Kilka
lat temu Nica została obwiniona za parę morderstw i ze
zdiagnozowaną schizofrenią umieszczona w zakładzie
psychiatrycznym. Przez jakiś czas upierała się, że rzeczonych
zbrodni dopuścił się seryjny morderca Charles Lee Ray zwany
Chuckym, którego dusza utkwiła w ciele lalki, ale terapia
prowadzona między innymi przez doktora Foleya z czasem przyniosła
oczekiwany przez lekarzy skutek i Nica pogodziła się z myślą, że
odpowiada za śmierć swoich bliskich. Poprawa jej stanu i
stawiennictwo doktora Foleya skutkują przeniesieniem kobiety do
placówki psychiatrycznej o mniej zaostrzonym rygorze. Wkrótce na
terenie zakładu pojawiają się dwie laleczki Chucky. Jedną
przynosi doktor Foley z zamiarem wykorzystania jej w terapii
grupowej, a druga zostaje wniesiona przez odwiedzającą Nicę
Tiffany Valentine, opiekunkę prawną siostrzenicy tej pierwszej,
Alice. Niedługo potem niektórzy pacjenci i członkowie personelu
zaczynają ginąć, a Nica jest przekonana, że za ich śmierć
odpowiada lalka Chucky, czemu nie daje wiary doktor Foley. Tymczasem
doskonale znający prawdę o Charlesie Lee Rayu, Andy Barclay,
człowiek, któremu w dzieciństwie laleczka Chucky zgotowała istny
koszmar, nadal walczy ze swoim wrogiem.
Don
Mancini, scenarzysta wszystkich pełnometrażowych filmów o laleczce
Chucky (jedynie scenariusz do pierwszej odsłony pisał we współpracy
z innymi twórcami, wszystkie pozostałe były tylko jego dziełem) i
reżyser dwóch z nich, „Laleczki Chucky: Następne pokolenie” i
„Klątwy laleczki Chucky”, kontynuuje to przedsięwzięcie swoim
„Cult of Chucky”, siódmą częścią serii. Produkcją, która
tak samo jak poprzednia odsłona („Klątwa laleczki Chucky”)
miała odchodzić od komediowej stylistyki czwórki i piątki, tym
samym nadając większy ciężar elementom typowym dla horroru.
Powrotem do korzeni „Cult of Chucky” na pewno bym nie nazwała,
ale podobnie jak w przypadku szóstej części mamy tutaj do
czynienia z koncepcją bardziej zbliżoną (ale nie równie dobrą)
do trzech pierwszych odsłon niźli czwartej i piątej.
Główną
bohaterką „Cult of Chucky” jest poruszająca się na wózku
inwalidzkim Nica, znana z szóstej części, w której to tak samo
jak w tym przypadku była kreowana przez Fionę Dourif. Ale Don
Mancini nie poprzestał na „wskrzeszeniu” tej jednej postaci –
sięgnął również po inne związane z tą serią. Alexa Vincent
znowu wciela się w Andy'ego Barclaya, Summer H. Howell tylko przez
chwilę widzimy w kreacji Alice znanej z poprzedniej części i
pojawia się również Jennifer Tilly, w usta której Mancini w
pewnym momencie wtłoczył wyznanie, że sama już nie wie, kim jest.
Co moim zdaniem stanowi trafny komentarz do zamieszania wokół tej
postaci. Zamieszania stworzonego przez samego Manciniego (ale nie
wiem, czy tylko przez niego) – tak więc artysta dał mi dowód na
to, że ma duży dystans do samego siebie. Wątek przewodni „Cult
of Chucky” został osadzony w zakładzie psychiatrycznym, do
którego Nica została przeniesiona po odbyciu kilkuletniego leczenia
w innej tego rodzaju placówce. Z tą różnicą, że mającą
bardziej zaostrzony rygor. Białe ściany sprawiają, że ze zdjęć
zrobionych wewnątrz budynku przebija lekki chłód. Tak samo zresztą
jak z sekwencji rozgrywających się pod gołym niebem, ze względu
na okrywający ziemię śnieg. Wybór takiego miejsca akcji przyniósł
jeszcze jedną korzyść, a mianowicie taką, że wprowadza poczucie
izolacji (budynek stoi na uboczu) i zamknięcia (Nica nie wypuszcza
się na podwórze), ale osobom, którym nade wszystko zależy na
oryginalności najpewniej ta koncepcja nie przypadnie do gustu, bo
powstało już sporo horrorów rozgrywających się w szpitalach
psychiatrycznych (ale chyba więcej w tych już niefunkcjonujących,
opuszczonych, chylących się ku upadkowi). W każdym razie pomimo
tych zabiegów Donowi Manciniemu nie udało się stworzyć mocno
klaustrofobicznego, maksymalnie zagęszczonego klimatu grozy. Oprawa
wizualna jest mniej mroczna od tej zaprezentowanej w „Klątwie
laleczki Chucky”, bardziej wydelikacona, ale wspomniane wyżej
pierwiastki (wyalienowanie, zamknięcie, chłód) i tak da się
odczuć. Tyle tylko, że raczej nie posiadają one takiego ciężaru,
żeby mieć szansę wywrzeć na dobrze zaznajomionym z kinem grozy
odbiorcy wrażenie choćby chwilowego przygniatania. Więcej
zdecydowania, agresywności dostrzegłam w scenach mordów. Nie jest
to gore z najwyższej półki, nie wywołało we mnie nawet
lekkiego niesmaku, ale widać było, że twórcy do tego dążyli.
Kamera nie uciekała od ujęć eliminacji ofiar, serwowano trochę
(niezbyt długich) zbliżeń na odniesione bądź właśnie odnoszone
obrażenia, które oblano substancją całkiem przekonująco
imitującą posokę, ale nie mogę niestety tego samego powiedzieć o
wszystkich pozostałych efektach specjalnych. Rany (poza krwią z
nich wypływającą) nie są realistyczne, co najlepiej widać
podczas jednej z bardziej dosłownych sekwencji miażdżenia głowy
mężczyzny, kiedy to owa część ciała jawi się niczym kawałek
poszarpanej gumy, ale choćby taka głowa która zostaje oddzielona
od reszty ciała kobiety również nie tworzy ułudy prawdziwości.
Za to jej mord mogę uznać za jeden z bardziej pomysłowych, choć
wkładanie ręki w ciało innej pacjentki przez usta uważam za
najbardziej udane – tutaj dostrzegłam najwięcej kreatywności,
ale z realizmem było już niestety dużo gorzej. Jeśli zaś chodzi
o Chucky'ego to znowu majstrowali przy nim spece od efektów
komputerowych w sposób, który na pewno nie dodał mu wiarygodności,
ale ten element jakoś szczególnie mnie nie irytował (może
dlatego, że już przywykłam do takiego Chucky'ego. UWAGA SPOILER
Chociaż w tym miejscu powinnam raczej użyć liczby mnogiej, bo w
omawianej produkcji laleczek Chucky jest więcej. I nie mogę
powiedzieć, żeby takie kombinowanie mnie ukontentowało –
patrzyłam raczej na to, jak na dopychanie czegoś innego, acz dalece
przekombinowanego do całości tylko po to, żeby zaskoczyć czymś
fanów serii, nawet jeśli to coś szkodzi, a nie pomaga sylwetce
Chucky'ego KONIEC SPOILERA.
„Cult
of Chucky” w moich oczach jest slasherem bardzo nierównym –
wyglądającym tak, jakby reżyserowały go dwie osoby. Jakby pieczę
nad częścią scen pełnił twórca mogący poszczycić się
większym wyczuciem gatunku od tego, który kierował ekipą kręcącą
pozostałe sekwencje. Najwięcej uroku tkwi w pierwszej mniej więcej
połowie produkcji, kiedy to Don Mancini dopiero wprowadza nas w
trudne położenie osób znajdujących się na terenie odizolowanego
od reszty społeczeństwa zakładu psychiatrycznego. Wówczas przede
wszystkim koncentruje się na Nice, u której zdiagnozowano
schizofrenię przez jej przekonanie, że jej bliskich zamordował
Charles Lee Ray, którego dusza tkwiła wówczas w lalce, którą na
masową skalę zaczęto produkować w latach 80-tych XX wieku.
Terapia wdrożona w placówce psychiatrycznej o zaostrzonym rygorze,
której częścią były elektrowstrząsy sprawiła, że Nica zaczęła
wierzyć, że to ona jest sprawczynią okrutnych zbrodni sprzed lat.
Niedługo po przeniesieniu do innego ośrodka zaczyna jednak znowu
wierzyć w winę laleczki Chucky, w czym wtóruje jej kilku
pacjentów. Doktor Foley wychodzi tymczasem z założenia, że ma do
czynienia z masową histerią i nie zamierza pozbyć się lalek,
których pojawienie się na terenie zakładu zapoczątkowało ten,
według niego, chorobliwy proces. Widzowie oczywiście ani przez
chwilę nie będą powątpiewali w prawdziwość przekonań głównej
bohaterki odnośnie rzeczonej lalki. Być może będą zastanawiali
się jedynie nad tym, w której z dwóch znajdujących się w ośrodku
zabawek tkwi dusza seryjnego mordercy Charlesa Lee Raya, ale wziąwszy
pod uwagę to, co Don Mancini (moim zdaniem niepotrzebnie) UWAGA
SPOILER pokazuje nieco wcześniej, w scenach z udziałem Andy'ego
Barclaya KONIEC SPOILERA śmiem wątpić w to, że grono osób
niepotrafiących przedwcześnie rozwikłać tej zagadki będzie
szerokie. Brak tajemniczości (z mojego punktu widzenia) odrobinę
zrekompensowała mi w miarę wciągająca narracja. Motyw
poruszającej się na wózku inwalidzkim kobiety uważanej za
schizofreniczkę, która bezskutecznie stara się przekonać lekarza
do swoich racji do najbardziej pomysłowych nie należy, ale jako że
nie mam nic przeciwko takiej konwencji (i nie zależy mi na
innowacyjności) na nudę nie mogłam narzekać. Zwłaszcza, że Don
Mancini stworzył kilka ciekawych bohaterów drugoplanowych
znajdujących się w otoczeniu głównej bohaterki – i mam tutaj na
myśli przede wszystkim trzech innych pacjentów: kobietę
przekonaną, że jedna z laleczek Chucky jest jej dzieckiem, kolejną
żyjącą w przeświadczeniu, że jest duchem i mężczyznę
borykającego się z zaburzeniem dysocjacyjnym tożsamości
(osobowość wieloraka). Do pewnego momentu Mancini w miarę dobrze
operuje napięciem. Jakby instynktownie wyczuwa, kiedy należy je
nieco podkręcić kolejną akcją seryjnego mordercy, które zresztą
jeszcze wtedy są na tyle rozciągnięte w czasie, żeby zdążyło
się coś poczuć. Później jest już zdecydowanie gorzej. Twórcy
„Cult of Chucky” w dalszych partiach filmu rezygnują z lekko
podnoszących napięcie, dłuższych sekwencji poprzedzających
poszczególne ataki na rzecz dużo mniej (albo wcale) emocjonującego
dynamizmu. Ale przynajmniej czarny humor Chucky'ego nie stracił na
sile – każda jego dowcipna odzywka wywoływała uśmiech na mojej
twarzy, a jedna, tak w formie ciekawostki, nawiązywała do przygody
Dona Manciniego z serialem „Hannibal”. Jeśli zaś chodzi o
Andy'ego Barclaya, jedną z najważniejszych postaci tej serii, to
pozostał mi tylko niesmak – scenarzysta zrobił z niego samotnego
wojownika, któremu nie poświęcił zbyt wiele miejsca, ani uwagi,
przez co cała ta postać była dla mnie boleśnie wręcz papierowa.
„Cult
of Chucky” w moich oczach wypada zdecydowanie słabiej od trzech
pierwszych części. Oceniam ją również gorzej niż odsłonę
szóstą, ale za to lepiej od czwórki i piątki. Nie sądzę, żeby
wielbiciele filmów o laleczce Chucky wpadli w zachwyt nad tym
dokonaniem Dona Manciniego, ale jestem skłonna zaryzykować
przypuszczenie, że przynajmniej część z nich nie uzna go za
kompletnego gniota. Dla mnie to taki średniaczek na jeden raz,
znajomość którego dla fanów horroru nie jest absolutną
koniecznością, ale jeśli akurat nie mają niczego lepiej się
zapowiadającego na podorędziu i nie unikają „sięgania do
niższej półki” to mogą chyba zaryzykować seans „Cult of
Chucky”. Jeśli nie będą mieli wygórowanych oczekiwań moim
zdaniem mają szansę przynajmniej zbytnio się nie nudzić, a to już
coś jeśli chodzi o współczesne kino grozy.
Warto zobaczyć scene po napisach zwłaszcza jak sie widzało poprzednie cześci zwłaszcza drugą
OdpowiedzUsuńJakoś nie przepadam za serią filmów o laleczce Chucky.
OdpowiedzUsuń