sobota, 10 lutego 2018

„Krew na szponach szatana” (1971)

Początek XVIII wieku, Anglia. Podczas orania pola Ralph Gower odkrywa czaszkę, na której dostrzega pozostałości futra. O swoim znalezisku informuje lokalnego sędziego, który pomimo wątpliwości Gowera jest przekonany, że mężczyzna znalazł szczątki jakiegoś zwierzęcia. Zgadza się jednak obejrzeć makabryczne odkrycie, ale okazuje się, że na polu już go nie ma. W zbliżonym czasie panicz Peter Edmonton przywozi do swojego rodzinnego domu swoją narzeczoną Rosalind Barton, którą przedstawia swojej ciotce i sędziemu. Młoda kobieta w nocy traci zmysły, a niedługo potem grupa nastoletnich mieszkańców wioski zakłada kult Szatana, któremu przewodzi Angel Blake, dziewczyna, która przyjęła nową ideologię po znalezieniu tajemniczego szpona.

„Krew na szponach szatana” to brytyjski horror Piersa Haggarda, którego szacowany budżet wyniósł osiemdziesiąt dwa tysiące funtów szterlingów. Sam reżyser w jednym z wywiadów nadał mu miano folk horroru, ale ta nazwa rozpowszechniła się dopiero po powstaniu dokumentu „A History of Horror with Mark Gatiss”. Podgatunek ten, jak sama nazwa wskazuje, charakteryzuje się koncentracją na kulturze ludowej. Praktyki okultystyczne, wiara w demony i zabobony także wpisują się w tradycję tego nurtu. Jego czołowi reprezentanci to „Pogromca czarownic” Michaela Reevesa oraz „Kult” Robina Hardy'ego. I właśnie z tego pierwszego na żądanie producentów scenarzysta co nieco zapożyczył. Robert Wynne-Simmons był głównym scenarzystą „Krwi na szponach szatana”. W pierwszej wersji rozpisał trzy luźno powiązane ze sobą historie, ale później zdecydowano o nakręceniu jednej dłuższej. Piers Haggard pomagał Wynne'owi-Simmonsowi, który to przyznał, że inspirację częściowo czerpał z historii tzw. Rodziny Mansona i ze zbrodni nieletniej Mary Bell z Newcastle upon Tyne, do których doszło w latach 60-tych XX wieku.

„Krew na szponach szatana” nie odniósł komercyjnego sukcesu. Swoich fanów oczywiście znalazł, ale tłumów przed ekrany nie przyciągnął, chociaż starano się podpiąć go pod dosyć popularnego w tamtym okresie „Pogromcę czarownic”. Innej przyczyny takiego stanu rzeczy niż słaba kampania reklamowa i niezakrojona na wystarczającą skalę dystrybucja nie znajduję. W samym tym przedsięwzięciu nie dostrzegam bowiem jakichś większych uchybień. Właściwie to jeden z lepszych horrorów satanistycznych, jaki miałam okazję obejrzeć, choć rzecz jasna do ścisłej czołówki jeszcze trochę mu brakuje. „Dziecko Rosemary”, „Egzorcysta”, czy „Omen” to to nie jest, ale myślę, że poziom, jaki ten obraz osiąga i tak pozytywnie zaskoczy niejednego wyjadacza horrorów. Na samym szczycie listy zasłużonych pochwał ląduje klimat, w jakim utrzymano „Krew na szponach szatana”. Zapadła prowincja, XVIII-wieczna angielska osada otoczona gęstymi lasami gdzieniegdzie poprzetykanymi polami uprawnymi należącymi do rodziny Edmontonów. Zdjęcia są lekko przyblakłe, a w tle często rozbrzmiewają piszczące dźwięki, tworzące mocno nastrojową kompozycję, którą zawdzięczamy Marcowi Wilkinsonowi. Dosłownie jeden rzut oka na tę scenerię wystarczy, żeby nabrać przekonania, że gdzieś tam czai się jakieś potężne zło, które być może pragnie wziąć we władanie tutejszą społeczność. Ale nie można wykluczyć też innej możliwości – wziąć pod rozwagę zbiorowego szaleństwa, które swój początek znajduje w osobie Angel Blake, nastoletniej dziewczynie gromadzącej wokół siebie gorliwych wyznawców Szatana. Na początku filmu scenarzyści dają nam jasno do zrozumienia, że w tej historii zderzą się dwa światopoglądy, że wiara w byty nadprzyrodzone zetrze się z twardym racjonalizmem uosabianym przez lokalnego sędziego, w którego w bardzo dobrym stylu wcielił się Patrick Wymark. Czy tym razem to klasyczny sceptyk będzie miał rację, czy może, jak to najczęściej w horrorach bywa, stanie się ostatnim z uświadomionych? Właściwej odpowiedzi na to pytanie widz powinien udzielić sobie dosyć szybko, scenarzyści wszak nie wykazują większych starań w kierunku utrzymywania nas w ciągłe niepewności, co do natury zagrożenia. A szkoda, bo tej konkretnej opowieści niepewność bardzo by się przysłużyła, fabuła intrygowałaby jeszcze silniej, gdybyśmy aż do ostatniej partii musieli się zastanawiać, co przydarzyło się Angel Blake i jej trzódce. Linda Hayden w tej znakomitej roli wypadła w miarę dobrze – niemalże hipnotyczne spojrzenie i złowieszcza postawa przyciągały wzrok, ale jej głos miejscami był nieco egzaltowany, przez co jej postać traciła trochę (tylko odrobinę) na wiarygodności. Co ciekawe choć w wiosce jest wielebny, który stara się zaszczepić w młodzieży miłość do Boga podczas regularnych lekcji religii, nie weźmie on udziału w wojnie duchowej, nie stanie na czele małej armii Boga, starającej się wytępić czarownice i czarowników hasających po okolicznych lasach. Tak, Robert Wynne-Simmons i Piers Haggard w „Krwi na szponach szatana” mówią o polowaniu na czarownice, o inkwizycyjnych praktykach stanowiących jedną z najczarniejszych kart w historii chrześcijaństwa. A konkretniej o jednej z takich praktyk, czyli o niesławnej próbie wody, polegającej na tym, że wrzuca się podejrzaną/podejrzanego o czary do jakiegoś zbiornika wodnego. Jak ofierze uda się ujść z życiem to znaczy, że pomógł jej Diabeł, a więc jest czarownicą/czarownikiem i należy ją zgładzić, a gdyby przypadkiem się utopiła to nie zostaje nic innego, jak uznać, że wiedźmą/magiem ofiara inkwizytorów nie była (zainteresowanych tą ciemnotą, bo inaczej nazwać tego nie umiem, odsyłam także do lektury„Młot na czarownice”/„Malleus Maleficarum”).

Jak na brytyjski XX-wieczny obraz „Krew na szponach szatana” jest całkiem odważny, ale już w porównaniu do choćby włoskich horrorów powstałych w zbliżonym okresie omawiana produkcja nie wydaje się być nadzwyczaj śmiała. Najwięcej kontrowersji, na początku lat 70-tych, wzbudziła sekwencja z odcinaniem z uda dziewczyny owłosionego kawałka ciała, która to ponoć została zainspirowana faktycznym wydarzeniem z życia Roberta Wynne'a-Simmonsa. Mówi się, że w dzieciństwie został on poddany medycznemu zabiegowi na kuchennym stole. I w sumie nie dziwię się tak skrajnym reakcjom co poniektórych ówczesnych widzów na ten konkretny ustęp, bo liczne zbliżenia na powolne odkrajanie skóry we mnie również wywołały pewien niesmak (lekki, ale zawsze), a cóż dopiero mówić o publice, która miała jeszcze przed sobą prawdziwą ekspansję gore. Jest jeszcze jeden umiarkowanie krwawy moment, który zwraca uwagę, a mianowicie odcinanie sobie dłoni, ale nie wywiera on takiego efektu, jak późniejsza wyżej wspomniana dawka ohydztwa. Niemałą odwagą wykazano się także podczas kuszenia wielebnego przez roznegliżowaną Angel – widok nagiej kobiety od przodu, w całej okazałości, zaskoczył mnie niezmiernie. I bynajmniej nie dlatego, że nigdy wcześniej w żadnym filmie tego nie widziałam (bez przesady) tylko z powodu pruderyjności Anglików, tak częstego w ich horrorach zauważalnego uciekania od nagości. A Piers Haggard i jego ekipa na tym nie poprzestali. Zaserwowali nam jeszcze jedną, dużo śmielszą scenę o silnym zabarwieniu seksualnym, podczas której nie widzimy już intymnych szczegółów kobiecego ciała, ale już sam charakter tego motywu i nagromadzenie emocji są wyrazem jeszcze większej odwagi twórców. Choć muszę zaznaczyć, że widziałam już na ekranie nieporównanie bardziej wstrząsające sekwencje tego rodzaju, przy czym te najbardziej pamiętne nakręcono po „Krwi na szponach szatana”. Ofiarą tego ostatniego bestialskiego aktu jest młodziutka dziewczyna, która niedawno przeżyła osobistą tragedię. Na jej matkę, na kobietę o wielce sympatycznej twarzy, przygniecioną niewyobrażalnym smutkiem, chwilami trudno mi było patrzeć. Naprawdę wzruszył mnie jej ciężki los, zgotowany przez grupę wyznawców Szatana. W większości młodocianych, przez co nie mogłam oprzeć się skojarzeniom z „Dziećmi kukurydzy” (ciekawe, czy Stephen King pisząc to opowiadanie miał w pamięci niniejsze przedsięwzięcie Piersa Haggarda), ale myślałam też o późniejszych „Czarownicach z Salem”, doskonałym dramacie Nicholasa Hytnera. Myśl o tym drugim po raz pierwszy zaświtała mi w głowie podczas zmanipulowania przez Angel lokalnego sędziego (nie tego, w którego wcielał się Patrick Wymark) i skojarzenie to właśnie wtedy objawiło się z największą siłą. Później straciło na wyrazistości, dużo klarowniejsza była myśl o „Dzieciach kukurydzy”, a jak zobaczyłam rudowłosego chłopca jako jednego z oprawców to aż musiałam się uśmiechnąć. W każdym razie fabuła wciągnęła mnie niezmiernie, a atmosfera wprost zachwyciła, tyle że tę satysfakcję nieco przytłumiła końcówka. Doprawdy kretyńskie rozwiązanie akcji, pozostawiające widzów z niedowierzającym pytaniem: UWAGA SPOILER naprawdę coś tak słabego ponosi odpowiedzialność za cały ten terror? Tak wiem, że Książę Ciemności dopiero miał nabrać pełni sił, ale to wcale nie zmienia faktu, że cała ta, nazwijmy ją, konfrontacja z sędzią jawi się zwyczajnie groteskowo. Moim zdaniem lepiej by było w ogóle Szatana, tego włochatego pokurcza, nie pokazywać KONIEC SPOILERA.

Nie pozostaje mi nic innego, jak polecić „Krew na szponach szatana” każdemu wielbicielowi horrorów satanistycznych i oczywiście folk horrorów, bo takim mianem, za samym reżyserem, najczęściej określa się ten obraz. Ale nie tylko im. Myślę, że niniejsze przedsięwzięcie Piersa Haggarda ma dużą szansę sprostać oczekiwaniom fanów horrorów nastrojowych w ogóle, nie tylko tych mówiących o kulcie Szatana, a nawet miłośników troszkę odważniejszych obrazów. Troszkę, bo krew nie leje się tutaj zbyt obficie, ale odżegnywania się od wszelkiej dosłowności na pewno temu obrazowi zarzucić nie można. Po prostu dobre kino, o którym niestety zbyt mało się mówi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz