środa, 4 marca 2020

Remigiusz Mróz „Echo z otchłani”


Osobom nieznającym „Chóru zapomnianych głosów” Remigiusza Mroza zalecam przeczytanie tylko ostatniego akapitu poniższej recenzji.

Ocalałe statki kosmiczne z misji Ara Maxima dotarły na Ziemię, którą przed wiekami nawiedziła potężna katastrofa, zamieniając dużą część planety w pustynię. Na pokładzie ISS Kennedy'ego dokonał się już sąd nad zdrajcą, ale astrochemik Hakon Lindberg nie zamierza dopuścić do stracenia go. Uwalnia więźnia i zabiera go na wulkaniczną wyspę Tristan da Cunha, gdzie dochodzi do tragicznego w skutkach spotkania z tubylczym plemieniem. Od nich załoganci Kennedy'ego dowiadują się o organizacji o nazwie Amalgamat Afrykański, która twardą ręką sprawuje rządy nad dużą częścią ludzkości zasiedlającej Ziemię. Ale to jeden z mniejszych problemów towarzyszy Lindberga. Koncha została zniszczona, a bez niej nie zdołają ocalić człowieka, któremu zawdzięczają życie. Nie mogą jednak podjąć zdecydowanych prób ratowania swojego przyjaciela, bo sytuacja na Ziemi robi się nadzwyczaj groźna.

W 2014 roku nakładem wydawnictwa Genius Creations wyszła powieść science fiction Remigiusza Mroza pt. „Chór zapomnianych głosów”. Pięć lat później wydawnictwo Czwarta Strona wypuściło nową edycję ze świeżutkim posłowiem, w którym to autor zapowiadał rychłe pojawienie się kontynuacji historii Hakona Lindberga i jego towarzyszy. I tak też się stało. W lutym 2020 roku na księgarskich półkach zagościło „Echo z otchłani” (również w wydaniu Czwartej Strony), będące odpowiedzią Mroza na usilne prośby czytelników. Ale też jego własną potrzebę. Autor też czekał na możliwość podzielenia się ze wszystkimi zainteresowanymi dalszym ciągiem tej międzygwiezdnej historii. Manuskrypt trochę przeleżał w szufladzie, ale to bynajmniej nie zraziło tego bardzo płodnego polskiego pisarza. Remigiusz Mróz zdążył już na tyle dobrze poznać rynek wydawniczy, by wiedzieć, że cierpliwość popłaca. Podczas gdy sequel „Chóru zapomnianych głosów” leżał sobie bezpiecznie w jego szufladzie od listopada 2014 roku, Mróz z zapałem oddawał się innym literackim projektom. A kiedy wreszcie nadarzyła się okazja... Resztę już znacie.

„Echo z otchłani” to praktycznie bezpośrednia kontynuacja „Chóru zapomnianych głosów”. Akcja rozpoczyna się niedługo po wydarzeniach finalizujących poprzedni tom. ISS Kennedy i pozostałe ocalałe statki kosmiczne z misji Ara Maxima od jakiegoś już czasu krążą po orbicie okołoziemskiej, w bliskiej perspektywie mając lądowanie na planecie. Ziemi, ale nieprzypominającej tej, z której wystartowały. Teraz to istne pustkowie - pustynny obszar wszechświata, wydający się niezdatny do życia homo sapiens. Ale gatunek ludzki, wbrew obawom członków misji Ara Maxima, przetrwał na Ziemi. Więcej nawet: zdążył już wykształcić się jakiś ustrój. Tyle że bliżej mu do totalitaryzmu niż demokracji. Główny bohater „Chóru zapomnianych głosów” astrochemik Hakon Lindberg na razie jednak ma inne zmartwienie. Zanim pozna tę nową ziemską rzeczywistość uwolni człowieka skazanego na śmierć. Skazanego przez swoich towarzyszy, w tym przełożonego: kapitana statku ISS Kennedy. Lindberg nie podważa jego winy – człowiek ten bezsprzecznie jest zdrajcą i niewątpliwe nadal stanowi ogromne zagrożenie dla Ziemian, ale Skandynaw wierzy, że może jeszcze odkupić swoje winy. I tutaj wracamy do konchy, a właściwie la'derach. Maski o nadzwyczajnych właściwościach, w posiadanie której w „Chórze zapomnianych głosów” weszli nasi międzygwiezdni podróżnicy. „Echa z otchłani” nie należy czytać bez znajomości pierwszej odsłony – fabuły tych książek ściśle się ze sobą łączą, a Remigiusz Mróz szczędzi streszczeń newralgicznych momentów z „Chóru zapomnianych głosów”. Ewidentnie kieruje tę powieść wyłącznie do osób zaznajomionych z tamtą pozycją, a i oni miejscami mogą poczuć się nieco zagubieni. Tak bywa z podróżami w czasie, zwłaszcza gdy akcja jest mocno rozpędzona. A w „Echu z otchłani” gna właściwe bez ustanku. I to już od pierwszej stronicy. Na nużące przestoje narzekać więc nie można, ale już na te jak najbardziej pożądane niestety tak. Od czasu do czasu nawet taka obfitująca w wydarzenia opowieść moim zdaniem powinna zwalniać. Choćby po to, by dokładniej przedstawić kontekst danej sytuacji, położenie bohaterów i oczywiście ich interakcje. Mamy zarysy, ale brakuje detali. Szczegółów, które nadawałyby trójwymiarowości tej fantastyczno-naukowej opowieści. Nie, inaczej. Tracą postacie i niektóre wątki, bo świat przedstawiony na kartach „Echa z otchłani”, choć nieoryginalny, z łatwością wyrastał w mojej wyobraźni. Obrazki trochę jak z „Mad Maxa” - jałowe ziemie, na których kryją się uzbrojeni motocykliści. Agresywna nacja złożona z osób niezamierzających ulec organizacji pod nazwą Amalgamat Afrykański. Opozycjoniści, którzy prędzej umrą, niż dołączą do najbardziej rozwiniętego ziemskiego społeczeństwa. Motocykliści żyją na powierzchni, a ich wrogowie pod. Ale jest jeszcze nad i wiele wskazuje na to, że to właśnie tam znajdziemy najbardziej rozwiniętych technologicznie i intelektualnie przedstawicieli ludzkości. A przynajmniej tak wydaje się ocalałym członkom misji Ara Maxima, której celem była kolonizacja odległych planet. Dawno temu. Teraz, setki lat później, nikt już nie myśli o zasiedlaniu innych obszarów wszechświata. Teraz najważniejsze jest jak najszybsze przywrócenie Ziemi jej dawnej świetności. To znaczy dla niektórych. Inni, pomni błędów swoich antenatów, wolą przeprowadzić to powoli, a jeszcze inni... Przynajmniej jedna osoba myśli przede wszystkim o jednostce. O jednym człowieku, który jednakże może zadziałać dla dobra ogółu. Ale żeby mógł to zrobić, ktoś inny musi najpierw podjąć ogromne ryzyko. Inna sprawa, czy ów ktoś faktycznie ma na względzie jakąś bliżej nieznaną misję ukierunkowaną na ocalenie tej garstki ludzkości, która pomimo wszelkich przeciwności nadal istnieje. Bo równie prawdopodobne jest to, że działa ona z czysto egoistycznych pobudek. Ot, nie chce stracić człowieka, na którym najbardziej jej zależy.

(źródło: https://www.youtube.com/watch?v=WCiQf0rP0cY)
Mniej więcej tak przedstawia się zarys historii przelanej przez Remigiusza Mroza na karty „Echa z otchłani”. W nie tak znowu wielkim skrócie. Ale zaręczam, że jest tego znacznie więcej. Wątków, które wprawdzie nie angażowały mnie tak mocno, jak nieporównanie bardziej zaskakujące i plastyczniej przedstawione wydarzenia składające się na fabułę „Chóru zapomnianych głosów”, ale wartości rozrywkowych tak zupełnie odmówić im nie mogę. Stopień skomplikowania też nie jest niski. Nie tyle przez podłoże naukowe, ile zawiłości podróżowania w czasie. Gdy przeszłość, teraźniejszość i przyszłość zaczynają się mieszać łatwo można się pogubić. Zwłaszcza że nie ma okazji do dłuższych namysłów. Jedno wydarzenie pociąga za sobą kolejne. Zanim dogłębnie zlustrujemy jeden nieprozaiczny incydent, już dochodzi do kolejnego wydarzenia, któremu należałoby się bliżej przyjrzeć. Ale nie ma na to czasu, bo na horyzoncie już wyrasta kolejny zwrot akcji. Dla mnie żaden z tych ostatnich nie był zaskakujący i podejrzewam, że mało którą osobę zaznajomioną z pierwszym tomem tej dylogii (przynajmniej na razie) Remigiusza Mroza coś z tego wprawi w ogromne zdumienie, bo „Chór zapomnianych głosów” w dużym stopniu na to przygotowuje. A cała reszta... No cóż, rewelacje na miarę tych zaserwowanych w pierwszej części mrocznych przygód między innymi Hakona Lindberga to to nie są. Chociaż muszę przyznać, że absolutnie nie spodziewałam się takiego obrotu spraw na wyspie Tristan da Cunha. UWAGA SPOILER A ściślej: niemałą niespodzianką było dla mnie to, że przez tak długi czas główny bohater „Chóru zapomnianych głosów” musiał ustąpić pola innym postaciom, głównie swojej dziewczynie KONIEC SPOILERA. W sumie na dobre mi to wyszło, bo nie ukrywam, że narracyjna wypadkowa tego zwrotu akcji urozmaiciła mi tą literacką podróż zapoczątkowaną w „Chórze zapomnianych głosów”. Perspektywa bądź co bądź (pomimo zbyt powierzchownych opisów) trochę się poszerzyła, ale prawdę mówiąc bardziej uradował mnie wybór moim zdaniem centralnego punktu, z którego przez tak długi czas kazano mi śledzić rozwój wypadków. Tych punktów jest oczywiście więcej, ale mnie najbardziej frapował ten jeden reprezentowany przez... To macie w spoilerze. Mróz co prawda nie przedstawił w najdrobniejszych szczegółach wewnętrznego konfliktu jednostki. Ani tej, ani innych. Ale i nie można powiedzieć, że ich tutaj nie odnajdujemy. Tak naprawdę wszystko rozbija się o przekonanie większości członków załogi ISS Kennedy'ego, że są potrzebni i na Ziemi, i daleko od niej. To znaczy czują potrzebę ratowania jednego z nich, ale i mają świadomość, że nie mogą zostawić Ziemian na pastwę... Znanych im już wrogów, czy może zupełnie nowych, w kreacji których Mróz posłużył się dobrze znanym modelem osobowościowym? To samo można powiedzieć o dystopijnej rzeczywistości. Tak się przedstawia już w pierwszej partii „Echa z otchłani”, ale jak można się tego spodziewać z czasem sytuacja jeszcze się pogorszy. Choć oczywiście nie dla wszystkich. A co z najbarwniejszym duetem „Chóru zapomnianych głosów”? Co z czubiącymi się przyjaciółmi Hakonem Lindbergiem i Dija Udinem Alhassanem? Ich przekomarzanki i tę powieść wzbogacają, ale siłą rzeczy w mniejszym stopniu. Co nie znaczy, że zabawnych przepychanek słownych w ogóle miałam niedosyt. W sumie nie odczuwałam niedostatku tego dla mnie nader atrakcyjnego pierwiastka tak dobrze pamiętanego z poprzedniej odsłony. Dobrze, niezupełnie tego, bo zależności w „Echu z otchłani” często są inne. Dwie osoby walczące na słowa, niekoniecznie nawzajem działający sobie na nerwy, ale już na pewno darzące się przynajmniej lekką sympatią – to się zgadza. Ale na tym podobieństwa prawie się kończą. Prawie, bo jak już nadmieniłam nie rozciąga się to na całą powieść. Mróz powraca również do sprawdzonych interakcji. Dodając kolejne i te z gatunku skrajnie groźnych, i te, które dają niewielką nadzieję na lepsze jutro całego gatunku ludzkiego, który absolutnie nie jest już tak liczny, jak przed paroma wiekami. I tak rozwinięty technologicznie. Pozornie, bo jak się okazuje nie wszystko zostało stracone. Na szczęście albo nie. Mamy jeszcze kwestie teologiczne, które Mróz roztrząsa z dwóch stron. Przestrzegając nie tylko przed fanatyzmem religijnym, ale również przed swego rodzaju kajdanami nakładanymi przez społeczeństwo na wszelkie grupy wyznaniowe. W „Echu z otchłani” wyraźnie wybrzmiewa konkluzja, że to drugie prędzej czy później prowadzi do pierwszego. Może i nic to odkrywczego, bo w końcu nie od dziś wiadomo, że daleko idące ograniczania wolności często prowadzą do radykalizacji nastrojów społecznych, ale ta bądź co bądź banalna prawda w mojej ocenia znalazła bardzo dobre zastosowanie w omawianej powieści. Idealnie się to wpasowało w całość.

Wydaje mi się, że nic już tutaj dopisywać nie trzeba. Ale chociaż ta dwutomowa opowieść science fiction według mnie jest kompletna, to wcale nie zdziwiłabym się, gdyby Remigiusz Mróz w bliższej, czy dalszej przyszłości udowodnił mi, że wcale tak nie jest, że spokojnie można to dalej pociągnąć. Pisarze (i tym bardziej filmowcy, pozwolę sobie dodać) nie takie zamknięcia otwierali. Nie wykluczam więc tego, że ów projekt Mroza dylogią nie pozostanie, że kiedyś powróci do Hakona Lindberga i jego towarzyszy. Ale choć na pewno nie odmówiłabym sobie przyjemności wejścia w trzeci etap tej dosyć złożonej historii (o ile oczywiście dożyłabym tego momentu), to jednak nie uważam, żeby to było potrzebne. Dla części fanów rzeczonego literackiego przedsięwzięcia pewnie tak, ale choć sama mam dużo sympatii dla niego (pomimo spadku poziomu, który odnotowałam w drugiej części – to rzecz jasna subiektywny punkt widzenia), to myślę, że tyle wystarczy. Uporczywe doklejanie do tego kolejnych cegiełek, podejrzewam, nie wyszłoby temu projektowi na dobre. Tak myślę, ale mogę się mylić. W każdym razie nie widzę potrzeby polecania „Echa z otchłani” komukolwiek. Bo sympatycy „Chóru zapomnianych głosów” i tak pewnie przeczytają tę moim zdaniem niedorównującą swojej poprzedniczce, acz i tak całkiem niezłą powieść science fiction. A to przecież do nich jest ona skierowana. Pozwolę sobie natomiast zarekomendować część pierwszą wszystkim tym miłośnikom literatury science fiction, którym ta publikacja umknęła. Od niej trzeba zacząć i jestem pewna, że u niejednego czytelnika gustującego w tym gatunku na tym się nie skończy. Tak więc najpierw „Chór zapomnianych głosów”, a potem już bez żadnych zachęt, niejako automatycznie, sięgnięcie po „Echo z otchłani”. Nie wszyscy, ale myślę, że wielu z Was może na to liczyć.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz