Do
nieznającej się trójki pasażerów pociągu, Marca, Carla i
Sandry, dosiada się starszy mężczyzna, który przedstawia się
jako profesor Peter Price. Twierdzi, że jest hipnotyzerem i właśnie
pracuje nad swoim naukowym projektem. Jego rozmówcy są sceptycznie
nastawieni do hipnozy, ale nie dają się długo namawiać na wzięcie
udziału w eksperymencie Price'a. Profesor za pośrednictwem
tajemniczej kuli po kolei wprowadza każdego z nich w stan hipnozy
Każdy zostaje wówczas skonfrontowany z innym ciągiem upiornych
wydarzeń, których jest naprzemiennie uczestnikiem i jedynie
obserwatorem.
Sergio
Stivaletti wielbicielom włoskiego kina grozy dał się poznać
przede wszystkim jako twórca efektów specjalnych. Współpracował
między innymi z Lamberto Bavą („Demony”, „Demony 2”, „La
maschera del demonio”), Dario Argento („Phenomena”, „Opera”,
„Upiór w operze”, „Krwawy gracz”) i Michele Soavim
(„Kościół”, „La setta”, „O miłości i śmierci”).
Jako reżyser po raz pierwszy mógł sprawdzić się w drugiej
połowie lat 90-tych XX wieku („Maska z wosku”), a jego drugi
film, „I tre volti del terrore” pojawił się dopiero w 2004
roku. Tym razem jednak Stivaletti wziął udział w pisaniu
scenariusza – pomagał mu Antonio Tentori, współscenarzysta
między innymi „Kota w mózgu” Lucio Fulciego oraz późniejszych
„Come una crisalide” Luigiego Pastore i „Drakuli 3D” Dario
Argento.
Na
„I tre volti del terrore” składają się cztery (licząc klamrę)
krótkie opowieści grozy, z których wprost emanuje tęsknota za
horrorami z lat 80-tych i 90-tych XX wieku. Wygląda to tak, jakby
jednym z głównych celów Sergio Stivalettiego było złożenie
należnego hołdu swoim kolegom po fachu tworzącym w tych
(przynajmniej) dwóch minionych dekadach. Forma jaką nadał temu
przedsięwzięciu dała mu możliwość pokazania kilku silnie
zakorzenionych w tradycji gatunku motywów, utrzymanych w klimacie,
który mnie osobiście najsilniej kojarzył się z ostatnim
dziesięcioleciem poprzedniego wieku. Najpierw widzowie świadkują
procesowi tworzenia niechlujnego rysunku, intrygującej czołówce
okraszonej nastrojową ścieżką dźwiękową, po której zostają
oni przeniesieni do wnętrza jadącego pociągu. Widzimy trzy
znudzone osoby, do których szybko przysiada się starszy jegomość
utrzymujący, że jest hipnotyzerem. Już to wyznanie powinno
uruchomić dzwonki alarmowe w głowie oglądającego, a jeśli nawet
tak się nie stanie to scenarzysta ma na podorędziu jedno z bardziej
złowieszczych słów, jakie może paść w horrorze. A mianowicie
„eksperyment”. Naukowy projekt, któremu obecnie oddaje się
hipnotyzer, i do którego (o zgrozo) chce włączyć nowo poznanych
pasażerów pociągu. Nie muszę chyba dodawać, że Marco, Sandra i
Carlo przyjmują wyzwanie i sięgają po „magiczną” kulę
starszego jegomościa. Kulę, która kolejno przenosi ich myślami do
innych miejsc, która zmusza ich do uczestniczenia w wydarzeniach
niby żywcem wyjętych z ich najgorszych koszmarów sennych.
„L'ANELLO
DELLA LUNA” to tytuł opowieści będącej wizją Marca. Mężczyzna
daje się w niej namówić swojemu znajomemu na wyprawę do grobowca
mumii, celem wydobycia z niej kosztowności, którymi jest
zainteresowany pewien szanowany kolekcjoner sztuki. Mroczna krypta,
której ściany pokrywają prymitywne malunki prezentuje się w miarę
upiornie, ale napięcie windują przede wszystkim ujęcia
realistycznie się prezentujących zmumifikowanych zwłok oraz
wilczej głowy narysowanej na jednej ze ścian grobowca. To
wystarczy, żeby nabrać przekonania, że dwóch mężczyzn popełniło
kardynalny błąd wybierając to miejsce jako cel swojej
złodziejskiej eskapady. Wkrótce Sergio Stivaletti i Antonio Tentori
dadzą nam jednak jasno do zrozumienia, że rzeczony błąd popełnił
tylko Marco, że to on nieświadomie sprowadził ogromne
niebezpieczeństwo w formie... No właśnie to chyba nie miało być
żadną niespodzianką dla widza, ale zawsze istnieje możliwość (mała),
że znajdzie się jakiś widz, któremu nie uda się odgadnąć do
jakiego znanego motywu nawiążą scenarzyści tego obrazu. W każdym
razie owa oczywistość moim zdaniem nie jest największym
mankamentem tego segmentu. Dopracowania wymagało przede wszystkim
stopniowanie napięcia, bo choć kolorystyka, w której utrzymano
zdjęcia była stosownie mroczna to nie przysłaniała
nieefektywności w budowaniu napięcia. Za to końcowe efekty
specjalne, nad którymi pieczę trzymał sam Sergio Stivaletti
całkowicie mnie usatysfakcjonowały – makabryczne wstawki
niewspomagane komputerowo, z których na wyróżnienie zasługują
ujęcia z paznokciami i zębami. I które skojarzyły mi się z
latami 80-tymi XX wieku.
Sandra
jest bohaterką opowieści zatytułowanej „UN VISO PERFETTO (DR.
LIFTING)”, w której to towarzyszy swojej przyjaciółce Barbarze w
pierwszym spotkaniu z chirurgiem plastycznym, doktorem Fisherem.
Barbara zamierza wkrótce skorzystać z jego usług, ale dopiero w
jego gabinecie Sandra dowiaduje się, że jej przyjaciółka chce
wyglądać tak jak ona. Ta wiadomość nie przypada jej do gustu, ale
niechętnie zgadza się wziąć udział w tym przedsięwzięciu.
Ponoć ogranicza się on do wcielenia się na moment w rolę modela –
pozwolenia, aby sporządzono rysunki jej twarzy, na podstawie których
Fisher skonstruuje Barbarze nową twarz. Pomysł wyjściowy, marzenie
Barbary by wyglądać jak jej najlepsza przyjaciółka, automatycznie
poruszył moją wyobraźnię. W mojej głowie praktycznie od razu
wykluły się dwa scenariusze przyszłych wydarzeń, jakże
obiecujące kierunki, w jakich można było z łatwością pchnąć
ten temat. Sergio Stivaletti i Antonio Tentori podążyli jednakże
mniej zajmującą ścieżką, w której na domiar złego znowu (tak
jak w wizji Marco) unaocznili swoją niemożność zbudowania silnego
napięcia emocjonalnego. Podczas przedzierania się Barbary przez
ponure korytarze kliniki musiałam walczyć z sennością, pomimo
bezsprzecznie klimatycznej otoczki. Ale chociaż wolałabym innego
rodzaju rozwinięcie tej opowieści to niniejsza koncepcja i tak
wydaje mi się lepsza od historii o przeklętym grobowcu.
„IL
GUARDIANO DEL LAGO” to opowieść o znanym nam już Carlu i dwójce
jego przyjaciół, którzy postanawiają pobiwakować nad jeziorem
pomimo świadomości zapuszczania się na teren zamknięty. Nie
wiedzą natomiast, że jest on własnością wojska i że bytuje tam
pewien oślizgły organizm, który bynajmniej nie jest przyjaźnie
nastawiony do turystów. Stworzenie będące kolejnym przejawem
niemałych umiejętności Sergio Stivalettiego i pozostałych
podlegających mu osób odpowiedzialnych za efekty specjalne w „I
tre volti del terrore” na poletku praktycznych dodatków
imitujących różnego rodzaju okropieństwa. Ponadto ten segment
według mnie może pochwalić się najlepszym budowaniem napięcia,
aczkolwiek muszę w tym miejscu zaznaczyć, że tle innych znanych mi
włoskich reprezentantów filmowego horroru i tak wypada to
nieszczególnie, żeby nie rzec blado. Sama fabuła natomiast moim
zdaniem wygrywa w starciu z wizją Marca, ale nie zrównuje się z
opowieścią o Sandrze i Barbarze, która to przecież jak już
zostało zasugerowane nie wydobyła maksimum potencjału drzemiącego
w pomyśle wyjściowym. Ale jeśli zderzyć te dwa dobrze znane
każdemu wieloletniemu miłośnikowi kina grozy motywy, te dwa silnie
zakorzenione w tradycji horroru wątki to ten wykorzystany w wizji
Sandry należy do bardziej przeze mnie preferowanych.
Finalizacje
trzech wyżej przybliżonych opowieści zobaczymy dopiero po
zakończeniu eksperymentu profesora Petera Price'a przeprowadzonego
na nowo poznanych pasażerach pociągu. Również wówczas przyjdzie
pora na rozwinięcie i zakończenie klamry, historii, która zbierze
wszystko w logiczną całość i być może zaskoczy co poniektórych
odbiorców. Bo scenarzyści „I tre volti del terrore” bez
wątpienia starali się ogłuszyć publikę czymś niespodziewanym.
Mnie udało się do tego dojść dużo wcześniej, aczkolwiek muszę
przyznać, że ostatnia krótka scenka uprzednio nie postała mi w
głowie, nie wspominając już o powiązaniu jej z jednym konkretnym
ustępem. Nie mogę jednak dodać, że ten zabieg wprawił mnie w
niemałe osłupienie, że nie mogłam wyjść z podziwu nad tym
rozwiązaniem, ani nawet że nabrałam przekonania, że jeszcze
przynajmniej przez kilka dni o nim nie zapomnę. Aż tak dobrze to
nie było.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz