wtorek, 26 kwietnia 2022

„Krewni” (2020)

 

Niemająca krewnych Charlotte i jej wywodzący się z bogatego rodu partner Ben szykują się do przeprowadzki do Australii. Matka Bena imieniem Margaret, wdowa mieszkająca w starym dworze z Thomasem, dorosłym synem mężczyzny, z którym związała się po śmierci ojca swojego jedynego dziecka, nie przyjmuje dobrze tej wiadomości. Zdecydowanie wolałaby zatrzymać syna przy sobie, ale Ben jest nieugięty. On i Charlotte nie przekładają swoich planów nawet wtedy, kiedy dowiadują się, że kobieta jest w ciąży. Charlotte, w przeciwieństwie do swojego partnera i jego matki, nie reaguje entuzjastycznie na te zaskakujące wieści. Zanim zdąży oswoić się z myślą o macierzyństwie, jej życie obraca się w gruzy. Ukochany Charlotte umiera, a ona, czy tego chce, czy nie, zostaje przygarnięta przez swoją niedoszłą teściową. Margaret i Thomas twierdzą, że działają w dobrej wierze, że troszczą się o nią i istotę, którą nosi pod sercem, ale Charlotte z czasem nabiera przekonania, że została zniewolona przez tych wpływowych ludzi.

Określany jako naturalistic horror pierwszy pełnometrażowy obraz w reżyserskiej karierze Joego Marcantonio, scenariusz którego opracował we współpracy ze swoim długoletnim przyjacielem Jasonem McColganem. Pomysł na tę historię zakiełkował w umyśle Marcantonio mniej więcej dziesięć lat przed jej światową premierą. Przez jakiś czas obracał go w głowie, ale nie znajdując satysfakcjonującej obudowy dla tej obiecującej myśli, zapisał ją w folderze z niewykorzystanymi, luźnymi pomysłami. Wrócił do niej po latach, już jako dumny i naturalnie wiecznie zamartwiający się ojciec wtedy trzyletniego syna, wyczekujący kolejnego dziecka, a zatem bogatszy o doświadczenie pasujące do koncepcji, z jaką bezskutecznie siłował się w myślach wcześniej. Towarzyszył mu inny zatroskany ojciec, ojciec bliźniaków, które urodziły się przedwcześnie, w związku z czym szpital opuściły dopiero po niemal dwóch miesiącach, Jason McColgan. Marcantonio nie ukrywa, że to bardzo osobista opowieść, pisana także pod natchnieniem innych utworów filmowych. Głównie „Dziecka Rosemary” Romana Polańskiego, ale reżyser „Krewnych” (oryg. „Kindred”) w przestrzeni publicznej wspominał też takie produkcje, jak „W pogoni” Na Hong-jina, „Oldboy” i „Stoker” Chana-wooka Parka. I jeszcze twórczości Bonga Joona-ho, ze wskazaniem na „Zagadkę zbrodni” (2003) i „Matkę” (2009). Na porównania z „Uciekaj!” Jordana Peele'a, odpowiedział jednak stanowczym „nie”. Ani on, ani jego zaufany współpracownik z tego bogatego źródła na pewno nie czerpali. Premierowy pokaz tego brytyjskiego horroru psychologicznego przypadł na październik 2020 roku – w ramach Montclair Film Festival (kino samochodowe), a już w następnym miesiącu rozpoczęto dystrybucję w internecie (w Stanach Zjednoczonych i w Kanadzie). W Polsce „Krewni” Joego Marcantonio pokazali się dopiero w lutym 2022 roku.

Tak zwana mieszana para, czarnoskóra Charlotte (przyzwoity występ Tamary Lawrance) i białoskóry Ben (niewielka rólka Edwarda Holcrofta) oraz zagniewana rodzicielka tego drugiego. Konflikt na tle rasowym? Nie tym razem. Akcja „Krewnych” toczy się w Wielkiej Brytanii, gdzie, zdaniem reżysera i współscenarzysty tej produkcji, Joego Marcantonio, większym problemem jest konflikt klasowy. Odmienny kolor skóry głównej bohaterki jego pierwszego pełnometrażowego obrazu, nie gra tutaj żadnej roli. Nie to jest zarzewiem sporu pomiędzy nestorką dumnego rodu i życiową wybranką jej jedynego dziecka. Jedynego biologicznego dziecka, ale jest jeszcze Thomas (zagadkowe oblicze Jacka Lowdena), niespokrewniony z Margaret (Fiona Shaw, moim zdaniem najjaśniej błyszcząca gwiazda na tym aktorskim firmamencie), młody mężczyzna, który wszedł do tej rodziny przez swojego ojca. Gdy ich poznajemy Margaret i Thomas są jedynymi mieszkańcami starego dworu najprawdopodobniej od wielu pokoleń należącego do rodziny, z której wywodzi się „syn marnotrawny”, człowiek, który ukochał sobie kobietę z niższej warstwy społecznej. Kopciuszek znalazł swojego księcia, co chyba (duży znak zapytania) nie spotkało się z aprobatą jego rodzicielki. W opowieściach Marcantonio na temat „Krewnych” wyczytałam, że różnice klasowe mają tutaj fundamentalne znacznie, ale z samych „Krewnych”, uważam, trudniej wynieść takie przekonanie. Bogata dama głęboko rozczarowana wyborem swojego syna? Przekonana, że chłopak, jak to się mówi, zasługuje na lepszą - to jest zajmującą wyższy szczebel drabiny społecznej - partię? Miałam co do tego poważne wątpliwości. Tak, brałam to pod uwagę, ale pamiętając pierwszy odcinek tej filmowej drogi... Z ostatnich spotkań młodej pary z Margaret bardziej wynikało mi, że ta ostatnia nie tyle nie aprobuje tego związku, ile właśnie przedstawionego jej planu przeprowadzki na inną półkulę. Na wieść o tym, że zostanie babcią, wspomina nawet o ślubie. Uważa, że Ben i Charlotte powinni się pobrać jeszcze przed przyjściem na świat maluszka. Najlepiej zanim ciąża stanie się widoczna, żeby ludzie nie gadali. Tak, Margaret niewątpliwie jest jedną z tych osób, która przykłada ogromną wagę do tego, co pomyślą inni. Dba o pozory. Reputacja ponad wszystko. Perspektywa nieślubnego dziecka, jej pierwszego wnuka, przeraża ją bardziej, niż zyskanie niewymarzonej synowej. A młodym wcale niespieszno do ożenku. Ich najbliższy plan nie uwzględnia ślubu. Na razie wolą skupić się na przeprowadzce. Tę gorzką pigułkę Margaret niewątpliwie najtrudniej przełknąć. „Życie na kocią łapę” jeszcze zniesie, ale życie z dala od swojego syna, a za chwilę także upragnionego wnuka, to coś, z czym najzwyczajniej nie potrafi się pogodzić. Straszna wizja... która nie zdąży się ziścić. I trudno podejrzewać Margaret o to, że uznaje to za szczęśliwe zrządzenie losy. Wspaniałą interwencję pani Opatrzności. Cena jest zbyt wysoka. Cena za możliwość obserwowania, jak jej jedyny wnuczek dorasta. Pytanie, jaką rolę w tej „rodzinnej sztuce” przewidziała dla niedoszłej synowej? Matka czy żywy inkubator, który w tej wiejskiej posiadłości nie zabawi długo? Tylko do narodzin upragnionego wnuka Margaret? Z punktu widzenia Charlotte mniej więcej tak to będzie wyglądać. Trudno powiedzieć, czy kobieta przewiduje, że Margaret planuje, w taki czy inny sposób, pozbyć się jej po porodzie, ale na pewno od samego początku nie czuje się komfortowo pod jej dachem. Pod opiekuńczymi skrzydłami Margaret i Thomasa (przynieś, wynieś, pozamiataj w tym wielkim domostwie), Charlotte już wkrótce zacznie czuć się jak w więzieniu. Ubezwłasnowolniona. Ona uważa się za ofiarę, ale widz może stać w swego rodzaju rozkroku. Niepewny motywacji gospodyni, ale też prawdziwego oblicza jej usłużnego adoptowanego(?) syna, którego, jak odnotowuje Charlotte, traktuje bardziej jak służącego.

Scenariusz „Krewnych” zasadza się na sprawdzonym w kinie grozy motywie brzemiennej kobiety, której życie, przynajmniej w jej przekonaniu, jest zagrożone. Życie jej i jej dziecka. Joe Marcantonio i Jason McColgan pokusili się na pewne odstępstwo od tradycji. To znaczy, wybrali mniej wydeptaną ścieżkę. Główna bohaterka ich propozycji, w przeciwieństwie do choćby Rosemary Woodhouse z arcydzieła horroru Romana Polańskiego, ekranizacji najważniejszego (przynajmniej w moim przekonaniu) literackiego dokonania Iry Levina, nie widzi się w roli matki. W jej głowie pojawia się nawet myśl o aborcji, ale najwyraźniej porzuca ją na widok rozpromienionego oblicza swojego ukochanego. Tata cały w skowronkach, a mama starająca się robić dobrą minę do złej gry. To kolejna rzecz, która jak się wydaje, odróżnia Charlotte od jej niedoszłej teściowej. Margaret wprost uwielbia swojego syna. Tak pewna swojej matczynej miłości, jak chyba niczego innego. Niekochająca i kochająca aż za bardzo – obie przerażone, ale z zupełnie innych powodów. Na początku największą troską tej pierwszej jest właśnie niechciana ciąża, a tej drugiej planowana przeprowadzka jej dziecka. Margaret oddałaby wszystko, by mieć syna jak najbliżej siebie, z kolei Charlotte najchętniej usłyszałaby, że doszło do pomyłki, że jednak nie jest w ciąży. Margaret więc najpewniej nie zrozumie takiej przyszłej matki jak Charlotte? To tylko utwierdzi ją w przekonaniu, że ta kobieta nie pasuje do jej rodziny? Nie zasługuje na ten „niewątpliwy zaszczyt” wejścia do tego uprzywilejowanego kręgu? Bo trudno oprzeć się wrażeniu, że w tych stronach ród, z którego wywodzi się Ben, cieszy się powszechnym poważaniem. Taka osoba jak Charlotte zdaje się być na przegranej pozycji z tego prostego powodu, że nie ma takich znajomości jak jej arcywróg. To zdanie pierwszoplanowej postaci, które wyrobi w sobie podczas przymusowego pobytu w nieskromnych progach biologicznej matki bezpowrotnie utraconego ukochanego. Śmiertelny w skutkach wypadek w stadninie należącej do najlepszej przyjaciółki Charlotte, Jane (przekonująca kreacja Chloe Pirrie). Charlotte do niedawna tam pracowała, a przynajmniej od czasu do czasu pomagała swojej koleżance, ale po śmierci Bena, jej świat niepowstrzymanie zaczął się kurczyć. I tak rzadkie wyjścia poza teren posiadłości - stare domostwo pełne antyków i spory, odgrodzony od reszty świata, kawałek ziemi wokół tej wielkiej nieruchomości niby żywcem wydartej z jakiejś opowieści gotyckiej – to przywilej, który w każdej chwili może zostać jej odebrany. W każdym razie może być, i zapewne będzie, dużo gorzej. Jej światek może jeszcze bardziej, i jeszcze, się zmniejszyć. Wszystko zależy od Margaret, a przynajmniej tak widzi to Charlotte. Podkreślam, że to jej punkt widzenia, z tego prostego powodu, że subiektywny odbiór w tym przypadku może rozmijać się ze stanem faktycznym. Walcz dziewczyno! - krzyczałam w duchu, a zarazem potem niezmiennie upominałam się, że wyjście na wolność, wyrwanie się z tej złotej klatki obleganej przez kruki (prawdziwe bądź wyimaginowane zwiastuny tragedii), wcale nie musi być najlepszą opcją dla niej i dziecka, które nosi pod sercem. Jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, to wszystko może być dla ich dobra. Margaret może, ale wcale nie musi, szczerze troszczyć się o tę zagubioną – chorą psychicznie, jak jej matka? - młodą kobietę. UWAGA SPOILER DOTYCZĄCY „DZIECKA ROSEMARY” Podobieństwa do „Dziecka Rosemary” skłoniły mnie do niezamykania się na motyw sekty. W jej szeregach widziałam oczywiście Margaret i ginekologa prowadzącego nieszczęsną Charlotte (doktor Sapirstein) i już mniej wyraźnie Thomasa. A młodsza lekarka? „Weszła w buty” doktora Hilla czy też należy do zdeprawowanego kręgu wtajemniczonych? KONIEC SPOILERA O ile tak to się rozwinie. Tak czy owak, zakończenie mnie nie zawiodło. Efektów specjalnych w „Krewnych” jest dosłownie jak na lekarstwo. Pomijając dekoracje, które w sumie wcale nie musiały zostać dodane przez twórców, w końcu zdjęcia powstawały w prawdziwym starym dworku, pojawi się odrobinka na moje oko udanej imitacji krwi (uraz głowy i coś jeszcze, coś, że tak to ujmę, mniej spektakularnego, ale niewątpliwie obliczone na wywarcie podobnego efektu – obawa o czyjeś życie) oraz zręcznie zmontowane wizje i koszmary senne Charlotte z motywem kruka, który w tym świecie przedstawionym faktycznie zdaje się zapowiadać nieszczęścia. Tak w każdym razie uwarunkował mnie moment zwrotny w życiu Charlotte, czyli śmiertelny w skutkach wypadek przy pracy. Ścieżka dźwiękowa wyśmienicie harmonizuje z dominującym miejscem akcji – główny motyw muzyczny poruszał jakąś czułą strunę w moim wnętrzu, wprawiał w iście melancholijny nastrój, jednocześnie ostrzegając, że coś złego się tu skrada. Klimat prawie gotycki. Gdyby przyciszyć, bądź co bądź metaliczne, kolory – więcej ponurości – poszaleć ze sztuczną mgłą, to dopełniłoby tych przemiłych skojarzeń. Nocne ciemności jakby lepkie, całkiem gęste (nieprzesadnie: nie trzeba wytrzeszczać oczu w nadziei na dojrzenie czegokolwiek na smolistej planszy), twórcy jednak bardziej upodobali sobie światło dzienne. Scen nocnych w każdym razie jest mniej, co dla mnie nie stanowiło najmniejszego problemu. Nie radzę nastawiać się na taką atmosferę, jak w
„Midsommar. W biały dzień” Ariego Astera, to zdecydowanie nie ta liga, ale też nie powiedziałabym, że „Krewni” na tym polu jakoś poważnie niedomagają.

Kto ma ochotę na kameralny horror pachnących gotykiem, no kto? Albo thriller, część odbiorców pierwszego pełnometrażowego filmu w reżyserskiej karierze Joego Marcantonio (to też jego pierwszy przeniesiony na ekran scenariusz w długim metrażu, spisany wspólnie z Jasonem McColganem), skłania się bowiem ku takiej klasyfikacji. Jak komu pasuje:) Raczej nie przypasują ci brytyjski „Krewni” osobom łaknącym typowego straszaka. Okazji do podskoków raczej nie będzie. Wypasione efekty specjalne? Też nie tu. To może chociaż szybko postępująca, rozpędzona ma maksa i/lub naszpikowana zdumiewającymi zwrotami akcji fabuła? Punkt pierwszy: bez szans. Punkt drugi: mocno wątpię. Brzmi jak idealny przepis na nudę? Jeśli nie, to warto obadać. Mnie nawet wciągnął ten konflikt dwóch kobiet, które na pierwszy rzut oka dzieli wszystko. To skromne, w miarę klimatyczne widowisko z delikatnym aromatem „Dziecka Rosemary” Romana Polańskiego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz