niedziela, 20 września 2020

„Inheritance” (2020)

 

Głowa zamożnego rodu Monroe'ów umiera na zawał serca. Większość jego majątku na mocy pozostawionego przez niego testamentu przypada jego żonie Catherine i zawsze faworyzowanemu młodszemu dziecku, właśnie ubiegającemu się o reelekcję kongresmenowi Williamowi Monroe. Jego starsza siostra, prokurator Lauren Monroe, nie dość, że dziedziczy najmniej pieniędzy, to na dodatek zostaje dopuszczona do potwornego sekretu ojca. W bunkrze na zalesionym kawałku jej rodzinnej ziemi jej ojciec przez wiele lat przetrzymywał mężczyznę, którego Lauren nie zna, ale on doskonale zna całą jej rodzinę. Teraz kobieta musi zdecydować, czy zwrócić wolność temu człowiekowi, tym samym ryzykując zniszczenie dobrego imienia rodu Monroe'ów, czy spełnić ostatnią wolą swojego ojca i pozwolić, by prawda o jego mrocznej działalności nigdy nie ujrzała światła dziennego.

W 2018 roku Vaughn Stein otrzymał od swojego agenta scenariusz thrillera pt. „Inheritance” autorstwa debiutanta Matthew Kennedy'ego. Tekst z miejsca wzbudził jego zainteresowanie, Stein skontaktował się więc z producentem Richardem Bartonem Lewisem, który, jak się okazało, miał podobną wizję tej historii. Powierzył więc Steinowi reżyserię, który z kolei w jednej z większych ról umieścił Simona Pegga, aktora kojarzonego głównie z komediami (fanom kina grozy pewnie znany przede wszystkim z „Wysypu żywych trupów”), z którym miał już przyjemność współpracować przy swoim pierwszym, i wtedy jeszcze jedynym, pełnometrażowym filmie zatytułowanym „Terminal” (2018). Stein określa „Inheritance” jako połączenie thrillera psychologicznego i mrocznej baśni(!). Zdradził, że pracując nad tym obrazem był pod natchnieniem takich kultowych dreszczowców, jak „Okno na podwórze”, „Psychoza” i „Zawrót głowy” Alfreda Hitchcocka, „Milczenie owiec” Jonathana Demme'a, „Przylądek strachu” Martina Scorsese oraz twórczości Davida Finchera i Denisa Villeneuve'a.

Lily Collins i Simon Pegg w nie tak znowu mrocznym amerykańskim thrillerze o niechcianym spadku. Niektórzy odbiorcy „Inheritance”, moim zdaniem słusznie, zauważyli, że warstwą tekstową film bardziej przystaje do lat 90-tych XX wieku niż czasów obecnych. Nie chodzi o to, że Vaughn Stein reżyserując ten projekt miał przed oczami również obrazy z tamtego okresu, ale o podejście samego scenarzysty, początkującego w tym fachu Matthew Kennedy'ego. Podczas gdy reżyser inspirował się jednymi z najlepszych gatunkowych reprezentantów kina między innymi ostatniej dekady XX wieku, autor tekstu mógł znajdować się pod wpływem mniej ambitnych dzieł. Żeby nie powiedzieć naiwnych. Thrillerów, które nie mają maksymalnie dopracowanych fabuł. Opowieści trochę naciąganych, z postaciami, które czasami postępują wbrew wszelkiej logice. Wydaje mi się jednak, że Matthew Kennedy poszedł o krok dalej, niż zwykli iść jego koledzy po piórze w latach 90-tych spisujący swoje lżejsze, niewymagające myślenia historyjki ubrane w thrillerowe fatałaszki. Nie przypominam sobie aż tak naciąganego dreszczowca z tamtego okresu. Szczerze mówiąc to widywałam slashery, które mogły się pochwalić bardziej racjonalnym postępowaniem postaci. Nie powiem, żeby jakoś straszliwie mnie to irytowało, ale na pewno przyjęłabym „Inheritance” dużo lepiej, gdyby „zacerowano” przynajmniej te większe dziury w scenariuszu. Tym bardziej szkoda, że tego nie zrobiono, gdy patrzy się na wysiłki Lily Collins i Simona Pegga (który specjalnie do tej roli zrzucił aż dwanaście kilogramów, co zajęło mu pół roku) – przykuwające, przynajmniej moją, uwagę kreacje nie najlepiej rozpisanych postaci. A zwłaszcza odegranej przez Collins Lauren Monroe, pani prokurator, którą postawiono przed, dla niej niezwykle trudnym, wyborem. Co Wy byście zrobili, gdyby rodzic pozostawił Wam w spadku więźnia? Człowieka przetrzymywanego wbrew jego woli w jakimś odosobnieniu? Zawiadomilibyście policję? Pewnie tak, ale... Powiedzmy, że twórcy „Inheritance” widać chcieli nam przekazać, że wszystko zależy od stawki. Od tego, ile mielibyśmy do stracenia. Innymi słowy, ktoś taki jak Lauren, osoba wywodząca się z wpływowej rodziny, w przeciwieństwie do tak zwanego szaraczka, musi się dwa razy zastanowić, czy warto mieszać w to policję. Dylemat moralny: dobro rodziny czy zwrócenie wolności bliźniemu? Wolności, którą jej ojciec skradł obcemu jej mężczyźnie przed dziesiątkami lat. Po jego śmierci ten „skandaliczny spadek” trafił w ręce Lauren, jego pierworodnej, która była tym niefaworyzowanym dzieckiem. Ojciec nie ukrywał, że zdecydowanie większe powody do dumy dawał mu młodszy brat Lauren, teraz ubiegający się o reelekcję kongresmen William Monroe. Córka zawsze sprawiała mu problemy, nigdy nie postępowała tak, jak sobie tego życzył. Dlatego więc zostawił jej dużo mniej pieniędzy niż Williamowi? I dlaczego w takim razie powierzył swoją największą, najbrudniejszą tajemnicę temu dziecku, do którego niewątpliwie miał mniejsze zaufanie? Które tyle razy go przecież zawiodło? I jakby tego było mało, nie wiedzieć czemu, nie zostawił Lauren żadnego wyjaśnienia. Masz tu nieznajomego faceta zamkniętego w jednym z pomieszczeń dość przepastnego bunkra w przydomowym lesie, człowieka na łańcuchu, którego powinnaś skrywać przed światem. Dlaczego? Nie powiem, ale bardzo ważne jest, żeby ta tajemnica nigdy nie została ujawniona. Lauren Monroe, jak już zostało powiedziane, nigdy nie była szczególnie posłuszna ojcu. Można powiedzieć, że była czarną owcą rodziny – niepokorną córką, która głośno sprzeciwiała się wielu amoralnym poczynaniom głowy rodziny. Ale nigdy nawet przez myśl by jej nie przeszło, że jej ojciec byłby zdolny do porwania człowieka. A to nie wszystko. Okazuje się, że miał na sumieniu więcej grzechów, o które nigdy by go nie podejrzewała. Ani ona, ani żaden z pozostałych członków jego powszechnie szanowanej familii. Dziwne, zważywszy, że głowa rodu Monroe przez aż trzydzieści lat przetrzymywała człowieka na terenie ich posiadłości. Na dodatek w podziemnym kompleksie, w pobliżu którego Lauren często bawiła się w dzieciństwie. Teraz, kiedy dociera na miejsce, właz do bunkra nie jest ukryty, ale możliwe, że w przeszłości jej ojciec bardziej o to dbał. Z drugiej strony, jaka jest szansa na to, by ciekawskie dziecko (właściwie to dzieci, bo małej Lauren często w zabawach towarzyszył młodszy brat) choćby przypadkiem nie odkryło czegoś takiego? Moim zdaniem znikoma, ale cuda się przecież zdarzają...

Główna postać „Inheritance”, prokurator Lauren Monroe, trudno odbierać jako osobę jednoznacznie pozytywną. Twórcy wyraźnie zabiegają o sympatię widza dla tej konfrontującej się z grzechami ojca, kobiety, jednocześnie zmuszając ją do czynów zdrożnych. Inaczej rzecz ujmując, próbują nas przekonać, że Lauren jest z gruntu dobrą osobą, że zawsze starała się postępować właściwie, a teraz trochę pobłądziła. Ale trzeba jej to wybaczyć, bo ludzką rzeczą jest błądzić... Mamy jej zaufać, choć popełnia mnóstwo błędów. Wybory, jakich dokonuje zazwyczaj są tymi najgorszymi z możliwych. Wszystko wskazuje na to, że jej ojciec był człowiekiem bezdusznym. Niby zależało mu na rodzinie, ale z jakiegoś powodu przez długie lata ryzykował bezpowrotną utratę jej prestiżu. Czyżby dlatego, że nie potrafił zapanować nad swoimi sadystycznymi skłonnościami? Ryzykował wszystko, co osiągnął on sam i jego dzieci (żona chyba nie zrobiła kariery zawodowej, wygląda na to, że jest gospodynią domową), bo po prostu nie umiał się powstrzymać? Cokolwiek nim kierowało spadkobierczyni jego brudów, Lauren, bez wątpienia ma w sobie tę empatię, której mógł być pozbawiony jej ojciec. Współczucie dla drugiego człowieka, który nie jest Monroe. Dla kompletnie obcego jej mężczyzny już trzy dekady więzionego pod ziemią. Sęk w tym, że mimo wszystko zależy jej też na utrzymaniu dobrego mniemania społeczeństwa o jej rodzie. Zwracając wolność ofierze swojego ojca bez wątpienia zniszczy karierę polityczną swojego brata, a i prawdopodobnie jej życie zawodowe legnie w gruzach. Przynajmniej w prokuraturze, gdzie od jakiegoś czasu prężnie się realizuje. Eh, ci bogacze:) Bez względu na to, co ostatecznie postanowi (anty)bohaterka „Inheritance” - bo oczywiście długo będzie się miotać – moim zdaniem co bardziej emocjonujące kawałki przez większość czasu dotyczą głównie scen zamkniętych w bunkrze. Tylko troszeczkę klaustrofobicznym, niedostatecznie obskurnym i za mało mrocznym - taki „typowo hollywoodzki”, dość bezpieczny, wręcz plastikowy mrok. Prywatne śledztwo Lauren i jej kontakty z bliskimi, czyli wydarzania na powierzchni, są prowadzone raczej pobieżnie, a w przypadku retrospekcji, bo takowe też są, nazbyt chaotycznie. Te ostatnie, wedle słów samego reżysera „Inheritance”, miały stwarzać wrażenie nakręconych w latach 80-tych XX wieku. W retrospekcjach starano się oddać ówczesną stylistykę, kolor i teksturę, ale w mojej ocenie udało się to jedynie połowicznie. Mój odbiór tychże byłby zapewne lepszy, gdyby trochę zwolniono, gdyby nie ten szaleńczy pęd zdarzeń. Kontrastujący ze zdarzeniami z umownej teraźniejszości, które tymczasem rozwijają się dość wolno. Niby sporo się dzieje, ale, jak już nadmieniłam, przez długi czas większe zainteresowanie budziły we mnie jedynie rozmowy Lauren z teraz już jej więźniem, które jak przyznał Vaughn Stein były inspirowane „Milczeniem owiec” Jonathana Demme'a, a konkretniej rozmowami Clarice Starling z Hannibalem Lecterem (przynajmniej przez niego, ale nie zdradził, czy Matthew Kennedy spisując te kawałki też znajdował się pod wpływem owego arcydzieła światowej kinematografii). Wszystko inne jest nijakie, płytkie i najgorsze, że część z tego wydaje się być niedokończona. Wrzucamy jakiś wątek – na przykład ten dotyczący kampanii politycznej Williama Monroe albo trudnego spotkania Lauren z pewną kobietą – a zaraz potem jakby zapominamy o tych „rewelacjach”. Wracamy do głównego wątku, który zapewne przyniesie nam kolejną „niespodziankę”. Zamykam to w cudzysłowach, ponieważ w moim poczuciu owe informacje nie spełniają założeń twórców. Ich głównym zadaniem bez wątpienia było zaskoczenie odbiorcy, ale podejrzewam, że niejednej osobie trudno będzie uwierzyć w to, że filmowcy naprawdę ufali, iż to się uda. Bo to jedna z tych historii, nad którą nie trzeba specjalnie się głowić, żeby przedwcześnie poskładać to w może niezbyt spójną, ale całość. Bo dziurki fabularne zostaną – dręczące pytania typu: UWAGA SPOILER dlaczego ojciec Lauren, skoro już postanowił załatwić problem w zbrodniczy sposób, po prostu nie zabił kolegi? Bo raczej bardziej ryzykował przetrzymując go przez tyle lat. Wytłumaczono to wprawdzie tym, że Monroe chciał po prostu dotkliwiej go ukarać za krzywdę, jaką wyrządził jego ukochanej, a potem przyszła rutyna, przyzwyczajenie do „swojego spowiednika”, ale jakoś niezbyt mnie to przekonuje, biorąc pod uwagę to, że był on człowiekiem, dla którego priorytetem było chronić (za wszelką cenę) swój ród. I dlaczego, u licha, przekazał to dziedzictwo Lauren i to jeszcze nie mówiąc jej, jak groźnym człowiekiem jest „pan z bunkra”? Tak wiem, bo to dosłownie jej dziedzictwo, ale przecież musiał wiedzieć, że córka może tutaj zaszkodzić tym, których krzywdy nigdy nie chciał (Williamowi i Catherine). Właściwie to zniszczyć wszystko, na co tak ciężko pracował, całe to małe imperium, które zbudował. Moim zdaniem naturalniejszym kandydatem do dalszego ukrywania „w szafie tego trupa” byłby jego syn, wspólnik w innych machlojkach. A jak już uparł się obarczyć tym Lauren, to naprawdę tak trudu było zostawić jej najważniejsze informacje o swoim więźniu? No, ale wtedy za bardzo nie byłoby o czym opowiadać:) KONIEC SPOILERA. Dodam tylko jeszcze, że reżyser wyjawił, iż kręcąc „Inheritance” on i jego ekipa kierowali się też zasadą przeciwieństw, kontrastów. Ciasny bunkier i wystawne wnętrza, zielone lasy i „zabetonowane miasto”. Najbardziej jednak rzuca się w oczy dwoistość ludzkiej natury – na przykładzie Lauren. I właśnie to ostatnie, obok jej intrygujących kontaktów z mniej tajemniczym, niż być miał, uwięzionym mężczyzną, rzecz jasna wraz z całkiem widowiskowym wykonaniem Lily Collins i Simona Pegga, kazało mi trwać przed ekranem. Choć oczywiście te dwie kluczowe postacie ciężko uznać za doszlifowane.

Inheritance”, drugi pełnometrażowy film Vaughna Steina, wbrew jego zapowiedzią nie ma w sobie nic z baśni. W każdym razie ja nic w ten deseń nie odnotowałam. Według mnie to zwyczajny thriller. No dobrze, da się naciągnąć do thrillera psychologicznego, ale moim zdaniem z niższej półki. Taki niewymagający myślenia, mocno przewidywalny i niedostatecznie klimatyczny obraz o wpływowych ludziach i ich mniejszych i większych grzechach. O mężczyźnie w bunkrze i młodej kobiecie, która nie wie, co ma z nim począć. Raczej wolno, ale już niezbyt intensywnie rozwijana opowieść, która może i wysokiego stopnia prawdopodobieństwa nie zachowuje, w której znajdziemy dość sporo, delikatnie mówiąc, nieprzemyślanych zachowań poszczególnych postaci, ale na wieczór, po jednym ze szczególnie męczących dni, może się nadać. Tak na jeden raz, żeby na chwilę (no nie na taką chwilę, bo „Inheritance” trwa prawie dwie godziny) zawiesić na czymś wzrok. A więc obejrzeć i zapomnieć? Zachwyceni i wkurzeni też się pewnie znajdą, ale podejrzewam, że dominować będą mniej skrajne reakcje. Takie stawanie w rozkroku, podobnie jak ma to miejsce w moim przypadku. Ani tragiczny, ani dobry. Ot, taka płaskawa rozrywka, ale (nie)zawsze rozrywka.

1 komentarz: