piątek, 27 listopada 2020

„Come Play” (2020)

 

Autystyczny chłopiec, Oliver, czuje się bardzo samotny. Koledzy w szkole mu dokuczają, a matka naciska, by jeszcze ciężej pracował nad sobą. Sarah chce, żeby jej syn jak najszybciej zaczął komunikować się ze światem werbalnie, a nie jak teraz, za pomocą smartfona. Od niedawna niemieszkający z nimi ojciec Olivera, Marty, lepiej dogaduje się z chłopcem. Akceptuje go takim, jaki jest, pogodził się już z jego chorobą. Ale też nie spędza z synem tyle czasu, co Sarah. Pewnej nocy na telefonie Olivera pojawia się bajka o potworze imieniem Larry. Potworze, który podobnie, jak Oliver marzy o przyjacielu. I wszystko wskazuje na to, że stwór upatrzył sobie tego autystycznego chłopca, który z kolei nie chce mieć z nim nic wspólnego. Oliver rozpaczliwie stara się pozbyć tego stworzenia, które jakimś cudem przedostaje się do jego świata. Stanowiąc ogromne zagrożenie dla całego otoczenia chłopca i być może także jego samego.

Reżyser i scenarzysta horroru nastrojowego „Come Play”, Jacob Chase, przez lata wraz z przyjaciółmi prowadził dom strachów. Jeden z upiornych kostiumów, które stworzył na jego użytek z czasem zdecydował się wykorzystać w krótkometrażowym obrazie (wówczas miał już spore doświadczenie w takich filmowych projektach), któremu nadał tytuł „Larry”. Produkcja liczyła sobie zaledwie pięć minut i ukazała się w 2017 roku. Wytwórnia Amblin Partners wyraziła zainteresowanie rozszerzeniem tego projektu – Chase po raz pierwszy miał rozpisać, a następnie wyreżyserować obraz pełnometrażowy. Głównym bohaterem „Come Play” Chase uczynił autystycznego chłopca, do czego poniekąd zachęciła go praca małżonki. Praca z dziećmi ze spektrum autyzmu, która, siłą rzeczy, pozwoliła także Chase'owi lepiej poznać małych ludzi z tą przypadłością. Z kolei Larry sporo zawdzięcza potworowi Frankensteina – to na nim wzorował się Jacob Chase tworząc wysokie, nienaturalnie powyginane monstrum szukające przyjaciela w nie swoim świecie. Budżet „Come Play” oszacowano na dziewięć milinów dolarów, a dystrybucję rozpoczęto pod koniec października 2020 roku. Premiera miała odbyć się już w lipcu, ale pandemia COVID-19 wymusiła odłożenie tego wydarzenia na parę miesięcy.

Amerykański horror o potworze korzystającym z nowoczesnej technologii. Pomysłodawca i główny twórca „Come Play”, Jacob Chase, nie chciał podchodzić do aspektów technologicznych, jak to się zwykle czyni w kinie grozy. Bardziej od straszenia widza postępem, zajmowało go strasznie tym co ukrywa się za szybą. Intruzem „infekującym” przedmioty, które notabene poprawiają komfort życia autystycznego chłopca. Z jednej strony, bo Chase mimo wszystko nie ograniczył się jedynie do punktowania korzyści, jakie nowoczesna technologia daje niepełnosprawnym osobom. W swój scenariusz wcielił też jedno z najgorszych następstw tego postępu, czyli głębokiej samotności. Internet niby pomaga w nawiązywaniu znajomości, ale nie dość, że owe znajomości często opierają się na wątłych podstawach, to na dodatek długie wgapianie się w ekran to swego rodzaju izolatka. Odgradzamy się od świata, od ludzi z naszego ścisłego – prawdziwego, nie wirtualnego – otoczenia. Również od tych, którym najbardziej na nas zależy. A więc pogrążamy się w świecie wirtualnym z tęsknoty za towarzystwem, co wzmaga nasze osamotnienie w twardej rzeczywistości. Błędne koło. Z tym nieubłaganie szerzącym się problemem (acz niedotyczącym wszystkich, przynajmniej na razie) konfrontuje nas „Come Play”, debiutancki obraz Jacoba Chase'a. Empatyczny monster movie. Tak bym go nazwała. Bo film wprost emanuje współczuciem, co ciekawe nie tylko do chłopca, który przez swoją chorobę ma trudności w nawiązaniu bliższej relacji z rówieśnikami, ale także potwora, który już na początku filmu, nieproszony wdziera się do jego życia. Autystycznego chłopca marzącego o wiernym towarzyszu zabaw. Ale nie aż tak, żeby ucieszyć się z nieoczekiwanego pojawiania się tego usilnie zabiegającego o jego przyjaźń nieludzkiego stworzenia. To odstępstwo od reguły – inne podejście do wielokrotnie wykorzystywanego w horrorze motywu rzekomo wyimaginowanego przyjaciela dziecka. Oliver w przeciwieństwie do wielu innych dzieciaków, które w horrorach znajdują sobie takie niecodzienne towarzystwo, nie ulega zgubnej perswazji istoty z innego świata, który przedstawia się jako Larry. Najpierw jest bajka, co prawda w wersji elektronicznej, ale niektórzy odbiorcy „Come Play” i tak dopatrzyli się w tym dużego podobieństwa do „Babadooka” Jennifer Kent. Trudno się dziwić, bo odejście od wydania papierowego, z jakim spotykamy się w „Babadooku”, to sprawa drugorzędna. Ważniejsza jest treść, a ona niepokojąco przypomina bajkę z głośnego horroru Kent. Na smarfonie Olivera pewnej nocy pojawia się oto opowieść o pokracznej istocie z innego świata, która próbuje przedostać się do naszego. A w zasadzie część opowieści, która będzie się rozwijać wraz z rozwojem tej nieskomplikowanej historii z dreszczykiem. Najsilniej skoncentrowanej na małym Oliverze (bezbłędnie kreowanym przez Azhy'ego Robertsona). Samotnym, nierozumianym, nieakceptowanym wręcz chłopcu, który komunikuje się z innymi poprzez najpierw smartfon, a potem tablet. Głównie z rodzicami i nauczycielami, bo wśród swoich rówieśników nie ma nikogo, z kim mógłby wdać się w dłuższą rozmowę. W szkole Oliver trzyma się na uboczu. Bynajmniej nie dlatego, że tego chce, ale jest do tego po prostu zmuszony. Bo żaden z pozostałych uczniów nie wykazuje najmniejszej chęci kolegowania się z nim. Wydaje się, że jego samotność wynika z autyzmu – dzieciom brakuje cierpliwości do chłopca, który porozumiewa się za pomocą smartfona, bo nie potrafi mówić. I nie zachowuje się tak, jak inni. Nie przez cały czas. „Come Play”, jak na tradycyjny współczesny straszak z głównego nurtu, jest zaskakująco głęboki. W każdym razie nie tak płytki, jak się obawiałam. Porusza ważne kwestie społeczno-obyczajowe, zwraca uwagę na istotne problemy niepełnosprawnych osób (autystycznych, ale można to przełożyć też na inne utrudniające kontakty z ludźmi, przypadłości), ale też ich najbliższych.

Come Play” to przede wszystkim opowieść o samotności. Samotności w ogromnym świecie zdominowanym przez technologię. Samotności autystycznego chłopca, która w pewnym sensie rozciąga się też na jego rodziców. A na pewno na jego matkę, Sarah, w którą wcieliła się Gillian Jacobs (nie najgorsza kreacja moim zdaniem za mało wyrazistej postaci). Kobieta, jak na kochającego rodzica przystało, współodczuwa jego krzywdę. Ból Olivera, jest jej bólem. Jego samotność, jej samotnością. Chcąc temu zaradzić, Sarah tylko wyrządza swojemu dziecku dodatkową krzywdę. Zamiast posłuchać rad jego lekarki i przygotować się co najwyżej na niewielkie postępy, Sarah, co zrozumiałe, czeka, aż chłopiec zacznie mówić. I to pełnymi zdaniami. Oliver zauważalnie czuje się przez nią naciskany. Czuje, że matka nie jest z niego zadowolona. A co gorsza wyrzuca sobie, że nie potrafi sprostać jej wymaganiom. Sarah robi wszystko, co w jej mocy, by zapewnić mu maksymalny komfort psychiczny, ale nie potrafi zmniejszyć swoich oczekiwań w niwelowaniu ograniczeń, jakie choroba narzuca jej dziecku. Chce walczyć z chorobą syna na ostro. Nie zamierza brać przykładu z ojca Olivera, Marty'ego (tę najbardziej powierzchownie z całej pierwszoplanowej rodziny przedstawioną postać, powierzono Johnowi Gallagherowi Jr.), który uważa, że lepiej pozwolić chłopcu rozwijać się w swoim tempie. Wspierać go i cieszyć się z najmniejszych postępów. Jacob Chase nie demonizował żadnej z tych postaw – tyle samo zrozumienia miał dla bezstresowego podejścia Marty'ego do syna, jak do bardziej wymagającego, niecierpliwego podejścia Sarah. Przedstawił dwa różne sposoby postępowania rodziców z autystycznym dzieckiem, dwa oblicza trudnego rodzicielstwa, które wprawdzie różnie można odbierać, ale nie zauważyłam jednoznacznie potępiającego spojrzenia reżysera i zarazem scenarzysty „Come Play” na któregoś z rodziców Olivera. Wręcz przeciwnie: zabiegał on o współczucie widza względem także rodziców Olivera, nie tylko samego chłopca, którego los oczywiście miał napawać największym smutkiem. Wyszła z tego dość depresyjna opowieść, ale niepozbawiona ziaren nadziei. Przygnębiająca, ale też budująca, podnosząca na duchu. Miejscami może trochę patetyczna, a na pewno przesłodzona, ale tylko odrobinę. Jacob Chase jest osobą szczególnie doceniającą w kinie niejednoznaczne postacie. Dlatego chciał, żeby jego potwór miał w sobie coś ludzkiego. Coś, co skłaniałoby widza do spoglądania na niego również litościwym okiem. I tak też było u mnie. Głęboko współczułam usychającemu z samotności Larry'emu, choć ani na chwilę nie opuszczało mnie przekonanie, że stanowi on śmiertelne zagrożenie dla innych. Nie ma wątpliwości, że niepowstrzymany, potwór wyrządzi niepowetowaną krzywdę i tak pokrzywdzonej przez los rodzinie. Możliwe że nie tylko im, bo w sprawę wmieszane są również inne dzieci – chłopcy ze szkoły Olivera, których poznajemy jako jego prześladowców. Z nimi wiąże się w moim poczuciu najbardziej widowiskowa, powiedzmy, że najbardziej upiorna, w każdym razie trzymająca mnie w największym napięciu scena „Come Play” (atak Larry'ego podczas wspólnego nocowania). Z jednym z nich, stojącym na czele tej paczki Byronem, w którego w wyśmienitym stylu wcielił się Winslow Fegley, wiąże się też sekwencja, która najbardziej mnie poruszyła. Bardziej od finału. Spodziewanego, ale wypada zaznaczyć, że Chase wybrał najlepszą z przewidywanych przeze mnie ścieżek. UWAGA SPOILER Abstrahując od prologu, bo tradycyjnie wolałabym, żeby pozostawiono mnie z gorzkim posmakiem, zamiast osłabiać tragiczny wydźwięk tej opowieści KONIEC SPOILERA. Bezpiecznie mrocznej opowieści - metaliczna, po trosze plastikowa czerń, bez „przybrudzenia”, bez zdecydowanej posępności, bez chłodu i wilgoci. Ale wśród tych wszystkich nowszych straszaków, klimat nawet się broni. Straszaków z dynamiczniejszym rozwojem akcji, obowiązkowymi jump scenkami (tych w „Come Play” nie znalazłam wiele , ale te, które zdecydowano się wrzucić, zamierzonego efektu na mnie nie wywarły) i nie tak znowu małym wspomaganiem komputerowym, co tyczy się głównie Larry'ego. Nawet pomysłowo zrobionego, ale jednak wolałabym coś praktycznego – kostium, charakteryzację – bo mam powody przypuszczać, że to dodałoby stworowi realizmu, którego w moich oczach stanowczo mu brakowało. Gdy tylko przemyka po domu, wtapia się w cień, czai gdzieś w kącie (długo widać go jedynie przez kamerkę w telefonie czy tablecie: motyw nie raz już wykorzystywany w kinie grozy) albo kiedy widać tylko jego zdeformowane, nienaturalnie powyginane nogi, jest dobrze, ale na zbliżeniach w całej swej nieurodziwości, może budzić niepożądany niesmak. Przynajmniej lekko irytować swoją... „malowaną baśniowością”.

Sądzę, że nie najgorszy to start w pełnym metrażu. Niezły horror nastrojowy, monster movie od Jacoba Chase'a, człowieka, który w roli reżysera i scenarzysty wcześniej spełniał się wyłącznie w shortach (przy dłuższych projektach zdarzało mu się pracować w innych charakterach: aktorstwo, montaż). Produkcja będąca rozwinięciem jego kilkuminutowego filmiku z 2017 roku pod tytułem „Larry”. Prosta opowieść, jakich wiele, choć nie do końca. Bo nieczęsto ma się okazję zobaczyć tak empatyczne podejście nie tylko do bohaterów, ale i potwora. W każdym razie nie w tych dynamiczniejszych, niestroniących od efektów komputerowych i robiących „buu!” współczesnych straszakach. Żebym się „Come Play” zachwyciła to nie, ale przyznaję, że pozytywnie mnie zaskoczył. Nastawiałam się na coś dużo gorszego, a tu proszę: tak szybciutko, prawie bezboleśnie zleciało. Dałam się wciągnąć w tę niewymyślną, ale przemycającą ważne treści opowieść o małym chłopcu i dużym potworze, którzy marzą o przyjacielu.

1 komentarz:

  1. Byłem w ohkinie na tym filmie na maratonie Halloween i powiem, że z całego pakietu niestety był najsłabszy. Motywy już ograne i znane z innych filmów tego gatunku, jump scare'y jakby na siłę. Szkoda, bo miałem duże nadzieje.

    OdpowiedzUsuń