piątek, 13 listopada 2020

„Szkoła czarownic: Dziedzictwo” (2020)

 

Nastoletnia Lily wprowadza się wraz z swoją matką Helen do domu nowego partnera tej ostatniej, Adama, mieszkającego ze swoimi trzema synami: Isaiahem, Jacobem i Abe'em. W nowej szkole szybko zaprzyjaźnia się z niepopularnymi dziewczynami, Lourdes, Frankie i Tabby, które przekonują ją, że są czarownicami i że ona sama też posiada niezwykłe moce. Lily wstępuje do ich covenu, dzięki czemu dziewczęta zyskują zdolności, które dotychczas były poza ich zasięgiem. Ich beztroska zabawa magią kończy się dopiero, gdy dochodzi do tragedii. A niedługo potem Lily dokonuje pewnych przerażających odkryć.

Szkoła czarownic: Dziedzictwo” (oryg. „The Craft: Legacy”) powstał na bazie kultowego teen horroru-dark fantasy z 1996 roku: „Szkoły czarownic” w reżyserii Andrew Fleminga. Reżyserka i scenarzystka omawianego filmu, Zoe Lister-Jones woli myśleć o nim jak o reboocie, ale przyznaje, że jej wizja posiada też cechy sequela. Do pracy nad „Szkołą czarownic: Dziedzictwem” (pod szyldem Blumhouse Productions) Lister-Jones zaprosiła między innymi część kobiet, które brały czynny udział w tworzeniu jej debiutanckiej produkcji, „Grupy wsparcia” z 2017 roku. Korzystała też z rad trzech kobiet parających się okultyzmem. Zdjęcia ruszyły w październiku 2019 roku w Toronto, a w październiku roku 2020 film został wydany w internecie (VOD) przez Sony Pictures Releasing. Był też pokazywany w kinach w wielu krajach świata.

Szkoła czarownic: Nowe pokolenie. Amerykańsko-kanadyjski teen horror-dark fantasy „Szkoła czarownic: Dziedzictwo” na znanym ze „Szkoły czarownic” Andrew Fleminga szkielecie buduje opowieść „bliższą naszych czasów”. To znaczy w swoim scenariuszu Zoe Lister-Jones pochyla się nad niektórymi co bardziej zajmującymi dzisiejszą opinię publiczną tematami. Można powiedzieć, że jej film wpisuje się w debatę światopoglądową. „Inność to siła”: tak brzmi główne przesłanie kontynuacji (tak, moim zdaniem to bardziej sequel niż reboot) „Szkoły czarownic” z 1996 roku. Lister-Jones chciała przede wszystkim przekazać publiczności, że akceptacja różnorodności to pierwszy, niezbędny krok do naprawy tego świata. Że tak zwaną odmienność (nie każdą oczywiście) należy pielęgnować, celebrować wręcz, a nie potępiać. Należy też liczyć się z kobietami. Zacząć wreszcie traktować je jak osoby równe sobie. Bo w kobietach, Panowie, jest moc. A więc kolejny horror feministyczny. Utrzymany w bardzo łagodnej poetyce. Delikatniejszej nawet niż w pierwszej „Szkole czarownic”, która przecież też zauważalnie starała się dotrzeć do młodszych odbiorców. Między innymi. Cailee Spaeny wciela się w filmie Lister-Jones w postać Lily – nastolatki, która przybywa wraz ze swoją matką Helen (kreująca ją Michelle Monaghan według mnie z całej obsady spisała się najlepiej) do domu agenta Foxa Muldera, to znaczy Davida Duchovny'ego w roli Adama. Mężczyzny, który samotnie wychowuje trójkę swoich synów. To jest wychowywał, bo teraz, kiedy ukochana kobieta i jej córka, wprowadzają się wreszcie do jego domu, najprawdopodobniej wszystko się odmieni. Dwie niepełne rodziny połączą się – Lily zyska ojca, a synowie Adama matkę. Główna bohaterka „Szkoły czarownic: Dziedzictwa” nigdy nie poznała swojego biologicznego ojca, a z matką łączy ją naprawdę silna więź. Ale nie jest niechętnie nastawiona do jej nowej miłości. Nie wpasowuje się w stereotyp nastolatki nieakceptującej wszelkich związków swojego rodzica. Wręcz przeciwnie: cieszy ją, że najbliższa jej osoba jest szczęśliwa. Przeprowadzka oczywiście nie była dla Lily łatwa, ale stara się optymistycznie patrzeć w przyszłość. Radzi sobie pewnie też dlatego, że w poprzedniej szkole nie była duszą towarzystwa. Właściwie to była outsiderką, ponieważ nigdy nie starała się walczyć ze swoją tak zwaną innością. Pielęgnowała swoją odrębność zamiast wzorem innych próbować dopasować się do reszty. Była po prostu sobą. Pierwszy dzień w nowej szkole nie zaczął się dla niej dobrze. A wszystko przez pierwszą miesiączkę. Skojarzenia z „Carrie” mogą się nasunąć, ale Lister-Jones raczej nie chciała kłaniać się w tym kierunku. W ten sposób chciała raczej podkreślić, że pomimo postępu, jaki w ostatnich dekadach dokonał się w wielu obszarach życia, coś tak przecież naturalnego jak menstruacja wciąż bywa źródłem kpin ze strony innych. Tutaj młodych ludzi, licealistów, którzy swoją drogą wprawdzie mają w szkole edukację seksualną, ale taką „przedpotopową” (film nagrany chyba w XX wieku). W każdym razie ten nieprzyjemny incydent zwraca uwagę trzech zaprzyjaźnionych dziewcząt, które już od jakiegoś czasu eksperymentują z czarami. Lourdes, transseksualna Frankie i czarnoskóra Tabby (w tych rolach odpowiednio Zoey Luna, Gideon Adlon i Lovie Simone) – Oscar chyba się należy, kryteria wszak spełnione i to z nawiązką – wyciągają pomocną dłoń do nowej uczennicy. Głównie dlatego, że dostrzegają w niej materiał na czarownicę. Osobę, która może wypełnić lukę w ich covenie. Żeby bowiem wznieść się na wyższy poziom mocy potrzebują jeszcze jednej dziewczyny. I to takiej, w której drzemie tajemna siła. Która ma tę moc! I tak oto rodzi się zapewne niebezpieczna przyjaźń. Niebezpieczna, bo jak można się tego spodziewać, dziewczęta nader ochoczo korzystają ze swoich nowych mocy. Igrają z siłami, których do końca nie rozumieją. Piją z jakiegoś ukrytego źródła, nie zastanawiając się nad tym, czy istnieje jakaś cena za te niezwykłe zdolności, które, ku swojej ogromnej radości, posiadły.

Lily i jej nowe przyjaciółki oprócz niefrasobliwej zabawy czarami starają się trochę ulepszyć rzeczywistość, w której żyją. To znaczy stworzyć taką rzeczywistość, w jakiej one chciałyby żyć. Bo jak wiadomo nie każdy marzy o świecie, w którym na przykład biseksualizm i transseksualizm nie są żadnymi powodami do wstydu, w którym popularni szkolni prześladowcy dostają za swoje, a uczniowie dotychczas żyjący niejako poza marginesem licealnej społeczności brylują na domówkach. I w którym kobieta zyskuje praktycznie nieograniczoną władzę nad mężczyzną. To, co nastoletnie czarownice robią z Timmym (w tej roli Nicholas Galitzine), jednym ze szkolnych oprawców – taka nowa odsłona Chrisa Hookera z poprzedniej „Szkoły czarownic” - to rzecz raczej dyskusyjna. Jedni pewnie powiedzą, że Lily i jej przyjaciółki wyświadczyły mu przysługę (i prawie całemu jego otoczeniu), inni natomiast uznają to za nieakceptowalną, może nawet oburzającą, formę wpływania na człowieka. Całkowita zmiana osobowości człowieka poprzez czary. Zamiast dialogu przymus. Taka trochę zabawa w Boga. Tak czy inaczej wyznanie, na które w pewnym momencie zdobędzie się nienaturalnie odmieniony Tim, to chyba najbardziej poruszający moment w „Szkole czarownic: Dziedzictwie”. Właściwie to jedyny moralitet, który mnie nie rozczarował. Pozostałe komentarze społeczne, same w sobie też są ważne, ale sposób, w jaki je naświetlono wydawał mi się... płaski? Nie wiem, czy to odpowiednie słowo. W każdym razie, jak to często w tak zwanych horrorach postmodernistycznych bywa, dostałam dość tendencyjną rzecz o dobrych kobietach i złych mężczyznach. Tak, zdarzają się złe kobiety, Zoe Lister-Jones pokazuje to na przykładzie popularnej licealistki, która – o zgrozo! - gwałci zasadę „solidarności jajników”. Zachowania młodych czarownic jednak nie potępia – a przynajmniej nie tak dobitnie, nie ponad wszelką wątpliwość – nawet wtedy, gdy na siłę zmieniają człowieka. Wiele wskazuje na to, że w najbliższym otoczeniu Lily są też chłopcy, którzy może i nie zwykli reagować na przemoc względem słabszych kolegów, ale w duchu nie pochwalają takich zachowań. Są jednak zbyt słabi, by stawić opór. Bo w „Szkole czarownic: Dziedzictwie” silne są tylko kobiety. Płci przeciwnej co najwyżej tylko wydaje się, że to w nich jest moc, że to im przynależny jest tron. Innymi słowy znowu zamiast tradycyjnie rozumianego feminizmu dostałam... nowoczesny feminizm. Dla mnie to bardziej tęsknota za matriarchatem niż feminizm, ale co ja tam wiem. Poza tym jak na opowieść, która miała przede wszystkim nie tylko chwalić różnorodność, ale również wykazywać, że to największa siła ludzkości, że bez niej świat najprawdopodobniej nie przetrwa, zbyt pobieżna to analiza tematu. A przynajmniej moim zdaniem scenarzystka potraktowało to po łebkach. Niby nie pozwalała zapomnieć, że to swoista pochwała różnorodności i tęsknota za światem, w którym nikt nie będzie czuł się wykluczony (no może pomijając przestępców), czy to ze względu na swoją płeć, orientację seksualną, kolor skóry, a nawet ubrania, które zwykł nosić, ale poza wspomnianym razem nie podchodziła do tego z należytym uczuciem. Tak czy inaczej o takim mniej więcej świecie marzą nastoletnie wiedźmy „powołane do życia” przez Lister-Jones. Dobra. Tyle pisaniny, ale o elementach horroru cisza. Bo niewiele tego. Koszmarne sny, wizje czołowej postaci (trochę efekciarskie, bardzo plastikowe, jak zresztą cały ten obraz) i przy dużej dozie dobrej woli jakieś tam nieliczne sekwencje mające nieco podnieść poziom napięcia (u mnie było z tym doprawdy kiepsko), na przykład powolne podążanie Lily za niepokojącymi odgłosami rozbrzmiewającymi nagle w przestronnym domu, do którego na samym początku filmu się wprowadziła. I jeszcze ta banalna końcówka. Nieuchronna konfrontacja z czymś bądź kimś. Czyżby ten sugerowany wcześniej moment zapłaty za niezwykłe moce zesłane nastolatkom, które już przedtem miały w sobie jakąś tajemną siłę? Możliwe. Możliwe, że nawet Manon się pojawi... Słyszeliście o nim? Jeśli nie, to warto zacząć od korzeni – pierwszej „Szkoły czarownic”. UWAGA SPOILER Manon Manonem, ale znajomość tego osiągnięcia Andrew Fleminga przyda się przede wszystkim na koniec. Gdyby nie epilog to pewnie byłabym skłonna przyznać rację reżyserce „Szkoły czarownic: Dziedzictwa”, że to bardziej reboot niż sequel. Jeśli nie widziało się pierwszej części rewelacja wrzucona tuż przed napisami końcowymi może umknąć uwadze KONIEC SPOILERA. Dodam tylko jeszcze, że scenariusz jakoś usilnie zaskakiwać nie próbuje. Zoe Lister-Jones przewidziała co prawda trochę niespodzianek - tak naprawdę tylko jednej w ogóle się nie spodziewałam, co nie znaczy, że mnie ten fakt przygniótł - ale nie odnosiłam wrażenia, że za wszelką cenę chce wypracować jakieś zdumiewające zwroty akcji. I nie mogę powiedzieć, że mi to przeszkadzało. Lepiej tak, niż na siłę wciskać jakieś wydumane, nieprawdopodobne rewelacje wszędzie gdzie tylko pojawi się taka możliwość. Tak uważam, ale zapewne niektórzy uznają, że ta mocno konwencjonalna opowieść aż prosiła się o trochę mocniejsze ożywienia tego typu. Ja z kolei wolałabym więcej horroru, ewentualnie mrocznej fantasy i skoro już taka była wola autorki, bardziej pogłębionego podejścia do stanowiska, że w inności nasza siła. Nasza, to znaczy całej ludzkości.

Do średniej to w mojej osobistej ocenie „Szkoła czarownic: Dziedzictwo” w reżyserii i na podstawie scenariusza Zoe Lister-Jones, nie dobija. Nie żebym spodziewała się podobnej jakości, co w pierwszym filmie spod tego znaku - „Szkole czarownic” Andrew Fleminga. Prawdę mówiąc to nie miałam żadnych oczekiwań względem tego obrazu, poza jakąś lekką i wciągającą historyjką do popcornu. Lekka była – a jakże! - ale żebym jakoś się szczególnie w przygody czterech nastoletnich czarownic Lister-Jones zaangażowała, to nie. Nie cierpiałam, nie przysypiałam, ani nic w tym rodzaju. Po prostu bez ekscytacji wgapiałam się w ekran. Chwilami nawet coś tam czułam, ale ogólnie to „leciałam na autopilocie”.

2 komentarze:

  1. Może zaczniesz dodawać na końcu swoją ocenę np w formie gwiazdek albo coś?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Parę lat temu próbowałam już czegoś podobnego i chyba nikt z wyników zadowolony nie był:)

      Usuń