Pięcioro
młodych ludzi przybywa do otoczonego lasami drewnianego domu nad
jeziorem, należącego do jednej z nich, Lillian. Kobieta zamierza
wystawić go na sprzedaż, przedtem jednak ona i pozostali planują
spędzić w nim kilka dni. O tutejszym jeziorze krążą mroczne
legendy, które mogą mieć jakiś związek z zaginięciem brata
bliźniaka Lillian, Bjørn. Jego siostra nadal bardzo to przeżywa,
ale przed powrotem do domu wydawało się, że jej stan psychiczny
ulega poprawie. Teraz natomiast Lillian miewa niepokojące wizje i
koszmary senne. Każdej nocy lunatykuje i wydaje się, że jakaś
siła wciąż popycha ją w kierunku jeziora. Poza tym w domu i jego
okolicach zachodzą zagadkowe zjawiska, które nie umykają także
pozostałym.
W
1942 roku na rynku wydawniczym zadebiutowała powieść norweskiego
pisarza André Bjerke pt. „De dødes tjern”, która została
przeniesiona na ekran w 1958 roku przez Kåre Bergstrøma pod tym
samym tytułem. Obraz już w swojej epoce odniósł ogromny sukces, a
w 1998 roku zajął czwarte miejsce na liście dziesięciu
najlepszych norweskich filmów w historii, opracowanej przez stu
jeden norweskich filmowców i krytyków. Nini Bull Robsahm, norweska
twórczyni między innymi thrillera/dramatu „Amnesia” z 2014
roku, stworzyła swoją wersję „De dødes tjern”. Swobodny
remake i zarazem luźną adaptację powieści André Bjerke , w
której chciała oddać należny hołd nie tylko tym wielkim dziełom,
ale i ogólnie horrorom spod znaku „grupa przyjaciół wyjeżdża”.
Bo Robsahm nie ma wątpliwości, że to właśnie film „De dødes
tjern” Kåre Bergstrøma zapoczątkował tę tradycję w kinie
grozy. Nowe „Jezioro umarłych” (oryg. „De dødes tjern”,
tytuł międzynarodowy: „Lake of Death”) w reżyserii i na
podstawie scenariusza Nini Bull Robsahm, swoją premierę miał w
rodzimej Norwegii w listopadzie 2019 roku.
„Jezioro śmierci” Nini Bull Robsahm kręcono na wyspie Jeløya oraz w
mieście Bergen. Główne zdjęcia trwały mniej więcej dwadzieścia
dni, a część obsady była wielce zaskoczona stylem i tempem pracy
na planie. Przyzwyczajeni do technologii cyfrowej aktorzy „odkryli
uroki aparatów analogowych”. 35-milimetrowa taśma, niewielka, jak
na dzisiejsza standardy, ilość cięć, powolny rozwój... Jak to
ujęła sama Robsahm: „nieco przestarzały styl narracji”.
Pomijając literacki pierwowzór „Jeziora śmierci” i adekwatny
obraz Kåre Bergstrøma z 1958 roku, Robsahm i jej ekipa inspirowali
się głównie kinem grozy z lat 80-tych XX wieku. Starali się, i
moim zdaniem z całkiem niezłym efektem, przywołać magicznego
ducha filmów z tamtego okresu. Nadać nowej wersji „Jeziora
umarłych” charakter retro. Przyblakłe i, jak przystało na
skandynawskie kino, zimne zdjęcia, szczególne wrażenie robiące w
licznych skupieniach na naturalnym otoczeniu drewnianego domu, do
którego przybyli młodzi bohaterowie filmu. Robsahm nie ukrywała,
że starała się zbliżyć klimatem do „Martwego zła” Sama
Raimiego. Ze wszystkich produkcji wspominanych w scenariuszu to
legendarne przedsięwzięcie pojawia się najczęściej. Poza tym
długoletni miłośnicy gatunku bez trudu powinni wyłapać
nawiązanie do „Koszmaru z ulicy Wiązów” Wesa Cravena. A tytuł
„Śmiertelnej gorączki” Eliego Rotha pada już wprost. Cała
sceneria aż krzyczy, że „tu złego coś się skrada”.
Przepiękne, a przy tym ponure i nacechowane jakąś ukrytą groźbą
obrazy autorstwa Axela Mustada oraz niesamowity wkład muzyczny Johna
Debneya. Melancholijny, przygnębiający motyw przewodni i agresywne,
groźne dźwięki sygnalizujące obecność czegoś zepsutego równie
skutecznie, co posępne ujęcia tego odizolowanego zakątka świata.
I jeszcze widowiskowy, często szarpiący nerwy montaż Boba
Murawskiego. Oniryczne scenki na jego talencie zyskują zdecydowanie
najwięcej – nerwowe, coraz gwałtowniejsze cięcia i
natychmiastowe przeskoki w dalsze sekwencje być może tylko
rzekomych sennych doświadczeń Lillian. Postawiono na minimalizm –
w „Jeziorze umarłych” wprawdzie nie brakuje bardziej dosłownych
wstawek obliczonych na straszenie, ale nie jestem przekonana, czy
osoby gustujące w wymyślnych, drogich, nowoczesnych efektach
specjalnych, zdołają przekonać się do takich, bądź co bądź,
skromnych dodatków. Dość oszczędnych w formie, co w moich oczach
tylko dodawało im autentyzmu. Najczęściej pojawia się czarny
szlam – spływający po ścianach, wydobywający się z kranów i z
ust, tryskający z odpływu i pojawiający się z nagła na ciele
głównej bohaterki, Lillian (przekonująca kreacja Iben Akerlie, w
ogóle cała obsada moim zdaniem dobrze się spisała, ale
najbardziej elektryzował mnie Elias Munk wcielający się w dość
narwaną postać Haralda). Ale największe wrażenie (tak,
przestraszyłam się) zrobił na mnie finał jednej z samotnych
nocnych wędrówek Lillian po lesie. Tajemnicza niewiasta w koszuli
nocnej i drzewo, i... Miazga! Niby prymitywna forma straszenia (jump
scenka), niby pójcie na łatwiznę, a działa. I to jak! Pewnie
dlatego, że przygotowano jej odpowiedni grunt, o którym tak wielu
dzisiejszych twórców zapomina, czyli zręczne intensyfikowanie
napięcia stosownej długości (ani za krótkie, ani nazbyt długie)
i oczywiście należycie mroczną oprawę wizualną. I też dlatego,
że w szczytowym momencie pokazano mi coś tak upiornego. A nie jak
to często bywa figę z makiem. Mamy też klasyczne zagrania typu
pukanie w ściany i samoistnie otwierające się drzwi. Rozlegające
się nocą odgłosy poruszania się kogoś lub czegoś po drewnianym
domu Lillian. Zwyczajne ręce wyskakujące nagle z cienia, chwytające
i wciągające... Gdzieś, gdzie najpewniej panują wieczne
ciemności.
Nimfy?
Duch mężczyzny, który przed laty dokonał w tym miejscu
rozszerzonego samobójstwa (zabił swoją żonę, a potem siebie)? A
może człowiek z krwi i kości? Któryś z młodych bohaterów filmu
albo ktoś z zewnątrz? Być może sama Lillian. Działająca
nieświadomie. We śnie. Twórcy starają się nas przekonać, że
czołowa postać nowego „Jeziora umarłych” nie jest okazem
zdrowia psychicznego, że widzi rzeczy, których inni nie
dostrzegają. Halucynacje niekoniecznie o charakterze
nadprzyrodzonym. Z drugiej strony nie pozwala się nam wykluczyć i
tej interpretacji. „Jezioro śmierci” Nini Bull Robsahm to
horror nastrojowy pełen subtelności, niuansów, niezbyt czytelnych
tropów, które zdają się prowadzić donikąd. Mocno zagadkowy, ale
nie należy doszukiwać się w tym obietnicy nieprzewidywalnego
wyjaśnienia przeżyć pięciorga młodych osób w domu na odludziu.
Szczerze mówiąc rozwiązanie tej zagadki samo mi się nasunęło i
to już w początkowej partii filmu. Od czasu do czasu nachodziły
mnie jednak wątpliwości – dopuszczałam inne interpretacje, ale
zawsze wracałam do myśli, która pojawiła się jako pierwsza. Po
części miałam słuszność. Częściowo, bo Nina Bull Robsahm dała
mi też materiał do głębszych przemyśleń, ostatecznie dokonała
czegoś, co moim zdaniem, jest stanowczo zbyt rzadko praktykowane. A
bo wydaje się, że „wykładanie wszystkiego na tacy” cieszy się
większym uznaniem obecnej publiki. To znaczy niewielu oczekuje od
kina grozy niejasności, niewielu chce samodzielnie szukać
odpowiedzi. Podczas seansu owszem, ale na końcu wypadałoby wszystko
ładnie objaśnić. Robsahm od tego ucieka. Można powiedzieć, że
idzie pod prąd. Wbrew aktualnym trendom, bo i jej „Jezioro śmierci” w ogóle miało nie iść z duchem czasu. Akcję co
prawda umieszczono w okresie współczesnym, o czym świadczą
chociażby smartfony bohaterów obrazu, ale technika filmowania,
klimat, efekty specjalne i poleganie na wyobraźni widza – wszystko
to przypomina „starą szkołę straszenia”, na której rzecz
jasna zdarza się bazować też innym dzisiejszym filmowcom. Tak
naprawdę horrory vintage kręci się coraz częściej – można
powiedzieć, że niegdysiejszy styl straszenia wraca do łask, ale
nie wiem, czy już powinno się to nazywać prawdziwą ekspansją
retro. Tak czy inaczej nowe „Jezioro umarłych” spokojnie można
podciągnąć pod tę kategorię. Horrorów bazujących przede
wszystkim na klimacie, podawanych bez zbędnego pośpiechu, bardziej
nastawionych na emocje, niźli gwałtowne i niepozostawiające pola
dla wyobraźni widza momenty, które jeśli już to zwykle
dostarczają jedynie krótkotrwałych podniet. Nowe „Jezioro
umarłych” (nie wiem jak z powieścią i jej pierwszą ekranową
wersją, bo jeszcze nie miałam okazji się z nimi zapoznać) to
horror psychologiczny i zarazem horror o zjawiskach nadprzyrodzonych.
Bo bez względu na to, z jakim wyjaśnieniem zjawisk zachodzących w
leśnym domku Lillian się spotkamy (ewentualnie jakie sami sobie
ukujemy), nie ulega wątpliwości, że zdolna Norweżka i jej
niemniej zdolna ekipa nadali swojemu przedsięwzięciu oba te
kierunki. Opowieść o chorej psychicznie kobiecie zestawili z
opowieścią o kobiecie zderzającej się ze sferą nadprzyrodzoną.
Ale i nadali jej przynajmniej pozory historii o niebezpiecznym
osobniku z krwi i kości. Człowieku, który przyszedł z zewnątrz
albo ukrywa się wśród znajomych bardzo udręczonej młodej
kobiety. Kobiety, która nie zdawała sobie sprawy, że w jej własnym
domu (rok temu przeprowadziła się do miasta, a teraz wróciła,
żeby spędzić w nim trochę czasu, zanim go sprzeda) znajduje się
piwnica. I to taka niby żywcem wyjęta z „Martwego zła” Sama
Raimiego, o czym nie omieszka wspomnieć jeden z bohaterów „Jeziora śmierci”. Na wypadek gdyby komuś to umknęło. A w tej
piwnicy... kryje się zło! Czy martwe, to się okaże. Nie ulega
jednak wątpliwości, że coś z tym mrocznym, zagraconym
pomieszczeniem jest na rzeczy, że zagnieździła się tam jakaś
siła... No dobrze, to może być tylko projekcja umęczonego umysłu
Lillian. Czarny szlam tak naprawdę pojawia się tylko w jej głowie.
Tak samo zresztą, jak żywe trupy, które nieoczekiwanie przed nią
wyrastają. Z drugiej strony to drugie może być zapowiedzią
przyszłych wydarzeń. Rychłego końca jej towarzyszy i
niewykluczone, że i jej samej. O czym myśli sama Lillian? Jak
odczytuje te wszystkie niepokojące obrazy, które bez ostrzeżenia
ją nawiedzają zarówno na jawie, jak i we śnie? Ciężko zgadnąć,
bo Lillian nie jest typem osoby skorej do zwierzeń. Jest wycofana,
wiecznie zamyślona, małomówna, nieekspresyjna, introwertyczna, ale
bez wątpienia przygnieciona potężnym smutkiem wywołanym stratą
brata bliźniaka. Lillian wini siebie – nie jest w stanie spojrzeć
na to jak na losowe zdarzenie, przyjąć do wiadomości, że nie
miała nic wspólnego z zaginięciem brata. Zaakceptować tłumaczenia
bliskich jej osób, przestać się niepotrzebnie katować i po prostu
żyć dalej. Lillian chyba uważa, że nie zasługuje na szczęście,
że musi już zawsze pokutować za faktyczne, czy tylko wyimaginowane
przewiny względem brata. W sumie dość przygnębiająca to opowieść
o rodzeństwie, które zawsze miało pod górkę, a potem... Potem
została już tylko Lillian, która ewidentnie coraz gorzej radzi
sobie z tą bolesną stratą. Okazuje się bowiem, że czas nie tylko
nie leczy ran, ale wręcz je zaognia. A jeśli na dodatek w sprawę
wmiesza się jakaś mroczna, nadnaturalna siła... Zapowiada się
solidny kawał nastrojowego, mocno trzymającego w napięciu, bardzo
wciągającego i całkiem upiornego horroru. Co tam zapowiada? Takie
właśnie, moim zdaniem, jest nowe „Jezioro umarłych”! Też dość
mocno przewidywalne, ale... To szczegół.
Nareszcie
horror, który oglądało się z najprawdziwszym zainteresowaniem.
Mroczny obraz wprost z chłodnej Norwegii od kobiety, która moim
zdaniem powinna wiązać swoją zawodową przyszłość właśnie z
horrorem. Nini Bull Robsahm ma wrodzony talent do opowiadania
filmowych historii z dreszczykiem. Widać, że czuje ten gatunek
każdą komórką swojego ciała. I chociaż ta opowieść nie jest
tak do końca jej, bo jednak „Jezioro śmierci” opiera się na
pomyśle z pierwszej połowy XX wieku, to bez względu na to, ile
własnej inwencji w tę opowieść wlała, jestem pewna, że to
artystka obdarzona bogatą wyobraźnią. Po prostu to czuję. Czuję,
że Robsahm może znacznie wzbogacić filmowy horror. Dać mu wiele
od siebie. W sumie to już wiele mi dała. Ponury, zimny, potrafiący
wystraszyć, ale i zasmucić film grozy, nawiązujący do
skandynawskiego folkloru, psychologiczny obraz smacznie zestawiony z
nadnaturalną opowieścią roztoczoną w głębi lasu. W drewnianym
domu z piwnicą rodem z „Martwego zła” Sama Raimiego. Wyborny
hołd dla starszego kina, ze wskazaniem na horrory o młodych
ludziach, którzy przybywają gdzieś, gdzie źle się zadzieje.
Winszuję i proszę o więcej takich.
Sążnisty tekst, biorąc pod uwagę, że film jest dość przeciętny.
OdpowiedzUsuń