piątek, 29 września 2017

„Cult of Chucky” (2017)

Kilka lat temu Nica została obwiniona za parę morderstw i ze zdiagnozowaną schizofrenią umieszczona w zakładzie psychiatrycznym. Przez jakiś czas upierała się, że rzeczonych zbrodni dopuścił się seryjny morderca Charles Lee Ray zwany Chuckym, którego dusza utkwiła w ciele lalki, ale terapia prowadzona między innymi przez doktora Foleya z czasem przyniosła oczekiwany przez lekarzy skutek i Nica pogodziła się z myślą, że odpowiada za śmierć swoich bliskich. Poprawa jej stanu i stawiennictwo doktora Foleya skutkują przeniesieniem kobiety do placówki psychiatrycznej o mniej zaostrzonym rygorze. Wkrótce na terenie zakładu pojawiają się dwie laleczki Chucky. Jedną przynosi doktor Foley z zamiarem wykorzystania jej w terapii grupowej, a druga zostaje wniesiona przez odwiedzającą Nicę Tiffany Valentine, opiekunkę prawną siostrzenicy tej pierwszej, Alice. Niedługo potem niektórzy pacjenci i członkowie personelu zaczynają ginąć, a Nica jest przekonana, że za ich śmierć odpowiada lalka Chucky, czemu nie daje wiary doktor Foley. Tymczasem doskonale znający prawdę o Charlesie Lee Rayu, Andy Barclay, człowiek, któremu w dzieciństwie laleczka Chucky zgotowała istny koszmar, nadal walczy ze swoim wrogiem.

Don Mancini, scenarzysta wszystkich pełnometrażowych filmów o laleczce Chucky (jedynie scenariusz do pierwszej odsłony pisał we współpracy z innymi twórcami, wszystkie pozostałe były tylko jego dziełem) i reżyser dwóch z nich, „Laleczki Chucky: Następne pokolenie” i „Klątwy laleczki Chucky”, kontynuuje to przedsięwzięcie swoim „Cult of Chucky”, siódmą częścią serii. Produkcją, która tak samo jak poprzednia odsłona („Klątwa laleczki Chucky”) miała odchodzić od komediowej stylistyki czwórki i piątki, tym samym nadając większy ciężar elementom typowym dla horroru. Powrotem do korzeni „Cult of Chucky” na pewno bym nie nazwała, ale podobnie jak w przypadku szóstej części mamy tutaj do czynienia z koncepcją bardziej zbliżoną (ale nie równie dobrą) do trzech pierwszych odsłon niźli czwartej i piątej.

Główną bohaterką „Cult of Chucky” jest poruszająca się na wózku inwalidzkim Nica, znana z szóstej części, w której to tak samo jak w tym przypadku była kreowana przez Fionę Dourif. Ale Don Mancini nie poprzestał na „wskrzeszeniu” tej jednej postaci – sięgnął również po inne związane z tą serią. Alexa Vincent znowu wciela się w Andy'ego Barclaya, Summer H. Howell tylko przez chwilę widzimy w kreacji Alice znanej z poprzedniej części i pojawia się również Jennifer Tilly, w usta której Mancini w pewnym momencie wtłoczył wyznanie, że sama już nie wie, kim jest. Co moim zdaniem stanowi trafny komentarz do zamieszania wokół tej postaci. Zamieszania stworzonego przez samego Manciniego (ale nie wiem, czy tylko przez niego) – tak więc artysta dał mi dowód na to, że ma duży dystans do samego siebie. Wątek przewodni „Cult of Chucky” został osadzony w zakładzie psychiatrycznym, do którego Nica została przeniesiona po odbyciu kilkuletniego leczenia w innej tego rodzaju placówce. Z tą różnicą, że mającą bardziej zaostrzony rygor. Białe ściany sprawiają, że ze zdjęć zrobionych wewnątrz budynku przebija lekki chłód. Tak samo zresztą jak z sekwencji rozgrywających się pod gołym niebem, ze względu na okrywający ziemię śnieg. Wybór takiego miejsca akcji przyniósł jeszcze jedną korzyść, a mianowicie taką, że wprowadza poczucie izolacji (budynek stoi na uboczu) i zamknięcia (Nica nie wypuszcza się na podwórze), ale osobom, którym nade wszystko zależy na oryginalności najpewniej ta koncepcja nie przypadnie do gustu, bo powstało już sporo horrorów rozgrywających się w szpitalach psychiatrycznych (ale chyba więcej w tych już niefunkcjonujących, opuszczonych, chylących się ku upadkowi). W każdym razie pomimo tych zabiegów Donowi Manciniemu nie udało się stworzyć mocno klaustrofobicznego, maksymalnie zagęszczonego klimatu grozy. Oprawa wizualna jest mniej mroczna od tej zaprezentowanej w „Klątwie laleczki Chucky”, bardziej wydelikacona, ale wspomniane wyżej pierwiastki (wyalienowanie, zamknięcie, chłód) i tak da się odczuć. Tyle tylko, że raczej nie posiadają one takiego ciężaru, żeby mieć szansę wywrzeć na dobrze zaznajomionym z kinem grozy odbiorcy wrażenie choćby chwilowego przygniatania. Więcej zdecydowania, agresywności dostrzegłam w scenach mordów. Nie jest to gore z najwyższej półki, nie wywołało we mnie nawet lekkiego niesmaku, ale widać było, że twórcy do tego dążyli. Kamera nie uciekała od ujęć eliminacji ofiar, serwowano trochę (niezbyt długich) zbliżeń na odniesione bądź właśnie odnoszone obrażenia, które oblano substancją całkiem przekonująco imitującą posokę, ale nie mogę niestety tego samego powiedzieć o wszystkich pozostałych efektach specjalnych. Rany (poza krwią z nich wypływającą) nie są realistyczne, co najlepiej widać podczas jednej z bardziej dosłownych sekwencji miażdżenia głowy mężczyzny, kiedy to owa część ciała jawi się niczym kawałek poszarpanej gumy, ale choćby taka głowa która zostaje oddzielona od reszty ciała kobiety również nie tworzy ułudy prawdziwości. Za to jej mord mogę uznać za jeden z bardziej pomysłowych, choć wkładanie ręki w ciało innej pacjentki przez usta uważam za najbardziej udane – tutaj dostrzegłam najwięcej kreatywności, ale z realizmem było już niestety dużo gorzej. Jeśli zaś chodzi o Chucky'ego to znowu majstrowali przy nim spece od efektów komputerowych w sposób, który na pewno nie dodał mu wiarygodności, ale ten element jakoś szczególnie mnie nie irytował (może dlatego, że już przywykłam do takiego Chucky'ego. UWAGA SPOILER Chociaż w tym miejscu powinnam raczej użyć liczby mnogiej, bo w omawianej produkcji laleczek Chucky jest więcej. I nie mogę powiedzieć, żeby takie kombinowanie mnie ukontentowało – patrzyłam raczej na to, jak na dopychanie czegoś innego, acz dalece przekombinowanego do całości tylko po to, żeby zaskoczyć czymś fanów serii, nawet jeśli to coś szkodzi, a nie pomaga sylwetce Chucky'ego KONIEC SPOILERA.

„Cult of Chucky” w moich oczach jest slasherem bardzo nierównym – wyglądającym tak, jakby reżyserowały go dwie osoby. Jakby pieczę nad częścią scen pełnił twórca mogący poszczycić się większym wyczuciem gatunku od tego, który kierował ekipą kręcącą pozostałe sekwencje. Najwięcej uroku tkwi w pierwszej mniej więcej połowie produkcji, kiedy to Don Mancini dopiero wprowadza nas w trudne położenie osób znajdujących się na terenie odizolowanego od reszty społeczeństwa zakładu psychiatrycznego. Wówczas przede wszystkim koncentruje się na Nice, u której zdiagnozowano schizofrenię przez jej przekonanie, że jej bliskich zamordował Charles Lee Ray, którego dusza tkwiła wówczas w lalce, którą na masową skalę zaczęto produkować w latach 80-tych XX wieku. Terapia wdrożona w placówce psychiatrycznej o zaostrzonym rygorze, której częścią były elektrowstrząsy sprawiła, że Nica zaczęła wierzyć, że to ona jest sprawczynią okrutnych zbrodni sprzed lat. Niedługo po przeniesieniu do innego ośrodka zaczyna jednak znowu wierzyć w winę laleczki Chucky, w czym wtóruje jej kilku pacjentów. Doktor Foley wychodzi tymczasem z założenia, że ma do czynienia z masową histerią i nie zamierza pozbyć się lalek, których pojawienie się na terenie zakładu zapoczątkowało ten, według niego, chorobliwy proces. Widzowie oczywiście ani przez chwilę nie będą powątpiewali w prawdziwość przekonań głównej bohaterki odnośnie rzeczonej lalki. Być może będą zastanawiali się jedynie nad tym, w której z dwóch znajdujących się w ośrodku zabawek tkwi dusza seryjnego mordercy Charlesa Lee Raya, ale wziąwszy pod uwagę to, co Don Mancini (moim zdaniem niepotrzebnie) UWAGA SPOILER pokazuje nieco wcześniej, w scenach z udziałem Andy'ego Barclaya KONIEC SPOILERA śmiem wątpić w to, że grono osób niepotrafiących przedwcześnie rozwikłać tej zagadki będzie szerokie. Brak tajemniczości (z mojego punktu widzenia) odrobinę zrekompensowała mi w miarę wciągająca narracja. Motyw poruszającej się na wózku inwalidzkim kobiety uważanej za schizofreniczkę, która bezskutecznie stara się przekonać lekarza do swoich racji do najbardziej pomysłowych nie należy, ale jako że nie mam nic przeciwko takiej konwencji (i nie zależy mi na innowacyjności) na nudę nie mogłam narzekać. Zwłaszcza, że Don Mancini stworzył kilka ciekawych bohaterów drugoplanowych znajdujących się w otoczeniu głównej bohaterki – i mam tutaj na myśli przede wszystkim trzech innych pacjentów: kobietę przekonaną, że jedna z laleczek Chucky jest jej dzieckiem, kolejną żyjącą w przeświadczeniu, że jest duchem i mężczyznę borykającego się z zaburzeniem dysocjacyjnym tożsamości (osobowość wieloraka). Do pewnego momentu Mancini w miarę dobrze operuje napięciem. Jakby instynktownie wyczuwa, kiedy należy je nieco podkręcić kolejną akcją seryjnego mordercy, które zresztą jeszcze wtedy są na tyle rozciągnięte w czasie, żeby zdążyło się coś poczuć. Później jest już zdecydowanie gorzej. Twórcy „Cult of Chucky” w dalszych partiach filmu rezygnują z lekko podnoszących napięcie, dłuższych sekwencji poprzedzających poszczególne ataki na rzecz dużo mniej (albo wcale) emocjonującego dynamizmu. Ale przynajmniej czarny humor Chucky'ego nie stracił na sile – każda jego dowcipna odzywka wywoływała uśmiech na mojej twarzy, a jedna, tak w formie ciekawostki, nawiązywała do przygody Dona Manciniego z serialem „Hannibal”. Jeśli zaś chodzi o Andy'ego Barclaya, jedną z najważniejszych postaci tej serii, to pozostał mi tylko niesmak – scenarzysta zrobił z niego samotnego wojownika, któremu nie poświęcił zbyt wiele miejsca, ani uwagi, przez co cała ta postać była dla mnie boleśnie wręcz papierowa.

„Cult of Chucky” w moich oczach wypada zdecydowanie słabiej od trzech pierwszych części. Oceniam ją również gorzej niż odsłonę szóstą, ale za to lepiej od czwórki i piątki. Nie sądzę, żeby wielbiciele filmów o laleczce Chucky wpadli w zachwyt nad tym dokonaniem Dona Manciniego, ale jestem skłonna zaryzykować przypuszczenie, że przynajmniej część z nich nie uzna go za kompletnego gniota. Dla mnie to taki średniaczek na jeden raz, znajomość którego dla fanów horroru nie jest absolutną koniecznością, ale jeśli akurat nie mają niczego lepiej się zapowiadającego na podorędziu i nie unikają „sięgania do niższej półki” to mogą chyba zaryzykować seans „Cult of Chucky”. Jeśli nie będą mieli wygórowanych oczekiwań moim zdaniem mają szansę przynajmniej zbytnio się nie nudzić, a to już coś jeśli chodzi o współczesne kino grozy.

2 komentarze:

  1. Warto zobaczyć scene po napisach zwłaszcza jak sie widzało poprzednie cześci zwłaszcza drugą

    OdpowiedzUsuń
  2. Jakoś nie przepadam za serią filmów o laleczce Chucky.

    OdpowiedzUsuń