piątek, 16 lutego 2018

„Freddy Eddy” (2016)

Malarz Freddy zostaje postawiony w stan oskarżenia za pobicie swojej żony. Mężczyzna utrzymuje, że jest niewinny, ale dowody świadczą przeciwko niemu. Aby uniknąć więzienia i móc widywać się z synem Freddy przyznaje się do winy i podpisuje ugodę sądową, która narzuca mu obowiązek leczenia psychiatrycznego. Ponadto warunkowo zawiesza mu karę pozbawienia wolności. Po zakończeniu sprawy sądowej Freddy przeprowadza się do innego domu, gdzie niedługo potem pojawia się jego wyimaginowany przyjaciel z dzieciństwa imieniem Eddy. Wygląda tak jak on, ale ma zupełnie inny charakter od Freddy'ego. Pewny siebie Eddy początkowo służy mu pomocą, ale z czasem jego zachowanie zaczyna niepokoić Freddy'ego. Ludzie, którym opowiedział o Eddym są przekonani, że to wytwór jego zwichrowanego umysłu, ale Freddy stara się ich przekonać, że jego prześladowca istnieje i zagraża nie tylko jemu, ale także osobom z jego otoczenia.

Niemiecki thriller psychologiczny „Freddy Eddy” jest pełnometrażowym reżyserskim debiutem Tini Tullmann na podstawie jej własnego scenariusza. To zdobywca kilku festiwalowych nagród i jak na razie wąskiego grona widzów, co może być spowodowane ograniczoną dystrybucją. Film nakręcony przez kobietę, która wcześniej miała okazję sprawdzić się w roli scenarzystki i reżyserki tylko raz, podczas pracy nad mało znaną antologią filmową „Freitagnacht” z 2002 roku.

Właściwie to jestem trochę zaskoczona. Co prawda nieczęsto sięgam po niemieckie produkcje filmowe, ale w większości tych obrazów z rzeczonego kraju, które miałam okazję obejrzeć dostrzegałam mniejszą lub większą toporność w warstwie technicznej. W niemieckich filmach często brakuje mi płynności, niezgrabna narracja nierzadko znacznie utrudnia zagłębianie się w daną intrygę, a montaż jeszcze wzmaga ten dystans. Ale jak już nadmieniłam nie mam za sobą seansów wielu niemieckich obrazów, więc istnieje duże prawdopodobieństwo, że moje spojrzenie na kinematografię z tego kraju jest z gruntu fałszywe. Świadomość tej możliwości nie powstrzymała mnie jednak od mentalnego przygotowania się na toporną realizację. I właśnie stąd to moje zaskoczenie. Okazało się bowiem, że płaszczyzna techniczna nie wybija z rytmu, nie osłabia mojego skupienia na prezentowanej historii, aczkolwiek byłabym bardziej kontenta, gdyby Tini Tullmann i jej ekipa postawili na mroczniejszą atmosferę postępującego szaleństwa i narastającego niebezpieczeństwa. Ale czy naprawdę mamy tutaj do czynienia z chorobą psychiczną? Czy główny bohater, Freddy, jest prześladowany przez swoje alter ego, czy może należy dać wiarę jego zapewnieniom i przyjąć do wiadomości, że zły Eddy jest odrębną postacią, zwyczajnym mężczyzną, który wygląda tak jak on, ale w żadnym razie nie jest wytworem jego zwichrowanego umysłu? Mamy więc artystę, który jak stosunkowo szybko daje nam się do zrozumienia w dzieciństwie wymyślił sobie przyjaciela, Eddy'ego, który wspierał go w ciężkich chwilach. Z czasem, jak to ma miejsce u niejednego dziecka, wyimaginowany towarzysz Freddy'ego odszedł w niepamięć. Przestał mu być potrzebny, główny bohater filmu wyrósł z tego i ułożył sobie życie u boku ukochanej kobiety, która dała mu syna. Na polu zawodowym także bardzo dobrze mu się powodziło. Ale ten poukładany świat Freddy'ego właśnie się rozpadł, jego życie diametralnie się zmieniło, a cały ten proces zapoczątkowała zdrada jego małżonki, na którą Freddy odpowiedział przemocą fizyczną. A w każdym razie na taki scenariusz wskazują zgromadzone w tej sprawie dowody i koszmarne sny głównego bohatera, autorka scenariusza zmusza jednak widza do podania tego w wątpliwość w chwili pojawienia się Eddy'ego (swoją drogą Felix Schafer w tej podwójnej roli wypadł wręcz wybornie). Najpierw sugeruje, że za pobicie żony malarza winą należy obarczyć alter ego Freddy'ego, jego drugą tożsamość, nie zaś nieśmiałego artystę ubóstwiającego swojego ośmioletniego synka. Potem Tullmann zmusza nas do wzięcia pod uwagę jeszcze jednej możliwości, być może mniej prawdopodobnej, ale niemogącej być całkowicie ignorowaną. A co jeśli Freddy ma rację? Jeśli Eddy jest oddzielnym bytem, zwyczajnym mężczyzną niebędącym produktem jego chorego umysłu? Takie pytanie zada nam autorka scenariusza omawianej produkcji i tym samym zaprosi do umysłowej rozgrywki, której celem będzie przedwczesnej dojście do prawdy. Będziemy na własną rękę szukać odpowiedzi na postawione pytanie, pewnie cały czas skłaniając się w którąś z tych dwóch stron, ale wydaje mi się, że przez lwią część seansu praktycznie nikt nie będzie miał całkowitej pewności w tej materii. Pewnie każdego będą dręczyć większe lub mniejsze wątpliwości, myślę, że każdy kilkukrotnie przynajmniej na chwilę porzuci wybraną interpretację na rzecz tej drugiej. I przede wszystkim ten konflikt wielu odbiorcom umożliwi maksymalne zaangażowanie się w snutą na ekranie opowieść.

Tak, frapująca zagadka, którą chce się rozwiązać to według mnie największy magnes, element, który najsilniej przyciąga wzrok widza, ale w tym garncu znajdują się też inne jakże smaczne składniki. Tini Tullmann szybko utwierdza nas w przekonaniu, że kimkolwiek Eddy by nie był stwarza ogromne zagrożenie dla głównego bohatera i ludzi przebywających w jego otoczeniu (tak na marginesie: jeśli jest alter ego Freddy'ego to do ukazania tego rodzaju przypadku scenarzystka wybrała spotykaną już w kinie, acz w żadnym razie niemogącą zaistnieć w rzeczywistości, perspektywę polegającą na możności takiego egzystowania, takich relacji ze swoim alter ego, jak z innymi ludźmi). Jeśli Eddy jest drugą osobowością Freddy'ego to zapewne nie będzie chciał go zabić, ale istnieje duże ryzyko, że artysta poniesie odpowiedzialność za popełnione przez niego zbrodnie. Zakładając oczywiście, że Eddy ośmieli się je popełnić. Założenie to nie jest bezpodstawne, bo patrząc na niego, już podczas jego pierwszego spotkania po latach z Freddym wręcz czuje się złe wibracje emanujące z jego postaci. Ale operatorzy i oświetleniowcy nie zadbali niestety o odpowiednio mroczną oprawę. Barwy mogłyby być dużo ciemniejsze, zdjęcia trochę przybrudzone, bo te silne kontrasty i żywe kolory nie podkreślały wrogości bijącej ze scenariusza. Nie potęgowały złowieszczego wydźwięku fabuły, nie dawały nieprzyjemnego wrażenia przedzierania się przez oszalały umysł wielce niebezpiecznej jednostki, nie obezwładniały sukcesywnie wzrastającym poczuciem znajdowania się w jakimś sposobem coraz bardziej zmniejszającej się klatce. Tą klatką albo jest umysł głównego bohatera, albo mamy do czynienia z pułapką zgotowaną mu przez prześladowcę zaspokajającego swojego mordercze apetyty. To fabuła (ale nie tylko, o czym niżej) była dla mnie nośnikiem w miarę silnych emocji, nie atmosfera spowijająca poszczególne, nawet te najbardziej dramatyczne wydarzenia. Ale choć byłabym nieporównanie szczęśliwsza, gdyby wystarano się o mroczniejszy klimat to na niedobór emocjonalnego napięcia narzekać nie mogę. I nie wynikało ono wyłącznie z fabuły (choć to oczywiście ona była głównym dostarczycielem adrenaliny). Także ze zręcznego prowadzenia kamer i profesjonalnego montażu. A jeśli dodać do tego płynną narrację, przystępny sposób snucia tej opowieści to wynika z tego, że kompletnej fuszerki realizatorom „Freddy'ego Eddy'ego” nie zarzucam. Jeśli zaś chodzi o zakończenie to moim zdaniem Tini Tullmann wybrała najlepsze z możliwych rozwiązań, ale tylko w przypadku tej ścieżki, na którą wkroczyła, UWAGA SPOILER bo mnie bardziej usatysfakcjonowałby wybór tej drugiej możliwości, po uprzednim zmodyfikowaniu paru szczegółów tj. dopasowaniu ich do niej. Swoją drogą jestem gotowa się założyć, że Tini Tullmann czytała „Mroczną połowę” Stephena Kinga i czy to świadomie, czy nie czerpała z tej powieści KONIEC SPOILERA.

W sumie to nie mam większych oporów przed rekomendowaniem tej pozycji każdemu wielbicielowi filmowych thrillerów psychologicznych. Większych nie, ale trochę obawiam się reakcji co poniektórych widzów na oprawę wizualną, na ewidentne zaniedbanie klimatycznej sfery „Freddy'ego Eddy'ego”, dlatego nie mogę nie przestrzec przed tym istotnym niedociągnięciem każdego, kto zastanawia się nad seansem pełnometrażowego debiutu Tini Tullmann. Jeśli ktoś czuje, że jest w stanie to przetrzymać, że ten mankament nie zepsuje mu seansu i lubi tego rodzaju opowieści to moim zdaniem wybór tej pozycji ma dużą szansę okazać się trafny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz