sobota, 1 stycznia 2022

„Demon Is on the Island” (1983)

 

Doktor Gabrielle Martin przeprowadza się na senną wyspę w Normandii, gdzie ma objąć posadę lekarza pierwszego kontaktu. Kobieta szybko uświadamia sobie, że została wprowadzona w błąd: wbrew temu, co jej sugerowano, będzie miała konkurencję w postaci doktora Paula Henry'ego Marshalla, który mieszka na wyspie od kilku lat, nieprzerwanie prowadząc praktykę lekarską. Gabrielle jest zdania, że jeden lekarz na taką małą społeczność w zupełności wystarczy, dlatego rozważa powrót na kontynent. Zatrzymują ją jednak podejrzane wypadki, do jakich dochodzi na wyspie. Zastanawiające obrażenia powodowane przez artykuły gospodarstwa domowego.

Zapomniany francuski horror w reżyserii nieżyjącego już Francisa Leroia jednego z czołowych twórców kina pornograficznego w latach 70-tych XX wieku, który w następnej dekadzie dołożył parę cegiełek do znanej franczyzy erotycznej o Emmanuelle zapoczątkowanej w 1974 przez Justa Jaeckina. Swoją drogą na fali tegoż powstał cykl softcore sexploitation Black Emanuelle (włoska odpowiedź), do którego rękę przyłożył także znany fanom kina gore Joe D'Amato, twórca między innymi „Mrocznego instynktu” (1979) i „Ludożercy” (1980). Scenariusz „Demon Is on the Island” (oryg. „Le démon dans l'île”) Francis Leroi napisał do spółki z Owenem T. Rozmannem (to jedyny wkład tego drugiego w kinematografię), a większość zdjęć powstała we francuskiej gminie Barfleur. Obraz zdobył Prix du Suspense na Festival international du film fantastique d'Avoriaz w 1983 roku.

Pamiętacie „Maksymalne przyspieszenie” z 1986 roku? Jedyny film wyreżyserowany przez Stephena Kinga, w oparciu o jego własne opowiadanie ze zbioru „Nocna zmiana”: „Ciężarówki”, w oryginale „Trucks”? Rzecz o buncie maszyn (oczywiście takowych jest więcej), ze wskazaniem na tytułowe samochody. „Demon Is on the Island” Francisa Leroia tymczasem koncentruje się na sprzętach użytku domowego, które z jakiegoś nieznanego powodu krzywdzą swoich właścicieli. Tak to w każdym razie wygląda – zanosi się na kolejną opowieść o ożywionych przedmiotach nieożywionych:) Widać, że film zrealizowano niskim kosztem (niewielki budżet) – w „kłopotliwych” momentach, takich jak na przykład wyskok z wanny, ratowano się montażem. Za wspomnianą scenką: kobieta leży w wannie, cięcie, kobieta leży na podłodze. Tak to mniej więcej twórcy rozgrywają. Czasami. Trochę rażąco niewprawnie, tandetnie, wykadrowanych zdjęć powstałych pod kierownictwem Jacquesa Assuérusa oraz irytująca, wręcz raniąca moje biedne uszy, często wybitnie niedopasowana do obrazu ścieżka dźwiękowa skomponowana przez Christiana Gauberta. Ale... Francis Leroi akcję ulokował w jednym z moich ulubionych miejsc w szeroko pojętym kinie grozy. Niewielka wyspa. Niegęsto zaludniona, niby przykryta złowrogą mgłą. Hermetyczna społeczność, która w zasadzie nie jest jakoś szczególnie uprzedzona do obcych, główna bohaterka bynajmniej nie spotyka się tu z jawną wrogością, ale widać, że potrzeba czasu, aby ludzie zaufali jej na tyle, by powierzyć jej swoje zdrowie. Film otwiera przybycie doktor Gabrielle Martin (taka sobie kreacja Anny Duperey) do tego dosyć odizolowanego zakątka Francji. Klasyczna „zabita dechami dziura”, maleńka normandzka wyspa skąpana w przecudnym ponurym klimacie. Zagrożenie wisi w powietrzu. Czuć to dosłownie na każdym kroku. Jest w tej aurze coś magicznego. Zupełnie jakbym nagle przeniosła się do jakiejś inne rzeczywistości. Fantastycznej krainy, gdzie dni człowieka na tronie wydają się być policzone. Schyłek panowania Homo sapiens w Strefie Mroku. Pierwszy atak następuje już w prologu. Przypuszcza go brzytwa miejscowego policjanta. Substancja służąca za krew wprawdzie nie przekonała mnie (tyczy się to także jej pozostałych „występów”) ani barwą, ani konsystencją, ale lała się na tyle obficie, bym potraktowała to jako obietnicę, zwiastun makabrycznego rozwoju. Jest krwiście, ale powiedziałabym, że drastyczność utrzymuje się na poziomie przeciętnego slashera. Oczywiście są wyjątki od tej reguły, ale ów podgatunek horroru zazwyczaj z umiarem podchodzi do „czerwonej materii”. W „Demon Is on the Island” mamy całą serię dziwnych wypadków. Całkiem pomysłowych krzywd doznawanych przez wyspiarzy w kontakcie ze sprzętami elektrycznymi i innymi na pozór niewinnymi, najzwyczajniejszymi przedmiotami. Twórcy nie ograniczyli się jedynie do rozlewania substancji moim zdaniem nieudolnie imitującej krew – przeznaczyli trochę pieniędzy na dodatkowe... atrakcje, typu spalona, praktycznie na popiół, ręka gospodyni domowej (nie pchaj łap do piekarnika!), odcięte koniuszki palców (zaledwie mignięcie, więc radzę powstrzymać się od mrugania oczami), czy poparzona (szpecące bąble) twarz kobiety, której trafił się felerny egzemplarz ekspresu do kawy. Jednak najmocniej pewnie utkwi mi w pamięci atak na dziecko przypuszczony przez misia bębniarza. Zbliżenie na zaostrzoną plastikową pałeczkę nie tyle w oku ile przy oku, ale wyobraźnia robi swoje. Aż ciary przechodzą. Doktor Gabrielle Martin, jak można się domyślić, będzie pierwszą osobą, która nabierze przekonania, że na wyspie dzieje się coś nienormalnego. Że to nie są zwyczajne wypadki, jak próbuje wmówić jej doktor Paul Henry Marshall (niezły występ Jeana-Claude'a Brialy'ego), nieprzyjemny, śliski typ, niewątpliwie mający się za lepszego od niej. Klasyczny burzyciel? Szalony doktorek stworzony na podobieństwo opętanych jakąś zgubną ideą, niebezpiecznych obsesjonatów z wyższym wykształceniem, na których bodaj najłatwiej natknąć się w horrorach i thrillerach z dopiskiem science fiction? Na to się zanosiło. Z takiego założenia wyszłam właściwie już przy pierwszym kontakcie z tym antypatycznych gościem, ale to jeszcze nie znaczy, że „wielki” (w swoim mniemaniu) Paul Henry Marshall maczał swoje wypielęgnowane paluszki w zagadkowych zdarzeń zachodzących w Szarej Strefie Normandii.

Od strony technicznej „Demon Is on the Island” może i nie prezentuje się zbyt okazale. W każdym razie moim zdaniem pozostawia trochę do życzenia (niektórzy zapewne powiedzą, że więcej niż trochę), ale nadrabia klimatem i tekstem. Z niekłamaną przyjemnością, ogromnym zaciekawieniem śledziłam tę w gruncie rzeczy niezbyt skomplikowaną historię. Niezbyt to nie to samo co zupełnie. Komplikacja to chyba za mocne słowo, ale inwencji w moim uznaniu Francisowi Leroiowi nie zbrakło. Wypadki zachodzące na wyspie – bliskie spotkania z zabójczymi przedmiotami – to nie jedyne przejawy kreatywności, jakie odnotowałam w tym, wydaje się, niskobudżetowym horrorze. Francis Leroi i Owen T. Rozmann, w mojej ocenie, czerpali z różnych tradycji. Dokonali tu czegoś w rodzaju połączenia paru gatunkowych/podgatunkowych ścieżek. Kryminał spotyka się tu ze slasherem (zdumiewające, że owo zestawienie nie smakowało mi jak giallo), a i horror science fiction - ba, wręcz body horror w duchu samego Davida Cronenberga - pcha się na „te salony”. To znaczy takie wrażenie nie opuszczało mnie od wejścia doktora Paula Henry'ego Marshalla do nowo otwartego gabinetu lekarskiego na posępnej francuskiej wyspie. Ale to może być zmyłka, fałszywy trop. Skręt w stronę horroru science fiction/body horroru niekoniecznie nastąpi. Takiej pewności mieć nie możemy. UWAGA SPOILER Przeczucie mnie nie myliło, ale żeby być całkowicie szczerą, do głowy mi nie przyszło, że Francis Leroi na deser zaserwuje mi tak silne skojarzenia z „Potomstwem”, znanym też pod tytułem „Pomiot”, Davida Cronenberga i „Wioską przeklętych”: wersja Wolfa Rilly z 1960 roku, wersja Johna Carpentera z 1995 roku i oczywiście minipowieść, która to wszystko zaczęła, „Kukułcze jaja z Midwich” Johna Wyndhama). Innymi słowy, Leroi połasił się także na motyw dziecka obdarzonego niezwykłymi mocami, który według mnie dobrze koegzystuje z resztą. Przekonujące wyjaśnienie osobliwych wydarzeń. Ładnie się to wszystko spina KONIEC SPOILERA. Doktor Marshall nie jest jedyną osobą na wyspie, która przypuszczalnie coś ukrywa. Z którą wiąże się jakaś tajemnica. Czołowa postać najwyraźniej też nie mówi nam wszystkiego. Wszystko wskazuje na to, że kobieta ma za sobą jakieś straszne przeżycia. A właściwie nie za sobą, bo wciąż powraca myślami do pewnego zdarzenia z raczej nieodległej przeszłości. Twórcy co jakiś czas podrzucają kolejny fragment tej układanki, ale podejrzewam, że niejeden odbiorca nader szybko domyśli się co w tej trawie piszczy. W swoich czasach, w latach 80-tych XX wieku, to mogło działać, ale teraz? Nie jestem pewna. Ja w każdym razie błyskawicznie ułożyłam te puzzle. Konkretnie tuż po dotarciu naszej dzielnej Gabrielle na wyspę – po przekroczeniu progu jej nowego domu (to znaczy wynajętego). Potem już tylko jedno wspomnienie, mały fragmencik „rozdziału” retrospektywnego i nie mam więcej pytań. Wszystko jasne. No nie, bo największa zagadka - zawiązująca się już w prologu, choć rzecz jasna na razie dość nieśmiało - cały czas czeka na rozwikłanie. Po odkryciu, że na wsypie jest już jeden lekarz, doktor Martin zaczyna rozważać powrót na kontynent. Po co wszak tak maleńkiej społeczności aż dwóch lekarzy rodzinnych? Gabinet Gabrielle świeci pustkami, więc tak, wydaje się, że niepotrzebnie ją tu ściągnięto (ogłoszenie w prasie czy prośba, którą tylko do niej wystosowano). Może i doktor Paul Marshall, jak wyraźnie daje jej do zrozumienia tutejszy policjant (ten sam, który miał nieprzyjemne zajście z brzytwą), człowiek, który pomaga jej urządzić się w tym zupełnie nowym dla niej miejscu, nie sprawdza się w roli lekarza pierwszego kontaktu. Może i zdążył narazić się niektórym pacjentom. Może bardziej szkodzi, niż pomaga. Jeśli to prawda, jeśli stracił zaufanie części wyspiarzy, to zupełnie tego nie widać. Ludzie nadal w razie potrzeby kierują się najpierw do doktora Marshalla. Siła przyzwyczajenia? Niewykluczone. Tak czy inaczej, jeśli już wzywają doktor Martin to dopiero po sprowadzeniu jej starszego kolegi po fachu (incydent z nieposłusznym ekspresem do kawy: ta lekarska interwencja pokazuje, że Gabrielle zostaje sprowadzona na miejsce zdarzenia na jego wyraźne polecenie). Nie wygląda na to, że zdolniejszego, czy nawet bardziej doświadczonego w zawodzie, ale... powiedzmy, że w pierwszych dniach (nie licząc bodaj największego megalomana na wyspie) w gabinecie pani Martin nie pojawi się ani jedna potrzebująca pomocy/konsultacji lekarskiej osoba, gdy w domyśle gabinet pana Marshalla dzień w dzień będzie pękał w szwach. On w każdym razie nie narzeka na brak pacjentów, podczas gdy ona coraz bardziej utwierdza się w przekonaniu, że nic tu po niej. Wystarczy jednak jedno zdanie wypowiedziane przez ciężarną kobietę (prawdopodobnie to pierwsza osoba, która skierowała się wprost do jej gabinetu, bez uprzedniej konsultacji z zarozumiałym Martinem), żeby Gabrielle zmieniła zdanie. Trochę to naciągane. Z drugiej strony, wcale nie jest powiedziane, że doktor Martin spełniłaby tę obietnicę, że niebawem mimo wszystko nie wybyłaby z tej przeklętej wyspy. Właśnie, przeklętej – prawdopodobnie to najmocniej trzyma główną bohaterkę w tym miejscu. Podejrzenie, że coś złego się tu wyprawia. Silne postanowienie, by rzecz wyjaśnić. Bo musicie wiedzieć, że nasza doktorka nie jest typem osoby - bynajmniej! - lubiącej zostawiać za sobą niewyjaśnione sprawy. Jeśli ma opuścić wyspę, to tylko wtedy, gdy uzyska przekonujące wyjaśnienie podejrzanie dużej liczby wypadków zachodzących na wyspie. A najgorsze wypadki, jak powszechnie wiadomo, zdarzają się w domu... Czyżby? Tak czy owak, będzie się działo. Tak czy owak, wsiąkłam w tę opowieść.

Klimatyczny, dobrze pomyślany francuski horror o jakimś niepojętym, zagadkowym złu panoszącym się na niewielkiej wyspie. Według mnie niezasłużenie zapomniany (niecałkowicie, bo zawsze znajdzie się ktoś, kto taki „antyk” odkopie), wyśmienicie ponury obraz wyreżyserowany przez Francisa Leroia, na podstawie scenariusza stworzonego wespół z Owenem T. Rozmannem. Tajemniczy, niepozbawiony kreatywności, interesujący „potworek”, któremu jednakże moim zdaniem przydałaby się drobna operacja plastyczna (mały retusz tu i tam). Warstwa techniczna trochę niedomaga, co można tłumaczyć niskim budżetem - niby tak, tylko że na grozowym rynku nie brakuje „profesjonalnej taniochy”, tj. lepiej nakręconych niskobudżetówek. Ale i tak niezmiernie się cieszę, że ten „Demon Is on the Island” mi się objawił. Wypełzła bestyjka spod gruzów czasu.

5 komentarzy:

  1. Recenzja mnie zaciekawiła. Zazwyczaj na propozycję horrorów itp. zerkam do Ciebie oraz na 'konkurencyjną' biblię. Po raz pierwszy mam jednak problem ze znalezieniem interesującej pozycji. Czy możesz podzielić się informacją gdzie zdobyć ten film?

    OdpowiedzUsuń
  2. Witam! Chcę obejrzeć ten film. Jak mogę to dostać?

    OdpowiedzUsuń
  3. Witam! To bardzo ciekawy artykuł. Uwielbiam ten film. Jak mogę to dostać?

    OdpowiedzUsuń
  4. szukam tego filmu. Jak mogę to dostać? richerpower@gmail.com

    OdpowiedzUsuń