Rok
1939, archipelag Wysp Alandzkich. Latarnik Vilhelm Hasselbond, jego
żona Dorrit, trzynastoletni syn Gustaf i mała córeczka Emma są
jedynymi mieszkańcami skalistej wysepki, na której „głowa
rodziny” wypełnia swoje obowiązki zawodowe. Pomaga mu syn, który
marzy o zostaniu kapitanem statku i tym samym sprostaniu oczekiwaniom
ojca. Bardzo wymagającego człowieka, który dyscyplinuje całą
rodzinę i którego łatwo wyprowadzić z równowagi. Pewnego dnia na
wysepkę przybywa trzynastoletni Karl Berg, chłopiec z sierocińca,
którego szef Hasselbonda przysłał mu do pomocy. Początkowo
Vilhelm nie dostrzega w nim materiału na asystenta latarnika. Nie
zamierza wprowadzać go w tajniki tego zawodu tylko jak najszybciej
odesłać tam skąd przyszedł, ale ostatecznie postanawia dać mu
szansę. Karl szybko zaprzyjaźnia się z Gustafem, ale gdy ojciec
tego drugiego zaczyna faworyzować swojego nowego podwładnego
między chłopcami rodzi się konflikt.
„Cień
latarni morskiej”, fiński obraz w reżyserii Ulriki Bengts na
podstawie scenariusza Jimmy'ego Karlssona i Rolanda Fausera, po raz
pierwszy został wyświetlony w 2013 roku na Montreal World Film
Festival i jeszcze tego samego roku trafił na ekrany kin w swoim
rodzimym kraju. Budżet oszacowano na milion sześćset tysięcy
euro, z czego część pochodzi od Fińskiej Fundacji Filmowej.
Finlandia wysunęła „Cień latarni morskiej” jako swojego
kandydata do Oscara 2014, ale ich propozycja nie przeszła
eliminacji. Za to produkcja Bengts zdobyła nagrodę Jussi za
najlepsze kostiumy i była nominowana do tejże statuetki jeszcze w
dwóch innych kategoriach.
„Cień
latarni morskiej” to mieszanka thrillera psychologicznego i
dramatu, przy czym jak na moje oko dominuje ten drugi gatunek. To
obraz jakby skrojony pod kanał Ale Kino+, tam bowiem najczęściej
znajduję zbliżoną wrażliwość artystyczną, podobne podejście
do kinematografii, do opowiadania filmowej historii. Akcja „Cienia
latarni morskiej” rozwija się nieśpiesznie, wręcz leniwie.
Miejscami nabiera rozpędu, ale po każdym zrywie wraca na znajome
powolne tory. Tak to wygląda tylko „z zewnątrz”, bo pod
powierzchnią praktycznie nieustannie kłębią się negatywne emocje
i to właśnie one nadają ton tej opowieści. Co ważne, łatwo
zsynchronizować się z rytmem tego dokonania, dopasować do
wrażliwości twórców, dać się porwać narracji i prawie (o
wyjątkach później) maksymalnie zbliżyć do ludzi mieszkających
na skalistej wysepce w pobliżu latarni morskiej. W przypadku
Vilhelma Hasselbonda owo zbliżenie nie będzie przyjemnym
przeżyciem. Widza nie zwiąże z tą postacią nić sympatii,
oglądający nie będzie umiał spojrzeć na niego ciepłym okiem, bo
i na czymś wprost przeciwnym zależało twórcom „Cienia latarni
morskiej”. Latarnik jest osobą apodyktyczną, bardzo surową i
wymagającą. Mężczyzna wymaga od pozostałych mieszkańców małej
wyspy (w większości swojej własnej rodziny) maksymalnego
posłuszeństwa, które wymusza przemocą fizyczną i psychiczną.
Każdy przejaw niesubordynacji spotyka się z dotkliwą karą, nie
należy jednak przez to rozumieć, że projekt Bengts jest
przepełniony drastycznymi wizualizacjami, że aż roi się w nim od
krwawych efektów specjalnych. Tych nie ma praktycznie wcale –
twórcy litościwie podchodzą do naszego zmysłu wzroku (i do
naszych żołądków), ale z całą pewnością nie można tego
samego powiedzieć o sferze emocjonalnej. Właściwie nie pozwala się
nam przechodzić obojętnie obok krzywdy, jakiej doznają pozytywni
bohaterowie „Cienia latarni morskiej”, nie sposób zablokować
uczuć, odwrócić się plecami do ich cierpienia, nawet w tych
momentach, w których nie dostrzega się żadnych przejawów
okrucieństwa latarnika. Tak, nawet wtedy gdy Hasselbond nie wymierza
kar cielesnych swojemu synowi Gustafowi i jego rówieśnikowi
Karlowi, gdy nie zwraca się do swojej żony jak do niewolnicy, nie
traktuje córki jak powietrze i nie rzuca pod adresem żadnej z tych
osób cierpkich słów, odbiera się bezwzględność tej jednostki.
Nie można oprzeć się wrażeniu patrzenia na tykającą bombę. I
tylko kwestią czasu jest aż wybuchnie. A gdy to się stanie
sytuacja się powtórzy – Ulrika Bengts i jej ekipa niezwłocznie
przystąpią do przygotowywania nas na kolejną eksplozję
wściekłości. Jedną z najmocniejszych stron tego obrazu jest
miejsce akcji – nie tylko sam wybór scenerii, ale także sposób
jej przedstawienia na ekranie. Twórcom „Cienia latarni morskiej”
nie wystarczyło poczucie izolacji, jakie stwarza skalista wysepka
otoczona pozornie bezkresnym morzem. Ze zdjęć z porównywalną siłą
bije chłód, jakże typowe dla kinematografii (i literatury) z
Europy Północnej zimno, które w tym przypadku nie wynika z pory
roku. Jest lato, co prawda niezbyt upalne, ale jasne promienie słońca
nierzadko docierają do skalistej wysepki, na której toczy się
akcja filmu. Ale to wcale nie ociepla zdjęć, operatorom i
oświetleniowcom udało się wszakże przedstawić to tak, aby widza
nie opuszczało wrażenie trwania w nieprzyjaznym, przeraźliwie
zimnym miejscu. Malowniczym a zarazem szkaradnym, niby kolorowym, ale
tak naprawdę ponurym, pozornie sielskim, a w istocie śmiertelnie
niebezpiecznym. Moim zdaniem bez tych smacznych kontrastów,
tworzących doprawdy elektryzującą atmosferę „Cienia latarni
morskiej” film Ulriki Bengts „wchłaniałoby się” dużo
gorzej.
W
omawianym projekcie najbardziej brakowało mi konsekwentnego
intensyfikowania emocji. Sukcesywnego podnoszenia napięcia,
sprawiania, aby każdy kolejny zryw akcji dawał mocniejsze przeżycia
od poprzedniego. Moim zdaniem nie powodował tego brak
profesjonalizmu realizatorów tylko niedociągnięcia w scenariuszu.
Jimmy Karlsson i Roland Fauser nie rozbudowywali zawiązanych wątków.
Nie pozwalali odbiorcom dokładnie przyjrzeć się uczestnikom i
świadkom danego konfliktu zaraz po jego sfinalizowaniu, zapoznać
się z reakcjami ich wszystkich na tyle dobrze, żeby zapowiedź
rychłego nieszczęścia zyskała na wyrazistości. To, co ofiary
Vilhelma w danym momencie czuli bez problemu mi się udzielało, ale
zaraz potem scenarzyści wskakiwali w inne wydarzenie, najczęściej
jedynie w przelocie pokazując reakcje otoczenia i poszkodowanego na
zaistniałe wydarzenie. Niepowetowana krzywda jaka spotyka Dorrit tuż
po zakończeniu inspekcji latarni (i odbywającego się po nim
spotkania towarzyskiego) albo córeczkę gospodarzy, która pewnego
dnia nie stawia się na obiad, czym budzi gniew u swojego ojca (ale
nie tylko tym) i oczywiście wszystkie kary cielesne jakie Vilhelm
wymierza Gustafowi nazbyt szybko są zastępowane powrotami do
codzienności. Posłusznym wykonywaniem poleceń latarnika, nauką
chłopców, ich beztroskimi zabawami w godzinach wolnych od pracy
etc. Zobaczymy przygnębioną twarzyczkę Emmy starającej się
zapomnieć o koszmarze zgotowanym jej przez ojca, smutne oblicze
Dorrit, która próbuje ukoić swoje nerwy robieniem porządków i
coraz większą determinację pomieszaną z zazdrością na twarzy
Gustafa starającego się sprostać wysokim wymaganiom ojca, dać mu
powody do dumy, zrehabilitować się w jego oczach. Przywiązanie
tego trzynastoletniego chłopca do tyrana, do człowieka, który nie
ma dla niego żadnej litości, który więcej uczuć żywi w stosunku
do swojego nowego asystenta, chłopca z sierocińca, zostało
wykreślone z należytą uwagą. W przeciwieństwie do reakcji
bohaterów filmu na kary wymierzane przez latarnika scenarzyści
rozpisali ten wątek w miarę szczegółowo. Ale wydaje mi się, że
skutki faworyzowania Karla przez Hasselbonda tj. konflikt pomiędzy
chłopcami, potraktowano po macoszemu, że akurat ten motyw powinien
zostać bardziej rozciągnięty w czasie. A sfinalizowanie całej tej
opowieści w ogóle inne, bo końcówka niebywale rozczarowuje.
Podczas oglądania „Cienia latarni morskiej” cały czas
towarzyszy nam przeświadczenie, że to wszystko zmierza do
wstrząsającego końca. Miejscami jest ono bardzo słabiutkie, ale
ani razu całkowicie nas nie odstępuje. Po prostu wie się, że to
jeden z tych filmów, który najlepsze zostawia na koniec, UWAGA
SPOILER ale kiedy już ten koniec następuje okazuje się, że
to, czemu świadkowaliśmy do tej pory budziło nieporównanie
silniejsze emocje. Powiem więcej: moim zdaniem trudno byłoby
wymyślić gorsze rozwiązanie akcji, coś, co z jeszcze większą
skutecznością rozproszyłoby obawy zrodzone we wcześniejszych
partiach, coś, co pozostawiłoby widza w większym spokoju ducha niż
miało to miejsce w tym przypadku. No, może tylko zabranie jednego
niedopowiedzenia przyniosłoby gorszy efekt - zrezygnowanie z
sugestii powrotu Dorrit i Emmy do Vilhelma. Tylko sugestii, w żadnym
razie nie pewności KONIEC SPOILERA.
„Cień
latarni morskiej” to thriller/dramat nakręcony z myślą o
osobach, dla których efekty specjalne i zatrważająco szybkie tempo
akcji nie są wartościami nadrzędnymi. Dla tych, którzy nie mają
nic przeciwko powolnym, klimatycznym obrazom, w które trzeba się
zagłębiać, nad którymi chce się podumać (i ma się na to
mnóstwo czasu w trakcie seansu), ale nie ma się akurat chęci na
przedzieranie się przez wszelkiego rodzaju komplikacje, na
odczytywanie jakichś symboli, rozwiązywanie niełatwych zagadek
etc. To z gruntu proste kino – mało wyszukana historia, która nie
wymaga od widza dużej przenikliwości, niczym nie zaskakuje i nie
wwierca się na trwałe w umysł widza. Ale ma coś w sobie, co nie
pozwala oderwać wzorku od ekranu. Budzi emocje, zachwyca klimatem,
intryguje rysami psychologicznymi najważniejszych bohaterów i
antybohatera i nawet jeśli w finale mocno rozczarowuje to i tak nie
żałuje się czasu poświęconego na ten obraz. To znaczy ja nie
żałuję, ale jestem przekonana, że gros odbiorców „Cienia
latarni morskiej” nie podzieli mojego zdania. Jest to bowiem tego
rodzaju kino, które nie trafia do szerokiego grona odbiorców, nie
dopasowuje się do obecnych trendów, trzyma się z dala od głównego
nurtu, co radzę wziąć pod rozwagę każdemu, kto zastanawia się
nad seansem tejże produkcji.
Ja nie mam nic przeciw powolnej akcji, nawet lubię, ciekawe :) Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń