Ash i jego dziewczyna Linda zatrzymują się w małej chatce w środku lasu, mając nadzieję na romantyczny wieczór. Na miejscu odnajdują magnetofon z nagranym monologiem poprzedniego mieszkańca tego lokum – profesora, który zajmował się tłumaczeniem prastarej Księgi Umarłych zwanej również Necronomiconem. Gdy z taśmy rozlega się obco brzmiące zdanie na powierzchnię wychodzą demony, atakując zakochanych. Okazuje się, że inwokacja nagrana na taśmie, zaczerpnięta z Necronomiconu była kluczem, otwierającym drzwi pradawnemu Złu do naszego świata.
Kiedy w 1981 roku świat ujrzał niskobudżetowe dzieło 22-letniego wówczas Sama Raimi’ego pt. „Martwe zło” kwestią czasu było tylko pozyskanie producenta, który zapłaciłby za solidniejszą w oczach filmowców realizację pomysłu młodego reżysera. Długo nie trzeba było czekać, bo już sześć lat później miała miejsce premiera sequela, który z uwagi na liczne podobieństwa do pierwowzoru więcej ma wspólnego z remake’iem aniżeli stricte kontynuacją. Po sensie „Martwego zła 2” widzowie podzielili się na dwa obozy – entuzjastów niskobudżetowej acz nakręconej z pasją, a nie dla pieniędzy jedynki oraz koneserów solidniejszego, pełnego efektów specjalnych wykonania widocznego w sequelu (remake’u). W latach 90-tych, po premierze trójki, do tego podzielonego fanklubu dołączyła kolejna grupa, wychwalająca najbardziej komediową z całej serii trójkę.
Główną różnicą pomiędzy „Martwym złem” a jego remake’iem (nie będę używać terminu sequela, ponieważ należę do tej grupy widzów, która uważa niniejszy film za odświeżoną wersję pierwowzoru) jest inwokacja grozy. Podczas gdy w jedynce mieliśmy do czynienia z prawdziwą ucztą gore, osnutą duszącym klimatem wszechobecnego, mrocznego zagrożenia w remake’u Raimi zdecydował się ułagodzić tę osobliwą atmosferę wieloma wstawkami stricte komediowymi. Nie mogę powiedzieć, że jestem w pełni zadowolona z takiego wybiegu, bo choć kilka scen, jak na przykład walka Asha z pragnącą jego zguby prawą dłonią (którą bez zastanowienia sobie odpiłuje), czy uwodzicielski, hipnotyzująco zrealizowany taniec ducha, umiejętnie przeplatają grozę z humorem to z czasem, jak to zwykle w takich miszmaszach gatunkowych bywa prym wiedzie głównie komedia, zmuszając horror do dyskretnego odwrotu. Nie twierdzę, że Raimi zrezygnuje z klimatu, bo ten odczuwalny będzie przez cały czas – od skopiowanej z pierwowzoru znakomitej pracy kamery przedzierającej się przez przeklęty las po sztuczną mgłę, spowijającą nawiedzone drzewa i ziemię, z której wynurzą się demony. Problem tkwi raczej w nastawionych na śmieszność, w moim mniemaniu mocno zbędnych scenach walki ze Złem, gdzie za przykład może posłużyć szarpanina z rozczłonkowaną Lindą oraz z martwą żoną profesora, który pokusił się o przetłumaczenie Necronomiconu, kiedy na jej obietnicę pożarcia duszy Asha ten przykładając jej lufę do głowy odpowiada: „Pożryj to” i pociąga za spust. Takich ściśle humorystycznych scen jest więcej – niektóre znacznie ubarwiają fabułę, ale kilka odznacza się zbyt wymuszoną, wręcz nachalną próbą rozśmieszenia widza, co owocuje całkowicie odwrotną reakcją.
Skoro już ponarzekałam wypada przejść do peanów pochwalnych, na czele których stoi oczywiście sławetny Bruce Campbell, kreujący Asha i będący swoistą wizytówką całej trylogii. Jego mimiczna, celowo przesadzona, ekspresja tak znakomicie harmonizuje z zabawową konwencją tej produkcji, jakby aktor narodził się tylko po to, aby dostać tę rolę – z tak genialnej strony już nigdy niedane mu było się pokazać. Kolejnym niewątpliwym plusem jest charakteryzacja demonów – na szczęście Raimi również tutaj zainspirował się oryginałem, dbając przede wszystkim o demoniczne, białe oczy antagonistów oraz ich szkaradnie zdeformowane twarze – Ed Getley z rozdziawioną paszczą rządzi! Chociaż zaraz pewnie ktoś mi zarzuci zachwalanie wszystkiego, co ma jakikolwiek związek z pierwowzorem (nic nie poradzę na to, że kocham wersję z 1981 roku) dodam, że kolejną sceną, która niezmiernie mnie ucieszyła był atak ożywionego drzewa na młodą dziewczynę – ok, dynamiczna praca kamery odebrała mu sporo uroku, widocznego w oryginale, ale przynajmniej odświeżyła w mojej pamięci tę legendarną już sekwencję powstałą sześć lat wcześniej. Niewątpliwą niespodzianką są również efekty komputerowe, które w większości scen nie kolidowały z klimatem duszącej grozy. Raimi przesadził tylko w prologu, omawiającym Księgę Umarłych widocznie wklejoną w pełne irytujących animacji tło, w momencie wizualizacji unoszącej się w powietrzu entoplazmowej twarzy profesora i w finale, gdzie znów wykorzystał proces wklejania w tło – tym razem całej postaci Asha. Pozostała ingerencja komputera ożywczo harmonizowała z koszmarem protagonistów, zamkniętych w podupadającej chatce i co pewnie okaże się ważniejsze dla miłośników szybkich fabuł, już od pierwszej minuty seansu narzuciła zawrotne tempo akcji. Osobiście gustuję w wolniejszym stopniowaniu napięcia, bowiem zabieg zaproponowany przez twórców w niniejszej produkcji chwilami wprowadzał tak wielki chaos przyczynowo-skutkowy, że bardziej byłam skupiona na dostosowywaniu się do tempa, aniżeli wczuciu w tę osobliwą atmosferę czystego Zła.
Porównując „Martwe zło 2” do pierwowzoru w moim mniemaniu wypada o wiele gorzej (nie wiem, dlaczego Raimi uznał, że arcydzieło wymaga poprawy), zarówno pod kątem klimatu, konstrukcji fabularnej (wolę czyste horrory, bez wstawek komediowych), jak i scen gore, których tutaj uświadczymy naprawdę niewiele - jak już jakaś posoka się pojawi to tak rozwodniona, że aż człowiek się zastanawia, jakim cudem dysponując o niebo niższym budżetem twórcom udało się pozyskać bardziej przekonującą wizualnie sztuczną krew w oryginale. Jednakże, jeśli miałabym zestawić ten obraz ze współczesnymi, jeszcze mocniej przekombinowanymi horrorami, pełnymi CGI i 3D to musiałabym przypiąć mu etykietkę arcydzieła kina grozy, bo tak zwariowanych, ale równocześnie mocno klimatycznych obrazów, ku mojemu ubolewaniu, już się nie kręci.
Ja preferuję drugą część, chociaż różnica jest ledwie zauważalna. Ciężko nie zgodzić się z tym, że jest to inny film, nie ma w nim budowania napięcia, od razu jesteśmy rzucani na głęboką wodę, ale... Dla mnie to zaleta, a nie wada. W filmie gore nie jest to wymagane. A wstawki komediowe pozwoliły nie służyły osłabieniu całości, wg mnie mały one na celu wprowadzić mniej rzeczywiste elementy. A to one powoduję, że film jest taki a nie inny.
OdpowiedzUsuńDzisiaj się prawie takich filmów nie kręci, jednak zdarzają się perełki pokroju Drag Me To Hell (to również film Sama Raimiego), a przy większym przymróżeniu oczu także Slither z 2006 czy niektóre filmy Tromy. Nawet jeśli odbiega to od takiej wizji to pewnie bez Evil Dead 2, Bad Taste i Braindead nie byłoby tych filmów.
ja sie wogóle nie moge przekonać do Evil Dead no niestety nie wiem jak bardzo bym sie starał, ostatnio odświeżyłem sobie pierwszą część i ogladałem z takim zażenowaniem ze brak mi słów..kiepski horror komediowy, z dużą przewagą komedii i groteski, nie przecze że komuś takie gnioty mogą przypaść do gustu, jednak dla mnie jest to poprostu nie do przełknięcia.
OdpowiedzUsuńTeż wolę jedynkę. Mam jakiś straszny problem z horrorami komediowymi - znacznie częściej mnie żenują niż naprawdę bawią, a nie straszą mnie prawie nigdy. Z wyjątkiem "Martwicy Mózgu" którą ubóstwiam, i która jest jedynym filmem tego gatunku, który jestem w stanie obejrzeć z przyjemnością :)
OdpowiedzUsuńStarszych części nie oglądałem, widziałem natomiast tą z 2013 roku i podobała mi się, ale nic więcej nie mogę o niej powiedzieć oprócz tego :)
OdpowiedzUsuń"Martwe zło 2" to jeden z pierwszych obejrzanych przeze mnie horrorów, jeszcze na pirackiej kasecie video, jakoś w 1989 r :) Niedawno miałem okazję obejrzeć i "jedynkę", i "dwójkę". Moim zdaniem "dwójka" o niebo lepsza - głównie za sprawą akcentów komediowych. Ogólnie nie przepadam za kinem gore, ale jeśli są w nim wspomniane akcenty, to nawet chętnie taki film obejrzę. Przykładem "Martwica mózgu".
OdpowiedzUsuńZdecydowanie wolę jedynkę. Całkowicie się zgadzam z Twoją recenzją Buffy. Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńMam duży problem z tym filmem, niby jest klimat z jedynki, niby przelewają się hektolitry krwi, którymi można by obdzielić stacje krwiodawstwa w Polsce, Europie, a pewnie i na część Ameryki Północnej by starczyło, ale po prostu bezwzględnie nie cierpię połączenia horroru i komedii i również zgadzam się z Buffy, że arcydzieła nie trzeba poprawiać. Poza tym jestem w mniejszości, ale irytuje mnie Bruce Campbell. Niby jest w nim ta dzicz, wściekłość, psychoza, ale jego gra jest jak na mój gust zbyt przerysowane mimo iż mam świadomość, że miało być to przerysowane, ale było za bardzo. Koniec filmu mnie dobił. Sfafrolono cały klimat, ale to tylko moje zdanie.
OdpowiedzUsuńReasumując "Martwe zło" jest mimo kiczowatości tak niesamowity, że każdy fan filmu o tym wie, a w dwójce niby też, ale jest za dużo komedii w horrorze.