Mieszkający w Anglii dziennikarz muzyczny, rozwodnik Tom Anderson, zabiera swoją czternastoletnią córkę Frankie, która mieszka z matką w Stanach Zjednoczonych, do leśnego ośrodka wypoczynkowego w stanie Maine o nazwie Płytkie Zdroje. Ich tymczasowi najbliżsi sąsiedzi, David i Connie Butlerowie z Kalifornii, już pierwszego dnia jego pobytu w Płytkich Zdrojach przedstawiają Tomowi niechlubną historię tego miejsca. Niemal dwadzieścia lat temu w tutejszych lasach doszło do najprawdopodobniej rytualnego mordu dwójki nauczycieli, którzy przyjechali na kemping ze swoimi nastoletnimi podopiecznymi. Jedynym podejrzanym był mieszkający w pobliskim miasteczku Penance chłopak Everett Miller, którego nigdy nie udało się schwytać. Domniemany sprawca jakby rozpłynął się w powietrzu. Miejscowa legenda głosi, że morderca od tamtego czasu ukrywa się w lasach otaczających jego rodzinnego miasteczko. W lasach, w których lata po podwójnym morderstwie, nieustannie ściągającym w te strony pasjonatów true crime stories, otworzono ośrodek Płytkie Zdroje. Tymczasem Frankie i jej nowy kolega, piętnastoletni Ryan Butler, syn Davida i Connie, ściągają na siebie gniew pojedynczych osób, które wedle wszelkiego prawdopodobieństwa mieszkają w Penance. Albo duchów nawiedzających las.
Brytyjski powieściopisarz Mark Edwards, obecnie mieszkający w West Midlands z żoną, trójką dzieci i dwoma kotami, pierwsze kroki na scenie literackiej stawiał ze swoją koleżanką po piórze Louise Voss – razem napisali kilka utworów, które oczywiście doczekały się publikacji. Pierwsza solowa powieść Edwardsa, „The Magpies”, ukazała się w roku 2013, a potem były między innymi takie poczytne mroczne opowieści, jak „Because She Loves Me”, „Follow You Home”, „The Retreat”, „In Her Shadow”, „The House Guest” i wreszcie „The Hollows”, pierwotnie wydany w 2021 roku thriller z elementami horroru, polskie wydanie którego, pod tytułem „Głusza”, zostało przygotowane na kwiecień 2022 roku przez wydawnictwo Muza. To pierwsza solowa książka Marka Edwardsa przetłumaczona na język polski. Człowieka, którego inspirują między innymi Stephen King, Ira Levin, Val McDermid, Ian McEwan i Elizabeth Haynes. Jego ulubioną książką jest „Tajemna historia” Donny Tartt, a ulubionym dreszczowcem „The Treatment” Mo Hayder.
Płytkie Zdroje. Idealne miejsce dla ludzi pragnących odpocząć od miejskiego zgiełku. I takich cywilizacyjnych zdobyczy, jak na przykład internet. Przytulne domki w leśnej głuszy, a tuż za progiem duże jezioro. Do tego cała masa rozrywek zaplanowanych przez właściciela tego ośrodka wypoczynkowego, który ma wszelkie prawo nasuwać skojarzenia z przystanią Jasona Voorheesa. Sam autor kojarzy Płytkie Zdroje z Camp Crystal Lake – wspomina „Piątek trzynastego” w odniesieniu do swojego wątpliwego zacisza. W tekście przewiną się też takie, myślę doskonale znane fanom horroru, tytuły, jak „Teksańska masakra piłą mechaniczną”, „Blair Witch Project”, „Smętarz dla zwierzaków” i „Cujo” (prawda, że dobre imię dla... kota?). Thriller, który wpadł do backwood horroru, slasher w serdecznym uścisku ze swoim kuzynem, powszechnie znanym jako home invasion i już ostrożniej, ze zdecydowanie większą rezerwą, nawiązujący kontakt z duchami. „Piątek trzynastego” Seana S. Cunninghama, „Nieznajomi” Bryana Bertino – nie, nie, prędzej „Następny jesteś ty” Adama Wingarda i może „Wizyta” Helen Phillips – „Blair Witch Project” Daniela Myricka Eduardo Sáncheza oraz pierwsza ghost story, jaka przyjdzie Wam na myśl. Takie smaki przede wszystkim znalazłam w „Głuszy” Marka Edwardsa, czyli Płytkich Zdrojach, ulokowanych gdzieś w małej ojczyźnie Stephena Kinga. W zasadzie to produkt wyobraźni brytyjskiego pisarza przemierzającego mroczniejsze rejony beletrystyki, fikcyjny ośrodek wypoczynkowy w stanie Maine. Najbliższe skupisko ludzkie, to klasyczna „zabita dechami dziura”, przy której Derry, miejsce żerowania między innymi pewnego niby klauna, wydaje się być prawdziwą metropolią, też nieistniejąca w prawdziwym świecie maleńka mieścina o nazwie Penance. Toma Andersona i jego czternastoletnią córkę Frankie zastajemy już w Płytkich Zdrojach. Właśnie przybyli do tego niewątpliwie tylko pozornie rajskiego zakątka, gdzie Tom zarezerwował dla nich domek na całe dziesięć dni. Częściowy narrator, dziennikarz muzyczny, który od paru lat cienko przędzie, nie ma wielu okazji do spędzania czasu ze swoim jedynym dzieckiem. Mieszkający w Anglii mężczyzna trzy lata temu rozwiódł się z matką Frankie, która następnie, wraz z córką, przeprowadziła się do Albany w stanie Nowy Jork, co naturalnie odbiło się na jego kontaktach z Frankie, która też na pewno chciałaby spędzać więcej czasu ze swoim rodzicielem. Utrzymują kontakt internetowy, a średnio raz do roku Tom udaje się do Stanów Zjednoczonych na małe, stanowczo zbyt krótkie wakacje z najważniejszą osobą w jego smutnym życiu. Kariera dziennikarska czołowego bohatera „Głuszy” praktycznie zamarła, co przyczyniło się do rozpadu jego małżeństwa z Sarah, matką Frankie. Niby wie, że najwyższy już czas poszukać innej pracy, ale przeraża go już sama myśl o definitywnym porzuceniu jedynego zajęcia, jakie kiedykolwiek brał pod uwagę. Nie ma planu B, właściwie nigdy go nie miał. Szansa pojawia się w najmniej oczekiwanym miejscu. To znaczy Tom na pewno nie spodziewał się, że w Płytkich Zdrojach trafi mu się okazja do ponownego wskoczenia na dziennikarskie siodło. Co prawda nasz bohater nie ma doświadczenia w takim dziennikarstwie, ale trzeba brać, co łaskawy los daje. W każdym razie Tom nie zamierza zaglądać darowanego koniowi w zęby. Tak się niefortunnie złożyło, że Anderson planując tegoroczne (umownie, bo akcja książki toczy się w 2019 roku) wakacje z córką, przegapił jeden „szczegół”. Otóż w lipcu 1999 roku w tutejszych lasach popełniono podwójne morderstwo prawdopodobnie o charakterze rytualnym. Jakieś pogańskie praktyki? Tak czy inaczej, szybko wskazano winnego – nastoletniego chłopaka z Penance nazwiskiem Everett Miller. Poszlaka A: miłośnik muzyki metalowej, przede wszystkim norweskiego zespołu, którego zakazany w Stanach Zjednoczonych, wprost przesycony przemocą i seksem teledysk, był bodaj najukochańszym widowiskiem młodego Millera. Poszlaka B: Everett lubił tak zwane krwawe horrory. Poszlaka C: zdecydowanie wyróżniał się ubiorem w takiej konserwatywnej mieścinie jak Penance. I wreszcie, był raczej samotnikiem. Ludzie mieli go za dziwaka, a niektórzy wręcz podmiot potencjalnie niebezpieczny. To dopiero mocne dowody, co? Tom też się dziwi, że tyle wystarczyło, by przypiąć mu łatkę mordercy. Ale jego rozmówcy – obsesjonaci true crime stories – natychmiast rozwiewają jego w pełni uzasadnione wątpliwości, mówiąc o dowodzie rzeczowym znalezionym na miejscu zbrodni. To była karta atutowa śledczych zajmujących się tą sprawą, która w zasadzie nigdy nie została zamknięta. Nie udało się bowiem schwytać sprawcy tej mocno działającej na wyobraźnię, odrażającej zbrodni na kempingu.
„Głusza” Marka Edwardsa nie wydaje mi się być dobrą propozycją dla poszukiwaczy innowacyjnych rozwiązań fabularnych. Ja w każdym razie nie odważyłabym się polecać tej powieści osobom, którym zdążyły się przejeść historyjki o lasach, w których z różnych powodów nie można czuć się bezpiecznie. O zamaskowanych zabójcach, jakichś magicznych czy po prostu pogańskich rytuałach, wiedźmach, duchach i innych „milusińskich” zwykle dokazujących w światku horroru. Ach, i nie zapominajmy o „kolebce wszelkiego zła”, czyli małych amerykańskich miasteczkach:) Ale takich naprawdę maleńkich. Takich, gdzie życie już ledwo się tli. Dni Penance zdają się już być policzone. Jeszcze jedno, góra dwa pokolenia i koniec. Miasteczko widmo. Tak będzie, nawet jeśli jedyna atrakcja dla turystów rychło nie zostanie zamknięta. Rozwój sytuacji w Płytkich Zdrojach z jednej strony każe spodziewać się śmiertelnego ciosu dla tego ośrodka, ale z drugiej, trudno odrzucić możliwość, że kolejne tragedie napędzą jeszcze więcej klientów. Interes już teraz całkiem nieźle się kręci, głównie dzięki takim ludziom jak Connie i David Butlerowie. Można chyba założyć, że to właśnie oni robią najlepszą reklamę Płytkim Zdrojom. A konkretnie podcast kryminalny, który uczynił zwłaszcza z Connie rozpoznawalną postać wśród pasjonatów true crime stories. Kobieta ma grono oddanych fanów, co rzecz jasna niezmiernie ją cieszy. Mała jednak szansa, by Tom Anderson zasilił grupę jej stałych słuchaczy. Główny bohater „Głuszy” Marka Edwardsa krzywym okiem patrzy na ludzi fascynujących się takimi rzeczami. Zafiksowanych na puncie autentycznych zbrodni, którzy zwykle nie pamiętają nawet nazwisk ofiar, ale za to o ich zabójcach wiedzą wszystko. Może nawet więcej niż o swoich dzieciach. Tom szybko szufladkuje Butlerów, jako tych, co to stanowczo za dużo uwagi poświęcają ludziom, którzy niczym nie zasłużyli sobie na tak duże zainteresowanie opinii publicznej. W jego rodzimej Anglii obsesja na punkcie prawdziwych morderców nie jest aż tak rozpowszechniona jak w Stanach Zjednoczonych. Nic więc dziwnego w tym, że Tom jest nieco skonfundowany; nie najlepiej się czuje w towarzystwie „szalonych Butlerów”. Dość sympatyczni ludzie, ale w dłuższą dyskusję lepiej z nimi nie wchodzić. Chociaż nie do końca. Bo oto Tom przypadkiem, wcale nie szukając, znalazł prawdziwą skarbnicę informacji o podwójnym morderstwie z 1999 roku, o którym zresztą dowiedział się właśnie od Butlerów. Anderson, niejako wbrew sobie, mocno zainteresuje się tą sprawą. Obiecujący materiał dla człowieka, który nader niechętnie „żegnał się już z gąską”. Kto wie, może dzięki tej historii nie będzie musiał rezygnować z dziennikarstwa. W „Głuszy” narracja pierwszoosobowa (Tom) przeplata się z narracją trzecioosobową (Frankie i ktoś jeszcze). Mark Edwards pokazał mi się w „Głuszy” jako posiadacz lekkiego pióra. Duże zaskoczenie – proste zdania, nieobfitujące w detale opisy, całkiem dynamiczny rozwój akcji, a taki charakterystyczny, obezwładniający, duszny klimat, jakiego prędzej spodziewałabym się po horrorze niż thrillerze. Nieokreślone zagrożenie w naturalnej pułapce, z której niepodobna szybko umknąć. Niepokojące, podwójnie alarmujące zjawiska (nie dość, że groźba, to na dokładkę niewykluczone, że przynajmniej wspierana, wzmacniana przez jakąś tajemną moc: nadzwyczajna energia, istota czy istoty nie z tego świata będące w jakiejś dziwnej komitywie z człowiekiem lub ludźmi z krwi i kości uprzykrzających życie wybranym wczasowiczom?), makabryczne znaleziska na wyjątkowo niegościnnym łonie Natury. Przygnębiające, diablo ponure miasteczko, do którego najpewniej też dociera ten, mogłabym przysiąc, odorek zgnilizny wydobywający się podobno ze świętego soczyście zielonego, klaustrofobicznego zakątka w stanie Maine. Znikające rzeczy, upiorna twarz za oknem, martwe zwierzę, zagadkowe dźwięki rozlegające się gdzieś w lesie, blisko Penance, mieściny jakby obłożonej jakąś straszliwą klątwą. Ubóstwa, marazmu, nudy. Mieściny, w której raczej nie znajdzie się wielu przyjaźnie usposobionych do hałaśliwych turystów, ludzi. Tubylcy raczej nie lubią tych wszystkich flejtuchów, którzy ściągają do Płytkich Zdrojów. Takie wrażenie w każdym razie stwarza „komitet powitalny” miasteczka Penance. Specjalnie dla Frankie i Ryana. Nastolatków, którzy z czasem dojdą do wniosku, że poważnie narazili się psychopatycznym bliźniakom. Bo kto inny, jak nie oni może odpowiadać za te wszystkie przykre, bolesne rzeczy, jakie zaczynają ich spotykać w podstępnie urokliwej krainie. Pięknej, ale skażonej jakąś odrażającą obecnością. Może nawet nie jedną. W sumie łatwo to rozgryźć. Rozwiązać wszystkie zagadki przygotowane przez autora, rozpracować tę mimo wszystko niesamowicie wciągającą intrygę. Dla mnie najbardziej pomocne w poszukiwaniu najważniejszych odpowiedzi były retrospekcje, daleka jednak jestem od stwierdzenia, że Mark Edwards bardziej zaszkodził, niż pomógł swojej naprawdę mocno trzymającej w napięciu historii, tymi okresowymi przenosinami w przeszłość - wydarzenia z umownej teraźniejszości od czasu do czasu ustępują miejsca też interesującym, złowieszczym obrazom sprzed paru dekad. Wydarzeniom bezsprzecznie mającymi ścisły związek z aktualnymi przeżyciami Toma, jego córki i innych pechowców, którzy zdecydowali się na odpoczynek w (pudło!) Płytkich Zdrojach. Gdzie poczujesz się prawie jak na obozie Crystal Lake. To dopiero gratka, co? Wakacje nie do odrzucenia.
Pierwsza wydana w Polsce powieść angielskiego powieściopisarza Marka Edwardsa pozostawiła mnie z tym jakże dobrze znanym uczuciem, na poły swędzeniem, na poły ssaniem w pustym żołądku, które utrzyma się przynajmniej do naszego następnego spotkania. Mówiąc wprost, „Głusza” niesamowicie zaostrzyła mi zęby na twórczość tego pana. Chce się więcej, a więcej nie ma. Na razie. Mam podejrzenie graniczące z pewnością, że to długo nie potrwa, że ta historia nie przejdzie bez echa. Jestem o nią dość spokojna. Jestem spokojna o dalsze losy pana Edwardsa na polskim rynku. Będzie go więcej, zobaczycie. A tymczasem biegnijcie do Płytkich Zdrojów. Odpocznijcie od szarej prozy życia w zielonym piekle. Na wygody nie liczcie, chyba że lubicie sypiać z wielkimi mrówkami, przed domem znajdować bestialsko potraktowane zwierzęta i widywać upiorne, być może nieludzkie postacie w różnych miejscach. Także w mrocznym lesie, w którmh słychać dzwonki. Jak w horrorze, w tym thrillerze:)
Oficjalny polski zwiastun książki:
Za przekład tej powieści, a więc po części za przedstawienie tego autora polskim czytelnikom, odpowiadam ja. Zacznijmy zauważać tłumaczy, szczególnie w przypadkach powieści, w których język i styl budują sugestywny klimat. A w tym konkretnym przypadku jest tak niewątpliwie. Pozdrawiam! Agata Suchocka
OdpowiedzUsuńCenna uwaga. Postaram się poprawić.
UsuńPozdrawiam serdecznie!