środa, 14 lutego 2018

„Cień latarni morskiej” (2013)

Rok 1939, archipelag Wysp Alandzkich. Latarnik Vilhelm Hasselbond, jego żona Dorrit, trzynastoletni syn Gustaf i mała córeczka Emma są jedynymi mieszkańcami skalistej wysepki, na której „głowa rodziny” wypełnia swoje obowiązki zawodowe. Pomaga mu syn, który marzy o zostaniu kapitanem statku i tym samym sprostaniu oczekiwaniom ojca. Bardzo wymagającego człowieka, który dyscyplinuje całą rodzinę i którego łatwo wyprowadzić z równowagi. Pewnego dnia na wysepkę przybywa trzynastoletni Karl Berg, chłopiec z sierocińca, którego szef Hasselbonda przysłał mu do pomocy. Początkowo Vilhelm nie dostrzega w nim materiału na asystenta latarnika. Nie zamierza wprowadzać go w tajniki tego zawodu tylko jak najszybciej odesłać tam skąd przyszedł, ale ostatecznie postanawia dać mu szansę. Karl szybko zaprzyjaźnia się z Gustafem, ale gdy ojciec tego drugiego zaczyna faworyzować swojego nowego podwładnego między chłopcami rodzi się konflikt.

„Cień latarni morskiej”, fiński obraz w reżyserii Ulriki Bengts na podstawie scenariusza Jimmy'ego Karlssona i Rolanda Fausera, po raz pierwszy został wyświetlony w 2013 roku na Montreal World Film Festival i jeszcze tego samego roku trafił na ekrany kin w swoim rodzimym kraju. Budżet oszacowano na milion sześćset tysięcy euro, z czego część pochodzi od Fińskiej Fundacji Filmowej. Finlandia wysunęła „Cień latarni morskiej” jako swojego kandydata do Oscara 2014, ale ich propozycja nie przeszła eliminacji. Za to produkcja Bengts zdobyła nagrodę Jussi za najlepsze kostiumy i była nominowana do tejże statuetki jeszcze w dwóch innych kategoriach.

„Cień latarni morskiej” to mieszanka thrillera psychologicznego i dramatu, przy czym jak na moje oko dominuje ten drugi gatunek. To obraz jakby skrojony pod kanał Ale Kino+, tam bowiem najczęściej znajduję zbliżoną wrażliwość artystyczną, podobne podejście do kinematografii, do opowiadania filmowej historii. Akcja „Cienia latarni morskiej” rozwija się nieśpiesznie, wręcz leniwie. Miejscami nabiera rozpędu, ale po każdym zrywie wraca na znajome powolne tory. Tak to wygląda tylko „z zewnątrz”, bo pod powierzchnią praktycznie nieustannie kłębią się negatywne emocje i to właśnie one nadają ton tej opowieści. Co ważne, łatwo zsynchronizować się z rytmem tego dokonania, dopasować do wrażliwości twórców, dać się porwać narracji i prawie (o wyjątkach później) maksymalnie zbliżyć do ludzi mieszkających na skalistej wysepce w pobliżu latarni morskiej. W przypadku Vilhelma Hasselbonda owo zbliżenie nie będzie przyjemnym przeżyciem. Widza nie zwiąże z tą postacią nić sympatii, oglądający nie będzie umiał spojrzeć na niego ciepłym okiem, bo i na czymś wprost przeciwnym zależało twórcom „Cienia latarni morskiej”. Latarnik jest osobą apodyktyczną, bardzo surową i wymagającą. Mężczyzna wymaga od pozostałych mieszkańców małej wyspy (w większości swojej własnej rodziny) maksymalnego posłuszeństwa, które wymusza przemocą fizyczną i psychiczną. Każdy przejaw niesubordynacji spotyka się z dotkliwą karą, nie należy jednak przez to rozumieć, że projekt Bengts jest przepełniony drastycznymi wizualizacjami, że aż roi się w nim od krwawych efektów specjalnych. Tych nie ma praktycznie wcale – twórcy litościwie podchodzą do naszego zmysłu wzroku (i do naszych żołądków), ale z całą pewnością nie można tego samego powiedzieć o sferze emocjonalnej. Właściwie nie pozwala się nam przechodzić obojętnie obok krzywdy, jakiej doznają pozytywni bohaterowie „Cienia latarni morskiej”, nie sposób zablokować uczuć, odwrócić się plecami do ich cierpienia, nawet w tych momentach, w których nie dostrzega się żadnych przejawów okrucieństwa latarnika. Tak, nawet wtedy gdy Hasselbond nie wymierza kar cielesnych swojemu synowi Gustafowi i jego rówieśnikowi Karlowi, gdy nie zwraca się do swojej żony jak do niewolnicy, nie traktuje córki jak powietrze i nie rzuca pod adresem żadnej z tych osób cierpkich słów, odbiera się bezwzględność tej jednostki. Nie można oprzeć się wrażeniu patrzenia na tykającą bombę. I tylko kwestią czasu jest aż wybuchnie. A gdy to się stanie sytuacja się powtórzy – Ulrika Bengts i jej ekipa niezwłocznie przystąpią do przygotowywania nas na kolejną eksplozję wściekłości. Jedną z najmocniejszych stron tego obrazu jest miejsce akcji – nie tylko sam wybór scenerii, ale także sposób jej przedstawienia na ekranie. Twórcom „Cienia latarni morskiej” nie wystarczyło poczucie izolacji, jakie stwarza skalista wysepka otoczona pozornie bezkresnym morzem. Ze zdjęć z porównywalną siłą bije chłód, jakże typowe dla kinematografii (i literatury) z Europy Północnej zimno, które w tym przypadku nie wynika z pory roku. Jest lato, co prawda niezbyt upalne, ale jasne promienie słońca nierzadko docierają do skalistej wysepki, na której toczy się akcja filmu. Ale to wcale nie ociepla zdjęć, operatorom i oświetleniowcom udało się wszakże przedstawić to tak, aby widza nie opuszczało wrażenie trwania w nieprzyjaznym, przeraźliwie zimnym miejscu. Malowniczym a zarazem szkaradnym, niby kolorowym, ale tak naprawdę ponurym, pozornie sielskim, a w istocie śmiertelnie niebezpiecznym. Moim zdaniem bez tych smacznych kontrastów, tworzących doprawdy elektryzującą atmosferę „Cienia latarni morskiej” film Ulriki Bengts „wchłaniałoby się” dużo gorzej.

W omawianym projekcie najbardziej brakowało mi konsekwentnego intensyfikowania emocji. Sukcesywnego podnoszenia napięcia, sprawiania, aby każdy kolejny zryw akcji dawał mocniejsze przeżycia od poprzedniego. Moim zdaniem nie powodował tego brak profesjonalizmu realizatorów tylko niedociągnięcia w scenariuszu. Jimmy Karlsson i Roland Fauser nie rozbudowywali zawiązanych wątków. Nie pozwalali odbiorcom dokładnie przyjrzeć się uczestnikom i świadkom danego konfliktu zaraz po jego sfinalizowaniu, zapoznać się z reakcjami ich wszystkich na tyle dobrze, żeby zapowiedź rychłego nieszczęścia zyskała na wyrazistości. To, co ofiary Vilhelma w danym momencie czuli bez problemu mi się udzielało, ale zaraz potem scenarzyści wskakiwali w inne wydarzenie, najczęściej jedynie w przelocie pokazując reakcje otoczenia i poszkodowanego na zaistniałe wydarzenie. Niepowetowana krzywda jaka spotyka Dorrit tuż po zakończeniu inspekcji latarni (i odbywającego się po nim spotkania towarzyskiego) albo córeczkę gospodarzy, która pewnego dnia nie stawia się na obiad, czym budzi gniew u swojego ojca (ale nie tylko tym) i oczywiście wszystkie kary cielesne jakie Vilhelm wymierza Gustafowi nazbyt szybko są zastępowane powrotami do codzienności. Posłusznym wykonywaniem poleceń latarnika, nauką chłopców, ich beztroskimi zabawami w godzinach wolnych od pracy etc. Zobaczymy przygnębioną twarzyczkę Emmy starającej się zapomnieć o koszmarze zgotowanym jej przez ojca, smutne oblicze Dorrit, która próbuje ukoić swoje nerwy robieniem porządków i coraz większą determinację pomieszaną z zazdrością na twarzy Gustafa starającego się sprostać wysokim wymaganiom ojca, dać mu powody do dumy, zrehabilitować się w jego oczach. Przywiązanie tego trzynastoletniego chłopca do tyrana, do człowieka, który nie ma dla niego żadnej litości, który więcej uczuć żywi w stosunku do swojego nowego asystenta, chłopca z sierocińca, zostało wykreślone z należytą uwagą. W przeciwieństwie do reakcji bohaterów filmu na kary wymierzane przez latarnika scenarzyści rozpisali ten wątek w miarę szczegółowo. Ale wydaje mi się, że skutki faworyzowania Karla przez Hasselbonda tj. konflikt pomiędzy chłopcami, potraktowano po macoszemu, że akurat ten motyw powinien zostać bardziej rozciągnięty w czasie. A sfinalizowanie całej tej opowieści w ogóle inne, bo końcówka niebywale rozczarowuje. Podczas oglądania „Cienia latarni morskiej” cały czas towarzyszy nam przeświadczenie, że to wszystko zmierza do wstrząsającego końca. Miejscami jest ono bardzo słabiutkie, ale ani razu całkowicie nas nie odstępuje. Po prostu wie się, że to jeden z tych filmów, który najlepsze zostawia na koniec, UWAGA SPOILER ale kiedy już ten koniec następuje okazuje się, że to, czemu świadkowaliśmy do tej pory budziło nieporównanie silniejsze emocje. Powiem więcej: moim zdaniem trudno byłoby wymyślić gorsze rozwiązanie akcji, coś, co z jeszcze większą skutecznością rozproszyłoby obawy zrodzone we wcześniejszych partiach, coś, co pozostawiłoby widza w większym spokoju ducha niż miało to miejsce w tym przypadku. No, może tylko zabranie jednego niedopowiedzenia przyniosłoby gorszy efekt - zrezygnowanie z sugestii powrotu Dorrit i Emmy do Vilhelma. Tylko sugestii, w żadnym razie nie pewności KONIEC SPOILERA.

„Cień latarni morskiej” to thriller/dramat nakręcony z myślą o osobach, dla których efekty specjalne i zatrważająco szybkie tempo akcji nie są wartościami nadrzędnymi. Dla tych, którzy nie mają nic przeciwko powolnym, klimatycznym obrazom, w które trzeba się zagłębiać, nad którymi chce się podumać (i ma się na to mnóstwo czasu w trakcie seansu), ale nie ma się akurat chęci na przedzieranie się przez wszelkiego rodzaju komplikacje, na odczytywanie jakichś symboli, rozwiązywanie niełatwych zagadek etc. To z gruntu proste kino – mało wyszukana historia, która nie wymaga od widza dużej przenikliwości, niczym nie zaskakuje i nie wwierca się na trwałe w umysł widza. Ale ma coś w sobie, co nie pozwala oderwać wzorku od ekranu. Budzi emocje, zachwyca klimatem, intryguje rysami psychologicznymi najważniejszych bohaterów i antybohatera i nawet jeśli w finale mocno rozczarowuje to i tak nie żałuje się czasu poświęconego na ten obraz. To znaczy ja nie żałuję, ale jestem przekonana, że gros odbiorców „Cienia latarni morskiej” nie podzieli mojego zdania. Jest to bowiem tego rodzaju kino, które nie trafia do szerokiego grona odbiorców, nie dopasowuje się do obecnych trendów, trzyma się z dala od głównego nurtu, co radzę wziąć pod rozwagę każdemu, kto zastanawia się nad seansem tejże produkcji.

1 komentarz:

  1. Ja nie mam nic przeciw powolnej akcji, nawet lubię, ciekawe :) Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń