piątek, 23 czerwca 2017

„Maksymalne przyspieszenie” (1986)

W trakcie przechodzenia nad Ziemią komety Rea-M dochodzi do buntu maszyn. Urządzenia elektryczne zaczynają żyć własnym życiem, atakując swoich stwórców. Grupa ludzi gromadzi się na stacji benzynowej nieopodal Wilmington w Karolinie Północnej. Wśród nich jest przebywający na zwolnieniu warunkowym, pracujący tutaj Bill Robinson, który z czasem zaczyna przewodniczyć niewielkiej grupie ocalałych, najbliższą relację nawiązując z autostopowiczką Brett. Krążące na zewnątrz ciężarówki uniemożliwiają ludziom ucieczkę z tego miejsca. Robią z nich więźniów świadomych tego, że pojazdy w każdej chwili mogą wedrzeć się do środka. Bill i pozostali starają się więc znaleźć jakiś sposób na wydostanie się z tej pułapki.

Najpoczytniejszy żyjący autor literatury grozy, Stephen King, jak dotychczas tylko raz spróbował swoich sił w reżyserii. Na warsztat wziął jedno ze swoich opowiadań, „Ciężarówki” zamieszczone w zbiorze „Nocna zmiana”, najpierw pisząc scenariusz na jego kanwie, a następnie przystępując do jak się okazało jednego z bardziej krytykowanych projektów swojego życia. Adaptacja „Ciężarówek”, w Polsce dystrybuowana pod tytułem „Maksymalne przyspieszenie”, została praktycznie zmiażdżona przez krytykę i dużą część zwykłych widzów, również wielu fanów prozy Stephena Kinga. Sam reżyser w jednym z wywiadów przyznał, że ze wszystkich produkcji opartych na jego twórczości ta wypadła najgorzej. Zrealizowany za dziesięć milionów dolarów debiut reżyserski Kinga otrzymał dwie nominacje do Złotej Maliny – za najgorszego aktora, odtwórcę roli głównej Emilio Esteveza i najgorszego reżysera, czyli samego Stephena Kinga. W 1997 roku ukazał się drugi film na kanwie nadmienionego opowiadania - „Trucks” w reżyserii Chrisa Thomsona, na podstawie scenariusza Briana Taggerta.

Obiektywne informacje zawarte w poprzednim akapicie to w gruncie rzeczy antyreklama „Maksymalnego przyspieszenia” - nie zdziwiłabym się, gdyby niektórzy spośród tych, którzy dotychczas nie mieli okazji zapoznać się z omawianą produkcją po zaznajomieniu się z powyższymi informacjami porzucili zamiar nadrobienia tej zaległości. Wolałabym jednak, żeby wielbiciele lżejszego kina grozy z lat 80-tych sami ocenili jakość „Maksymalnego przyspieszenia”, bo niewykluczone, że znajdą się wśród nich osoby, które tak samo jak ja dostrzegą w tym zmasowanym krytycyzmie sporo przesady. Reżyserskiego debiutu Stephena Kinga nie mogę oczywiście uznać za dzieło wybitne, ale w kategoriach stricte rozrywkowych sprawdza się całkiem nieźle. „Maksymalne przyspieszenie” jest horrorem science fiction ze sporą ilością akcentów komediowych, w którym pobrzmiewają również echa sensacji – fani „W mgnieniu oka” powinni więc zacierać ręce na wieść o takim miksie gatunkowym, nie sądzę jednak, żeby jakość tych dwóch obrazów była porównywalna. Stephen King nie wywiązał się ze swojego zadania tak dobrze, jak Tony Maylam w powstałym w następnej dekadzie „W mgnieniu oka”. Nie zaoferował mi tak efektownej żonglerki różnymi gatunkami, ale równocześnie daleka jestem od stwierdzenia, że na tym polu poniósł całkowitą porażkę. Scenariusz, tak samo jak literacki pierwowzór, podpina się pod jeden z bardziej znanych motywów science fiction (bunt maszyn), przedstawiając jedną z wizji końca znanego nam świata z mocno zawężonej perspektywy. W rolach agresorów występują urządzenia stworzone przez człowieka. Różnego rodzaju, ale „pierwsze skrzypce” w tej grupie grają ciężarówki. Bunt nie obejmuje natomiast samochodów osobowych - nie wiedzieć czemu ta dziwaczna „przypadłość” w ogóle ich nie dotyka. Z notki zamieszczonej na początku filmu dowiadujemy się, że owe zjawisko jest spowodowane przez kometę przelatującą nad Ziemią, ale wolałabym, żeby King poprzestał na niedowiedzeniu, pozostawił wyjaśnienie w gestii widza, a już przede wszystkim, żeby darował sobie teorię o sprzątaniu naszej planety. A propos „naszej”... W usta głównego bohatera, Billa Robinsona (moim zdaniem Emilio Estevez wypadł bardzo dobrze, naprawdę nie wiem za co ta nominacja do Złotej Maliny) King w pewnym momencie wtłacza kwestię, która ma dać nam do zrozumienia, że Ziemia nigdy nie należała do nas, że uzurpujemy sobie władzę nad nią i jak dowiadujemy się z późniejszych wynurzeń tej samej postaci bynajmniej nie nadajemy się do roli niepodzielnych władców. Myśl mało odkrywcza, właściwie to tak oczywista, że już bardziej nie można, która moim zdaniem niepotrzebnie została ubrana w słowa – myślę, że na tyle wyraźnie przebijała z zarysu fabuły, że można było spokojnie zaufać w inteligencję widza. Pochwalić muszę natomiast kameralne podejście do tematyki apokalipsy. Twórcy „Maksymalnego przyspieszenia” zdecydowali się na kilka sekwencji mających miejsce na terenach oddalonych od spłachetka wysuszonej ziemi, na którym stoi stacja benzynowa będąca schronieniem i zarazem swoistym więzieniem grupki złożonej z podróżnych i pracowników, ale lwia część akcji rozgrywa się na tej mocno ograniczonej przestrzeni. W spokojnym zakątku, skąpanym w gorących promieniach słonecznych, oddalonym od większych skupisk ludzkich, co już samo w sobie tworzy pożądaną aurę wyalienowania. Intensyfikują ją przyblakłe, miejscami odpowiednio mroczne barwy, którym jednak przydałaby się nastrojowa oprawa muzyczna, coś spokojniejszego od utworów AC/DC – hałaśliwych kompozycji, które zamiast potęgować napięcie tylko je obniżały. Za wyjątkiem motywu brzmiącego podobnie do tego słyszalnego podczas sceny pod prysznicem w „Psychozie”.

Z „Maksymalnego przyspieszenia” przebija przede wszystkim swoista lekkość tworzenia, może nie do końca niczym nieskrępowana zabawa, bo nie obyło się bez interwencji cenzorów, ale na pewno nienapuszone, pozbawione rażącej toporności podejście do konwencji, akcentowane między innymi licznymi wstawkami komediowymi. Co ważne nie przykrywają one pozostałych elementów, nie wypaczają całości, nie wydają się być zbędnym, przedobrzonym dodatkiem tylko przyjemnym dopełnieniem całości. Z tychże najwięcej frajdy dostarcza młode małżeństwo, zwłaszcza cudaczna kobieta i sprzedawca Biblii, którego udział moim zdaniem powinien być większy - w epizodycznej rólce wystąpił również sam Stephen King, w początkowej całkiem zabawnej sekwencji. Ale jak już wspomniałam humor nie oddziałuje negatywnie na pozostałe składowe tej produkcji, ze scenami utrzymanymi w stylistyce horroru włącznie. Podczas moim zdaniem najbardziej klimatycznej sekwencji rowerowej przeprawy chłopca przez małe miasteczko pełne trupów, poprzedzonej pomysłowym atakiem maszyny z napojami na lokalną dziecięcą drużynę baseballistów i ich trenera niemalże całkowicie zrezygnowano z humorystycznych akcentów – niemalże, bo ucieczka przed złośliwą kosiarką i wcześniejszy przejazd samochodu z lodami wygrywającego kompletnie niepasującą do makabrycznej scenerii wesołą melodyjkę mogą wywołać uśmiech na ustach co poniektórych odbiorców. Inna mocno nastrojowa scenka skupia się na podróżujących nowożeńcach, którzy natrafiają na makabryczne znalezisko podczas jednego z postojów, przy czym akurat ten ciąg wydarzeń scenarzysta okrasił sporą dawką humoru, wypływającego z prześmiewczych osobowości tej dwójki, które o dziwo nie łagodzą złowieszczej atmosfery oblepiającej wszystko wokół, łącznie z ową cudaczną parą. Klimatycznych sekwencji jest oczywiście więcej, ale moim zdaniem te dwie górują nad pozostałymi, za sprawą największego nagromadzenia napięcia, najjaskrawszego nakreślenia klimatu zagrożenia i niemalże klaustrofobicznego wyobcowania. Zdecydowanie gorzej prezentują się natomiast ujęcia gore – zapamiętałam tylko dwa, a mianowicie zbliżenie na krwawiące czoło trenera baseballu i atak noża elektrycznego na pracownicę stacji benzynowej, jej krwawiącą rękę bez stosownych zbliżeń na poszarpaną skórę. Nie mogę jednak powiedzieć, żeby nawet któraś z tychże wywarła na mnie jakieś wrażenie. Żadna nie wywołała we mnie choćby odrobiny niesmaku i wydaje mi się, że tak samo sprawa będzie się przedstawiała w przypadku osób z rzadka sięgających po krwawe horrory. Ich najprawdopodobniej również nie poruszy żadna z zaprezentowanych scen okaleczeń i eliminacji ofiar bezwzględnych maszyn. (Tak na marginesie wspomnę, że na planie doszło do wypadku, na skutek którego odpowiedzialny za zdjęcia Armando Nannuzzi stracił prawe oko za co pozwał Stephena Kinga ubiegając się o odszkodowanie, ale spór ostatecznie rozstrzygnięto poza sądem). Niemniej pomimo tych ewidentnych niedostatków w warstwie gore, pomimo tej denerwującej wstrzemięźliwości twórców efektów specjalnych film ogląda się nader dobrze – a przynajmniej mnie w dużym stopniu satysfakcjonuje nieprzekombinowana fabuła i nienapuszona forma, bo pewnie inaczej przyjmą ten obraz osoby nastawiające się czy to na poważny ton, czy skomplikowaną, odkrywczą, albo wręcz ambitną fabułę.
 
„Maksymalne przyspieszenie” nie jest filmem pozbawionym wad – kilka z nich już wymieniłam, ale muszę też wspomnieć o w mojej ocenie słabym zakończeniu, za wyjątkiem zamieszczonej na końcu informacji o Rosjanach, którą odczytuję, jako trafny komentarz do paranoi Amerykanów na punkcie tychże, choć można to również interpretować jako swoisty ukłon w stronę motywu strasznych Rosjan dybiących na życie niewinnych Amerykanów, przewijającego się w niektórych utworach science fiction. Ale w ogólnym rozrachunku w mojej ocenie plusy przeważają nad minusami. Jak dla mnie to całkiem zgrabna produkcja utrzymana w duchu kina grozy klasy B, a więc w pierwszej kolejności skierowana do fanów tego typu produkcji. Tak, myślę, że najwięcej sympatyków obraz Stephena Kinga znajdzie właśnie w tym gronie, dlatego też swoją rekomendację na wszelki wypadek ograniczę tylko do osób je zasilających.

1 komentarz:

  1. Wbrew pozorom, to początkowy akapit opisujący krytykę z jaką spotkał się ten film był dla mnie bardzo zaczęcający! Być może z powodu, że bardzo lubię B-klasowe horrory i filmy sci-fi! Ogólnie rzecz ujmując myślę, że dałem się namówić na obejrzenie:)

    OdpowiedzUsuń