Detektywi
z wydziału zabójstw, partnerzy zawodowi i zarazem bracia, Sean i
David Carterowie, prowadzą sprawę seryjnego mordercy zwanego
Preceptorem. Ich dochodzenie trwa już od dłuższego czasu, a oni
nadal nie wpadli na obiecujący trop zabójcy. Przełożeni Carterów
wysyłają im do pomocy detektyw Christine Egerton, a niedługo potem
Sean spotyka się z cenobitami, piekielnymi istotami, które wyłapują
wybranych grzeszników i skazują ich na wieczną mękę w Piekle.
Niedługo po wydostaniu się z miejsca, w którym odbywa się sąd na
grzesznikach Seana zaczynają dręczyć przerażające wizje, a jego
szybko pogarszający się stan psychiczny mocno niepokoi Davida.
„Wysłannik piekieł” („Hellraiser”), ponadczasowy horror w reżyserii
Clive'a Barkera z 1987 roku, którego scenariusz napisał sam w
oparciu o minipowieść swojego autorstwa, w Polsce wydaną pod
tytułem „Powrót z piekła”, zapoczątkował długą filmową
serię, w której to możemy zaobserwować więcej upadków niźli
wzlotów. Gary J. Tunnicliffe, reżyser i scenarzysta najnowszej,
czyli dziesiątej odsłony tego tytułu, „Hellraiser: Judgment”
zauważył, że dalsze sequele nie nawiązywały do poprzednich
odsłon. Chciał aby jego film odnosił się do swoich poprzedników,
ale zarazem zależało mu na dodaniu czegoś, co odróżniałoby go
od innych produkcji spod tego znaku. Budżet, którym dysponował
szacuje się na trzysta pięćdziesiąt tysięcy dolarów, a premierę
filmu wstępnie zaplanowano na 2017 rok, ale dystrybucję rozpoczęto
dopiero w lutym 2018 roku.
Gary
J. Tunnicliffe wyznał, że pracując nad „Hellraiser: Judgment”
czerpał inspirację z twórczości Davida Cronenberga, Davida
Lyncha, Francisa Bacona, Hieronima Boscha, Davida Finchera i
oczywiście Clive'a Barkera. Towarzystwo doprawdy znamienite, ale nie
należy tej informacji traktować jako wyznacznik jakości dziesiątej
odsłony „Hellraisera”. Tunnicliffe opracował dwa przenikające
się, powiązane ze sobą wątki – jeden koncentruje się na
policyjnym śledztwie w sprawie seryjnego mordercy o przydomku
Preceptor, a drugi pochyla się nad okrutnym procederem cenobitów.
Wysłannicy piekieł są tutaj kimś na kształt inkwizytorów. W
zaniedbanym, od dawna niezamieszkanym domu przesłuchują wybranych
delikwentów, po czym w doprawdy obrzydliwy sposób wydają werdykt.
Winnych skazują na oczyszczenie, po którym następuje śmierć w
mękach, a niewinnych... No właśnie, tego tak naprawdę nie
wyjaśniono. Mimo tego, że Tunnicliffe i jego ekipa dysponowali
niewielką sumą pieniężną nie zaniedbywali w rażącym stopniu
warstwy gore. Pierwsza wersja scenariusza była brutalniejsza,
ale studio zdecydowało się trochę ją okroić. Powycinano niektóre
sceny przemocy i seksu, skrócono te sekwencje, które uznano za
nazbyt ekstremalne, czemu zresztą Tunnicliffe się nie sprzeciwiał.
Doszedł do wniosku, że wersja studia jest lepsza, że jego zamysł
został został poprawiony, a nie wyrugowany z tego co dobre. Myślę,
że w głowach większości odbiorców „Hellraiser: Judgment”
najdłużej będzie gościć scenka z żywym psem wychodzącym z
brzucha martwej kobiety. Jednej z ofiar Preceptora, seryjnego
mordercy od dłuższego czasu grasującego w mieście, który to ma
bardzo zróżnicowany modus operandi. Kolejne miejsce zbrodni, na
które zapuścimy się wraz ze śledczymi nie charakteryzuje się już
tak pamiętną kreatywnością, jak akcja z psem, bo powiedzcie sami:
czymże jest widok odciętych rąk dzierżących pewne „fanty” w
zestawieniu z małym czworonogiem zaszytym w ciele kobiety? Takim a
la porodem... Tak, moim zdaniem ta scenka szczyci się największą
pomysłowością, ale na płaszczyźnie ekstremalnej co innego
przyprawiło mnie o lekkie mdłości. Już podczas konsumowania
oblanego dziecięcymi łzami papieru czułam delikatny niesmak, ale
zanurzanie dłoni przez trzy roznegliżowane mieszkanki Piekła
robiące za sędziów (charakteryzacje ich twarzy miały być
upiorne, ale na mnie żadnego wrażenia to nie zrobiło) w gęstych
wymiotach ich kolegi działało na mnie jeszcze bardziej
odstręczająco. Ale nie aż tak, żebym musiała zaraz biec do
łazienki w przeświadczeniu, że podzielę los człowieka
zjadającego zeznania schwytanych przez cenobitów mężczyzn. Aż
tak mocny to „Hellraiser: Judgment” nie jest. Gary J. Tunnicliffe
zabiegał o Douga Bradleya, bardzo zależało mu, że znowu wcielił
się w postać Pinheada, legendarnego przywódcy cenobitów, ale
aktor odmówił. Tę rolę powierzono więc Paulowi T. Taylorowi,
który nie spisał się najgorzej, a i jego charakteryzacja, tak jak
charakteryzacja większości cenobitów przewijających się w tym
obrazie, moim zdaniem nie stanowi żadnego pogwałcenia tradycji, nie
zepsuto tych postaci, ale też nie pokazano niczym, co dawałoby mi
nadzieję na ich lepsze jutro. Wątpię, żeby to było nowe
otwarcie, wyraźny zwiastun rychłego całkowitego wyrwania tej serii
z marazmu, w której w moim odczuciu tkwi od lat (tak, wiem, że
zagorzali fani filmów spod tego znaku mają inne zdanie na ten
temat). W każdym razie jeśli chodzi o a la inkwizycyjną
działalność cenobitów to muszę jeszcze zauważyć, że niektóre
momenty okraszano kompozycją „Dla Elizy” Ludwiga van Beethovena,
troszkę przerobioną, ale nawet w takiej lekko zmodyfikowanej wersji
dosłownie pieszczącej mój zmysł słuchu. Bo wprost ubóstwiam ten
utwór.
Drugi
wątek, tj. śledztwo braci Carterów i Christine Egerton w sprawie
seryjnego mordercy zwanego Preceptorem do wymyślnych z pewnością
nie należy. Do najbardziej przekonujących zresztą też nie, bo
zastanówmy się. Po mieście grasuje osobnik, który w bestialski
sposób zamordował już kilkanaście osób, ale przełożeni
Carterów jakoś jeszcze nie uznają za konieczne stworzenie
większego zespołu złożonego z policjantów pozostających do
dyspozycji detektywów prowadzących dochodzenie. Ne widzimy nawet
posterunku z prawdziwego zdarzenia, budynku pełnego glin, tylko
jakąś klitkę zajmowaną przez zaledwie trzy osoby, z których dwie
od początku tej sprawy kręcą się w kółko. Ale to przecież nie
jest jeszcze powód, aby ich zwolnić, ani nawet aby dać im więcej
ludzi. Wystarczy przecież Egerton. To właśnie ona (urodziwa
Alexandra Harris, która maksymalnie przekonującym warsztatem, jak
na moje oko, tutaj się nie wykazała) ma wesprzeć Seana (bardzo
słaba kreacja Damona Carneya) i Davida (taki sobie Randy Wayne)
Carterów w tym trudnym dochodzeniu UWAGA SPOILER a
przynajmniej tak twierdzi, bo jej główne zadanie okazuje się inne
KONIEC SPOILERA. Myślę, że tak skąpy zasób sił, jakim
dysponowały organy ścigania przedstawione w „Hellraiser:
Judgment” wynikał z niskiego budżetu. Twórcom chyba zwyczajnie
brakło pieniędzy na przynajmniej pokazanie w pełni wyposażonej
komendy policji, na stworzenie wiarygodnej otoczki dla tego
konkretnego wątku. Na domiar złego scenarzyście nie udało się
uniknąć przewidywalności. Cały czas miałam wrażenie, że
podczas gdy doświadczeni przecież detektywi błądzą we mgle ja
tkwię już na mecie. Czekam tam na nich z nieustannie narastającym
zniecierpliwieniem i niemałym niedowierzaniem. Bo naprawdę nie
trzeba być asem wywiadu, żeby udzielić sobie odpowiedzi na
najważniejsze pytanie zadane przez scenarzystę już w trakcie
pierwszej partii filmu (a właściwie to drugiej, bo najpierw jest
prolog unaoczniający próbkę aktualnej działalności wysłanników
piekieł), więc aż ciężko uwierzyć w tak daleko posunięte
gapiostwo policjantów. Nie dane mi więc było śledzić tej
płaszczyzny z zainteresowaniem, zaciekawiona rozwojem sytuacji być
nie mogłam, ponieważ to co najważniejsze bez żadnego trudu
błyskawicznie rozgryzłam. Ale z odsieczą co jakiś czas przybywały
wątki z udziałem cenobitów, punkty, w których przenikały się te
dwa światy. Szkoda tylko, że kostkę Lemarchanda tak
zmarginalizowano i że nie udało mi się wypatrzyć Heather
Langenkamp – wysoko stoi w czołówce, a ja nawet nie wyłowiłam
jej wzrokiem z tej w sumie skąpej obsady. Dostała co najwyżej (bo
jej nie widziałam) epizodyczną rólkę, a umieszczenie jej w
czołówce było chwytem marketingowym ukierunkowanym na fanów
filmowych horrorów (w końcu oni nigdy nie zapomną jej wkładu w
pierwszą, trzecią i siódmą część „Koszmaru z ulicy Wiązów”).
I na koniec informacja dla tych, co nie mają w zwyczaju oglądać
bądź przewijać napisów końcowych. Po tychże jest jeszcze jedna
krótka scenka. Jakby nie mogło się obyć bez ukłonu w stronę tej
niezmiernie denerwującej mnie mody...
„Hellraiser:
Judgment” na tle całej tej serii moim zdaniem nie wypada
najgorzej. W końcu trzeba by było nielicho się postarać, aby
nakręcić coś słabszego od „Hellraiser: Revelations”. Ale też
chyba nikt nie spodziewał się, że dziesiąta odsłona choćby
zbliży się do znakomitej jedynki w reżyserii jednego z mistrzów
zarówno kina, jak i literatury grozy. Wielki powrót do korzeni to
to nie jest, ani nawet nowe, budzące moją ciekawość otwarcie z
udziałem stworzonych przez Clive'a Barkera, dobrze znanych postaci.
Jakoś się to oglądało, ale gdybym odpuściła sobie seans
przedsięwzięcia Gary'ego J. Tunnicliffe'a to pewnie bym nie
zubożała. Można obejrzeć jak się lubi niskobudżetowe
umiarkowanie krwawe horrory utrzymane we względnie mrocznym, lekko
pobrudzonym klimacie, ale nie wydaje mi się to absolutną
koniecznością. Chyba, że jest się wiernym fanem tej serii – ta
grupa widzów, jestem przekonana, nie pozwoli sobie na przegapienie
tej pozycji.
Ja wymiękłam na scenie właśnie z owymi mieszkankami Piekieł, dla mnie to było nie tyle straszne co nieznośnie niesmaczne. Bardzo podobało mi się "Dziedzictwo" ze względu na akcję dziejącą się w wielu epokach, ale najbardziej lubiła pierwsze części z moją ulubioną Kirsty.
OdpowiedzUsuń