czwartek, 28 kwietnia 2022

„Komary” (1994)

 

Na bagnach w jednym z amerykańskich parków narodowych rozbija się kapsuła istot pozaziemskich, powodując gwałtowny wzrost tutejszych komarów. Monstrualne owady przypuszczają zmasowany atak na turystów i strażników parku. A na tym nie koniec. Prawie każdy, kogo napotkają na swojej drodze w błyskawicznym tempie zostaje pozbawiony całej krwi. Tymczasem do parku narodowego zmierza młoda kobieta imieniem Megan, niebawem mająca rozpocząć pracę w tym miejscu, której towarzyszy jej chłopak Ray. Bliskie spotkanie z wielkim robalem powoduje awarię ich samochodu, ale Rayowi udaje się znaleźć inny środek transportu. W tamtym kierunku zmierza bowiem nowo poznany meteorolog, Parks, licząc na zbadanie meteorytu, który w jego przekonaniu wylądował na mokradłach. Wkrótce ta trójka połączy siły z ocalałym strażnikiem feralnego parku Hendricksem w walce z gigantycznymi krwiopijcami. Dodatkowych problemów nastręczą im natomiast poszukiwani przez policję rabusie, Earl i jego brat Junior. Aby zwiększyć swoje szanse w tej niecodziennej wojnie, spróbują jednak odłożyć na bok własne spory.

Film, który rozpoczął reżyserską przygodę Gary'ego Jonesa, późniejszego twórcy między innymi „Pająków” (2000), „Bestii z mokradeł” (2002), luźnej kontynuacji „Krokodyla zabójcy” Tobe'ego Hoopera i „Boogeymana 3: Ostatniego rozdziału” (2008). Zrealizowany za zaledwie dwieście tysięcy dolarów (szacunkowo) amerykański animal attack utrzymany w tradycji najszerzej kultywowanej w latach 50-tych XX wieku. Scenariusz napisali Gary Jones, Tom Chaney i Steve Hodge - opierając się na pomyśle tego pierwszego, który zrodził się w jego głowie już w latach 80-tych XX wieku - początkowo tytułując go jako „Skeeter”, ale po odkryciu, że powstał już obraz o takiej nazwie, na dodatek zbliżony tematycznie (dziełko Clarka Brandona z 1993 roku), zmieniono go na „Blood Fever”. W postprodukcji przemianowano go na „Night Swarm”, a potem (i to już ostatni raz, obiecuję) na „Mosquito” (pol. „Komary”). Film kręcono w stanie Michigan, niedaleko miasta Detroit, a gotowy produkt uwolniono w 1994 roku w Japonii. Podobno miał ograniczoną dystrybucję kinową, a na rynek VHS między innymi w swoich rodzimych Stanach Zjednoczonych trafił w roku 1995. Doceniono go jednak dopiero po latach.

Kultowy horror klasy B, którego fabuła przy wyższym budżecie najpewniej przebiegałaby inaczej. Najpierw miał być napad na bank, ze strzelaniną, w której życie miał stracić jeden z rabusiów (czwarty członek szajki pod przewodnictwem Earla, z którego w ostatecznej wersji tej historii zrezygnowano), a potem Gary Jones zamierzał „wypuścić wielkie komary” na Detroit w stanie Michigan – między innymi szturm na bazę wojskową. Myślał też o motywie żywych trupów - śmiertelne ofiary komarów wracają jako zombiaki łaknące ludzkiego mięsa – który, w przeciwieństwie do wcześniej wymienionych, nie został wykorzystany nie głównie z powodu ograniczeń finansowych, ale przede wszystkim dlatego, że uznano, iż to odwracałoby uwagę od komarów. A one miały być najważniejsze. I są, tyle że nie działają z takim rozmachem, jak w pierwotnej koncepcji Jonesa. W scenerii leśnej, nie miejskiej. W amerykańskim parku narodowym (przy wjeździe na pole kempingowe stoi tabliczka z napisem Pinetree Acres Campground), gdzie miała rozpocząć pracę, w charakterze strażniczki leśnej, jedna z ważniejszych postaci tego uroczo tandetnego, pozytywnie zakręconego dziełka. W prologu widzimy statek kosmiczny, od którego odłącza się kapsuła i kieruje ku Ziemi. Tutaj skorzystano z tak zwanej techniki wymuszonej perspektywy – w tym przypadku obiekty miały wydawać się większe niż w rzeczywistości (złudzenie) – a chwilę potem zobaczymy najdroższą atrakcję specjalną w ramach całego tego komarzego programu, a mianowicie narodziny pierwszego nienaturalnego tytułowego owada. Aż trudno w to uwierzyć, biorąc pod uwagę późniejsze, dosadniejsze efekty... Wracając do niedoszłej nowej strażniczki nieszczęsnego parku. Pierwsze spotkanie z tą młodą kobietą, Megan (Rachel Loiselle) przebiega w dość drastycznych okolicznościach. Samochód (nawiasem mówiąc, własność Gary'ego Jonesa; natomiast kamper, „którym przejedziemy się” w dalszej partii „Komarów” należał do jego matki) prowadzony przez jej chłopaka Raya (Tim Lovelace) zalicza zderzenie ze stworzeniem, którego młodzi nie potrafią zidentyfikować. W każdym razie ten „nieuważny przechodzień czy raczej przelot” nie wychodzi z tego żywy - rozpaćkany gumowaty okaz intrygujący Megan, ale nie jej partnera – a pojazd Raya ledwo dotacza się do najbliższego motelu. Prawdopodobnie uszkodzona chłodnica. Następnego dnia jego dziewczyna ma rozpocząć pracę w parku na tyle oddalonym od motelu, w którym się zatrzymali, żeby nawet w głowie im nie postało, by iść pieszo. Szczęśliwie (yhm) na horyzoncie pojawia się czarnoskóry meteorolog, Parks (Steve Dixon), który zmierza na mokradła w pobliżu pola kempingowego, gdzie tego dnia ma stawić się Megan. Po drodze dokonują makabrycznego odkrycia, ale to nic w porównaniu z tym co zastaną w niedoszłym miejscu pracy jedynego żeńskiego pierwiastka zespołu ds. zmutowanych komarów, który uformuje się na tym wyjątkowo niegościnnym łonie Natury. Kosmiczne owady kontra w większości przypadkowa zbieranina osób, które, jak to ludzie, w ogniu walki ze wspólnym wrogiem nie omieszkają powalczyć też po swojej stronie barykady. Innymi słowy, zamiast od razu połączyć siły w wojnie ze zmutowanymi komarami, oni jakby uparli osłabiać własny odział. To takie typowe dla gatunku górnolotnie nazwanego Homo sapiens. Już mniej typowe jest zrozumienie tej prostej prawdy, że dla dobra ogółu warto we własnych szeregach ogłosić zawieszenie broni. Najpierw uratujmy ludzkość, a potem zabijajmy się nawzajem: mnie więcej do takiego wniosku w końcu dochodzą bohaterowie filmu. W tym miejscu trzeba oddać honor Megan, Rayowi, Parksowi, Hendricksowi (Ron Asheton, gitarzysta prowadzący niefunkcjonującego już zespołu muzycznego, który działał między innymi pod nazwą The Stooges), a nawet Juniorowi (Mike Hard): wszystko wskazuje na to, że gdyby nie było wśród nich Earla, lidera rodzinnej złodziejskiej szajki, to zdecydowanie szybciej – zapewne natychmiast – doszliby do porozumienia. W rzeczonego mąciciela wcielił się sam Gunnar Hansen, nieżyjący już aktor, który w światku horroru najbardziej zasłynął rolą Leatherface'a w „Teksańskiej masakrze piłą mechaniczną” Tobe'ego Hoopera z 1974 roku (to był jego ekranowy debiut), ale on sam najmilej wspominał pracę na rzecz „Komarów”. Ze wszystkich postaci, które wykreował, najbardziej spodobał mu się właśnie Earl.

Komary” Gary'ego Jonesa z całą pewnością nie są propozycją dla ludzi o tak zwanych wyrafinowanych gustach. O takich filmach jak ten zwykle mówi się „tak zły, że aż dobry”. A w każdym razie tak mówią ci, którzy namiętnie pochłaniają „takie dziadostwo”. Nie dość, że horrory, to jeszcze z takiej przebrzydłej półki. Banda amatorów dorwała się do kamer i wyszła... taka maszkara, że nie mogłam jej nie polubić. Bylejakość wyższej próby:) Poza Gunnarem Hansenem, i może Steve'em Dixonem, wszyscy aktorzy – także epizodyczni – jakby usilnie starali się wypaść jak najgorzej. Jakby specjalnie źle grali. Może faktycznie tak było. Może takie mieli dyspozycje od reżysera – ażeby nie wyszło za poważnie. Pośmiejmy się ze wszystkich poza Hansenem (i może Dixonem), który równie dobrze mógł po prostu przegrać starcie ze swoim talentem. To tylko gdybanie i to na dodatek prowadzone bez większego przekonania z mojej strony. Tak czy inaczej, najbardziej bawiły mnie nie wymuszone miny i jakby po raz pierwszy odczytywane wprost z kartki, wypranymi z emocji głosami albo wręcz przeciwnie z egzaltacją, kwestie (nie zabrakło plecenia trzy po trzy – „dziwne rozmowy z piaskownicy w przedszkolu”. Z całym szacunkiem dla przedszkolaków). Tytułowe komary, to dopiero klauny. Animacja poklatkowa w ujęciach nadlatujących kolorowych owadów (efekt wklejania, jak się patrzy) ludzi obdarzonych innym poczuciem humoru może przyprawić o nieprzyjemny zawrót głowy. Albo wytrzeszcz. To te mniej przekonujące, żeby nie powiedzieć wcale, występy wielkich owadów. Tak prezentują się w oddali, a bliżej ziemi przeważnie „nabierają ciała”. Animowane istoty ustępują pola lalkom. Swoją drogą jedną z nich filmowcy wypełnili resztkami z lunchu. Skusili się też na miejscową subiektywną pracę kamer, z nietypowego punktu widzenia, bo samych zmutowanych komarów. Największe żniwo ogromne owady zbiorą na polu kempingowym, ale zdecydowana większość mordów „dokona się poza wzrokiem widza”. Zastrzyk w pośladek w małym namiocie pewnie zapamiętam na dłużej. Wypada jeszcze wspomnieć przypadek miejscowego, który wybrał się na ryby i dostał zastrzyk w oko oraz późniejsze „wybuchające” oczy w błyskawicznie osuszonym organizmie ludzkim przez tylko jednego komara. Sami więc widzicie z jak poważnym zagrożeniem zmierzą się bohaterowie omawianej „superprodukcji klasy B”. Albo Z, jak kto uważa. Nie sądzę, żeby wielu widzów ryzykowało rozstrojem żołądka przy bliższym kontakcie z „Komarami”. Trochę sobie twórcy poszaleli, ale wykorzystane przez nich efekty specjalne, oczywiście praktyczne, na tej wojnie wypowiedzianej przez komarzyce (ciekawe czy te wampirzyce miały wsparcie samców? Ta „jakże ważka” kwestie nie została „należycie” rozjaśniona), nie prezentują się zbyt realistycznie. Nie mam nawet pewności, czy filmowcom w ogóle zależało na stworzeniu solidnej ułudy najpewniej bolesnych mordów dokonywanych ni mniej, nic więcej jak z głodu. Samice komarów chcą jeść, a że sporo im się urosło, to dorosły człowiek starczy co najwyżej na przekąskę. I przecież są jeszcze „siostry”. Cała chmara morderczych, nadzwyczaj przerośniętych owadów, a to i tak zapewne dopiero początek. Najbardziej zaskakującym dla mnie momentem okazał się obchód Megan, Raya i Parksa po polu śmierci. Zwłoki, mnóstwo ludzkich zwłok. Nie spodziewałam się tak, powiedzmy, upiornych obrazków po tak niepoważnym horrorze. O, na pewno nie! Decydująca bitwa rozegra się po szaleńczej jeździe kamperem, niedługo po zabarykadowaniu się w opuszczonej nieruchomości. Pachnie, i to dość mocno, „Nocą żywych trupów” George'a Romero i wydaje mi się, że to było w pełni zamierzone. Ukłon w stronę tego kultowego zombie movie (pamiętacie, że Gary Jones początkowo chciał ożywić w „Komarach” kilka, no może więcej niż kilka, trupów?), a jeśli są tu jacyś fani „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” Tobe'ego Hoopera, to pewnie ucieszą ich słowa Earla po znalezieniu w tym mrocznym, dobrze myślicie, podpiwniczonym domu, piły łańcuchowej. Zgadza się, kolego, ostatni raz coś takiego trzymałeś w ręku przed dwudziestoma laty.

Chcecie zobaczyć gigantyczne komary? Takie, co to zmutowały na skutek kontaktu z obiektem pozaziemskim? Śmiejcie się, śmiejcie, niedowiarki. Zobaczymy jak zareagujecie, jak ta wizja Gary'ego Jonesa się ziści:) Ten jego pierwszy, i najwyraźniej nie nieśmiały, krok na reżyserskiej ścieżce. Niskobudżetowy amerykański animal attack, czy jak kto woli monster movie, o naszych raczej niezbyt kochanych braciach (nie)mniejszych. Podłe widowisko. W najlepszym razie klasa B. Nie lubisz kiczowatych filmów, odpuść. Nie ruszaj tych przerośniętych owadów, nawet kijem nie tykaj, bo może zaboleć. A już z pewnością tego nie da się odzobaczyć. Ładny brzydal, ładny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz