coraz gorzej radzą sobie z Jackiem Peterem. Mężczyzna nie traci wiary, ale jego żona wątpi, że stan chłopca kiedykolwiek ulegnie poprawie. Kobieta uważa, że umieszczenie chłopca w specjalistycznym ośrodku wyszłoby mu na lepsze, ale Tim nie zamierza się jeszcze poddawać. Zastanawiający jest stosunek Holly do Jacka Petera. Kobieta naturalnie bardzo kocha swojego syna, ale bez wątpienia również się go boi. Poza tym autor „O chłopcu, który rysował potwory” daje nam do zrozumienia, że Holly tęskni na łatwiejszym życiem sprzed narodzin jej jedynego dziecka, że jest już tak bardzo zmęczona i zniechęcona opieką nad autystycznym dzieckiem borykającym się na dodatek z agorafobią, że z najprawdziwszą ulgą przyjęłaby jego zniknięcie. Keith Donohue już na początku powieści każe odbiorcy bacznie przyglądać się matce tytułowej postaci. Przygotować się na drastyczny rozwój relacji matki i syna. Dziesięciolatka, któremu z jednej strony głęboko współczułam, którego sytuacja mocno mnie zasmucała, a z drugiej narastało we mnie przekonanie, że J.P. stanowi poważne zagrożenie dla innych. Z premedytacją bądź bezwiednie zamienia życie swoich bliskich w prawdziwe piekło. I tylko jego rówieśnik, Nick Weller, zdaje się być świadomy niezwykłej, ale i niszczącej mocy tkwiącej w jego, być może przymusowym, towarzyszu zabaw. Bo wiele wskazuje na to, że Nick wolałaby się raz na zawsze uwolnić od Jacka Petera, że gdyby to od niego zależało, to definitywnie zerwałby tę znajomość. Ale jego nadużywający alkoholu rodzice, zaprzyjaźnieni z Keenanami Fred i Nell, wychodzą ze słusznego skądinąd założenia, że nie należy porzucać przyjaciół w potrzebie. A Jack Peter ponad wszelką wątpliwość jest dzieckiem potrzebującym pomocnych dłoni. Nawet jeśli tego nie okazuje. Nawet jeśli odpycha od siebie ludzi. Nawet jeśli zdaje się, że woli uciekać do świata wyobraźni, niż dotrzymywać towarzystwa innym. Bo to mogą być jedynie pozory stwarzane przez jego chorobę. W praktyce ten uzdolniony dziesięciolatek być może bez przerwy woła o pomoc. Chociaż nikt nie jest w stanie tego usłyszeć. W każdym razie na pewno nie Nick Weller, chłopiec który ma dość własnych problemów, a poza tym... Nawet nie zależy mu na podtrzymywaniu znajomości z J.P., więc dlaczegóż miałby zawracać sobie głowę wypatrywaniem sygnałów świadczących o tym, że jego przyjaciel potrzebuje jego wsparcia. A przynajmniej takie, w tym przypadku bardzo alarmistyczne, wrażenie narasta w czytelniku w miarę rozwoju tej tylko pozornie złożonej opowieści o chłopcu rysującym potwory. W istocie to prosta historia z dreszczykiem, która wprawdzie nie jest zupełnie pozbawiona kreatywności, ale wykorzystuje też sprawdzone pomysły. Takie jak prawdziwa czy tylko rzekoma zdolność Jacka Petera do powoływania do życia owoców swojej wyobraźni, statek-widmo i pałający żądzą mordu duchy jego zmarłych przed wiekami załogantów, niezidentyfikowane odgłosy rozlegające się w samotnym domku Keenanów na wybrzeżu Maine oraz nowi sojusznicy Holly: proboszcz i jego zabobonna gosposia, która swoją drogą wprowadza odrobinę japońskiego folkloru w tę opowieść, a wraz ze swoim pracodawcą tworzy potencjalny duet „bożych wojowników”. Tak często spotykanych w nadprzyrodzonym horrorze ludzi, którzy mają stosowną wiedzę i/lub doświadczenie w walce z siłami nieczystymi. A obok tego toczy się dramat rodzinny, z którym każdy próbuje sobie radzić na własny sposób.

Atmosfera panująca w „O chłopcu, który rysował potwory” Keitha Donohue dla mnie okazała się dosyć problematyczna. Na plus: chłód, izolacja, klaustrofobia, paranoja, nadnaturalność. Ale już nie tajemniczość, pomimo ewidentnych starań autora w tym kierunku. Chwytliwa sceneria nadmorskiego miasteczka turystycznego, w tej jesienno-zimowej porze, w której toczy się właściwa akcja książki, przypominającego miasto widmo. Tak cichego, spokojnego, że niby wymarłego. Jest tylko jeden szkopuł. Keith Donohue wzmagając akcję zwykle zamiast dolewać napięcie tylko je osłabiał. Zdecydowanie ciekawszym doświadczeniem było obserwowanie ciężkiej codzienności trzyosobowej rodziny Keenanów i małego Nicka Wellera. Meandrowanie w ich umęczonych umysłach, nieskutecznych próbach wyrwania się z egzystencjalnej matni, w której już od jakiegoś czasu tkwią i rozpracowania nowych, irracjonalnych zjawisk, którym coraz częściej świadkują. Tim Keenan chwyta się każdego racjonalnego koła ratunkowego. Mężczyzna zdecydowanie chętniej sięga po prozaiczne wyjaśnienia swoich nieprozaicznych przeżyć. Nawet jeśli widział co innego, z ulgą przyjmuje takie wyjaśnienia, które odrzucają możliwość ingerencji sił nadprzyrodzonych. Tim bowiem zawsze twardo stąpał po ziemi i nie uśmiecha mu się tę postawę zmieniać. Co więcej irytuje go, że jego małżonka skłania się ku nadprzyrodzonemu, że powróciła na łono Kościoła i zafiksowała na punkcie wyimaginowanych zjaw niegdysiejszych załogantów statku „Porthleven”, który zatonął w XIX wieku na tutejszych wodach. Tymczasem Jack Peter ucieka do świata wyobraźni, która notabene jest jeszcze bardziej upiorna od jego codzienności. A przynajmniej tak się wydaje, bo potwory, które przypuszczalnie powołuje do życia, najwyraźniej nie tylko na kartkach z bloku, mogą równie dobrze pełnić funkcję terapeutyczną, co przysparzać mu dodatkowych lęków. To drugiej jest w sumie pewne – Jip bezsprzecznie boi się potworów. Ale jednocześnie jakby coś go do nich przyciągało, jakby istniała w nim jakaś niezdrowa fascynacja szkaradnymi istotami, które jak myśli czyhają w pobliżu. Czekają na dogodny moment do przypuszczenia zmasowanego ataku na kryjówkę dziesięciolatka. Dom, w którym chroni się przed światem zewnętrznym, w którym jak myśli, aż roi się od potworów. I w sumie ma słuszność – pytanie tylko, czy powinien wypatrywać nadzwyczajnych stworzeń, czy raczej zwyczajnych. Podłoże psychologiczne dobrze byłoby trochę rozszerzyć. Poświecić tej płaszczyźnie więcej uwagi, bo choć warstwa przynajmniej pozornie nadnaturalna odznacza się niemałą różnorodnością, choć przykuwa uwagę, to w moim przypadku emocje były zdecydowanie większe, gdy Keith Donohue przechodził do wewnętrznych rozterek i sugestii, że zło tak naprawdę tkwi w człowieku. A jeśli tak to w którym? Autystycznym dziecku z artystycznym talentem? A może jego jedynym przyjacielu, który jest coraz bardziej zniechęcony tą znajomością? A co z Holly, kobietą mającą raczej ambiwalentny stosunek do swojego jedynego syna? Kocha go, to fakt, ale czy również nienawidzi? Jest jeszcze Tim, najmniej ulegająca emocjom i najbardziej racjonalna dusza w tym towarzystwie, która stara się spajać tę powoli rozsypującą się rodzinę. Uratować to, co jeszcze da się uratować. Jego cierpliwość najpewniej nie jest jednak niewyczerpana. W końcu coś w nim może po prostu pęknąć, a wtedy... Tragedia tak czy inaczej wydaje się być nieunikniona. Właściwie to ze strony na stronę w czytelniku będzie narastała taka pewność. Na nużące momenty też trzeba się przygotować, bo jak już wspomniałam autor ma spore trudności z podtrzymywaniem napięcia, nie wspominając już o potęgowaniu tych wszystkich niewygodnych emocji, które skrupulatnie zasiewa właściwie już od pierwszych stron „O chłopcu, który rysował potwory”. Nie należy jednak przez to rozumieć, że wszystkich odbiorców omawianej powieści czekają takie niepożądane doznania, bo choć dla mnie lektura okazała się dość nierówna, to nie świadczy, że zabiegi zastosowane przez autora w kierunku intensyfikowania emocji na innych także nie podziałają. Na dowód czego choćby reakcje dotychczasowych odbiorców „O chłopcu, który rysował potwory”. Opowieści dość mistycznej, całkiem intrygującej, z wyśmienitym, powiedziałabym nawet, że miażdżącym zakończeniem, ale i nie do końca wykorzystanym potencjałem. Niezła opowieść z dreszczykiem, która jednakowoż gdyby dłużej nad nią popracować (ewentualnie w sprawniejszych pisarskich rękach, bo nie wykluczam, pewności jednak nie mam, że Donohue wyżej wznieść się już nie może) mogłaby być nieporównanie skuteczniejsza w zasiewaniu podskórnego niepokoju w coraz bardziej zaciekawionym odbiorcy.

Moje pierwsze spotkanie z twórczością amerykańskiego pisarza Keitha Donohue upłynęło mi całkiem znośnie. Nic nadzwyczajnego, nic co chciałoby się długo wspominać, ale powieść grozy „O chłopcu, który rysował potwory” dostarczyła mi trochę czystej rozrywki. Poszukiwanych emocji, które mogłyby być silniejsze, ale w sumie jestem autorowi wdzięczna i za to. Co więcej, czuję potrzebę zapoznania się z innymi jego utworami. Nie jest ona co prawda paląca, ale jest. Więc podejrzewam, że prędzej czy później doprowadzę do ponownego spotkania z prozą Keitha Donohue. Miłośnikom nastrojowych horrorów literackich polecam tymczasem „O chłopcu, który rysował potwory”, ale z jednym zastrzeżeniem: nie jest to utwór najwyższych lotów. Żaden fenomen literatury grozy, chociaż... To tylko moje zdanie. Wy oczywiście inaczej możecie to odebrać. Szansę trzeba więc dać, bo nawet jeśli spotka Was rozczarowanie, to przecież nie przekonacie się, dopóki sami nie sprawdzicie tego bądź co bądź niepozbawionego mrocznego klimatu skromnego dzieła o dziesięciolatku rysującym potwory.

Za książkę bardzo dziękuję księgarni internetowej

1 komentarz:

  1. Od lat zabieram się za lekturę "Skradzionego dziecka" tego autora i więc ta książka jest pierwsza w kolejce, ale "Chłopiec..." również mnie zaintrygował. Nie mam kompletnie doświadczenia z literaturą grozy więc, a przestraszyć mnie łatwo, więc w połączeniu z ciekawą fabułą naprawdę może mi się spodobać :-)

    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń