piątek, 27 kwietnia 2018

„Wygłodniali” (2017)

Kilkoro mieszkańców małej miejscowości w Quebecu, którzy przetrwali wybuch pandemii zombie musi przyzwyczaić się do nowej rzeczywistości. Żywe trupy mają zdecydowaną przewagę liczebną i silny apetyt na ludzkie mięso. Aby utrzymać się przy życiu niedobitki muszą przez cały czas mieć się na baczności i być przygotowanymi na eliminowanie także swoich bliskich i niedawnych sąsiadów. Po śmierci jego przyjaciela, ścieżka Bonina zbiega się ze ścieżką Tani. Kobieta została ugryziona w dłoń, ale utrzymuje, że sprawcą był pies, a nie zombie, jak obawia się jej nowy towarzysz. Podczas krótkiej przerwy w ich podróży Tania odnajduje małą dziewczynkę, Zoe, którą zabierają ze sobą. Wkrótce połączą siły z innymi ocalałymi i odkryją, że liczba grasujących na tych terenach żywych trupów znacznie się powiększyła.

„Wygłodniali”, kanadyjski francuskojęzyczny zombie movie w reżyserii i na podstawie scenariusza Robina Auberta zrobił pewną furorę zwłaszcza na dwóch festiwalach. Na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Toronto, gdzie debiutował, został wyróżniony w kategorii „najlepszy kanadyjski film”, a na Festival du Nouveau Cinema otrzymał nagrodę publiczności. Ponadto dostał Canadian Screen Award za najlepszy makijaż i był nominowany do tej nagrody także w czterech innych kategoriach. Krytycy nie szczędzili „Wygłodniałym” pochwał, przede wszystkim komplementując komentarze społeczne poczynione w scenariuszu. A ja tak siedzę i zastanawiam się, czy aby czegoś nie przespałam...

Akcja „Wygłodniałych” zaczyna się niejako od środka. Widzimy atak żywego trupa na zakochaną parę, po czym natychmiast zostajemy przeniesieni do okresu po zmasowanym ataku żywych trupów na wiejskie tereny Quebecu. Wiedząc oczywiście, że taka sama sytuacja ma miejsce w innych częściach Kanady, a być może nawet na całym świecie. Spustoszony, upiornie cichy, sprawiający wrażenie wymarłego świat wykreowany przez Robina Auberta i jego ekipę już na wstępie nastraja widza na iście klimatyczne kino z dobitnie zaznaczonym pierwiastkiem zdefiniowanego zagrożenia. Leśna sceneria w połączeniu z ogromnym profesjonalizmem Steeve'a Desrosiersa, który odpowiadał za zdjęcia obiecują kawałek niezwykle intensywnego kina, każą przygotować się na trzymający w napięciu horror apokaliptyczny/postapokaliptyczny z silnie rozwiniętą warstwą psychologiczną. Na głębsze wejrzenie w wyeksploatowany motyw żywych trupów polujących na dotąd niezarażonych mieszkańców Quebecu, czynione w scenerii gwarantującej nieustanne poczucie zaszczucia i wyobcowania. Operatorzy i oświetleniowcy spisali się wprost wyśmienicie – postawili na preferowane przeze mnie długie najazdy kamer, nieśpieszny, płynny montaż i wyblakłe, mgliste barwy. Taka forma w większości przypadków silnie angażuje mnie w daną historię, sprawia, że na własnej skórze przeżywam niedolę protagonistów, chwilami mam wrażenie, jakbym trwała u ich boku dzieląc z nimi ekstremalnie niewygodne położenie. Taki sposób prowadzenia kamer, tak minimalistyczna w formie, acz maksymalistyczna w przekazie realizacja to coś czego chyba najusilniej poszukuję w filmowym horrorze, a czego wciąż, uważam, jest zdecydowanie za mało. A więc kiedy już nabrałam przekonania, że „Wygłodniali” dostarczą mi rozrywki na wyższym poziomie, kiedy już nastawiłam się na mocno intensywną produkcję, rozpoczęłam oczekiwania na wsparcie realizatorów przez scenarzystę. Czekałam i czekałam, a mój zapał powoli gasł, ze sceny na scenę byłam coraz bardziej zniechęcona. Rosły we mnie rozczarowanie i irytacja na widok wesołej pisarskiej twórczości Robina Auberta. Jestem przekonana, że na biurkach producentów zalegają tony podobnych opowieści. Taki scenariusz napisać może prawie każdy, kto w swoim życiu obejrzał kilka horrorów o żywych trupach, z wychwalanymi przez krytyków komentarzami społecznymi włącznie. No dobrze, może niewiele osób wpadłoby na pomysł stawiania zombie w roli kogoś na kształt uchodźców czy imigrantów, którzy doprowadzają praktycznie do wymarcia kultury i religii swoich gospodarzy, a w to miejsce wprowadzają swoje obyczaje. Ale nie dostrzegłam już większej kreatywności w choćby takim spostrzeżeniu, że życie w tak zwanym cywilizowanym świecie karze co poniektórym odgrywać pewne role, wkładać maski, przybierać taką postać, jakiej oczekuje od nas nasze społeczeństwo, a sytuacje podobne do tych, w których tkwią protagoniści „Wygłodniałych” mają tę korzyść, że można zapomnieć o pozorach i wreszcie być sobą. Albo w konkluzji, że w chwilach najwyższego zagrożenia życia człowiek jest w stanie zabić nawet swoich bliskich, którzy zarazili się okropną chorobą niewiadomego pochodzenia. Bo to nie tylko pozwala mu jeszcze trochę pożyć, ale stanowi też akt łaski, uwolnienie ich od strasznego losu, w którym warunkiem przeżycia jest spożywanie ludzkiego mięsa, od bezrozumnej egzystencji, którą pozornie rządzą wyłącznie prymitywne instynkty. Pozornie, bo jak się okazuje żywe trupy w wydaniu Robina Auberta mają swój system wierzeń i zdają się być wrażliwi na sztukę. Swoją sztukę, efektownie się prezentującą, acz dla zwykłego śmiertelnika chyba kompletnie niezrozumiałą. Chociaż z drugiej strony znawcy sztuki dużo bardziej kuriozalne dzieła (z punktu widzenia laika) potrafią odpowiednio zinterpretować.

Chodzenie, jeżdżenie, bieganie, strzelaniny, szamotaniny, drętwe dowcipy, krótkie wymiany zdań, znowu chodzenie, niedługie przystanki dla nabrania sił na dalszą wędrówkę, sprzeczki, wybuchy złości (jeden taki występ Tani jak na dłoni pokazał niedostatki w warsztacie kreującej ją Moni Chokri, bardziej egzaltowanym być już chyba nie można) i znowu długa wędrówka przez leśne ostępy i rozległe pola. To prawie wszystkie składowe fabuły „Wygłodniałych”. W scenariuszu nie ma wyraźnie nakreślonego wstępu i rozwinięcia, a punkty kulminacyjne sprowadzają się do ataków żywych trupów na kolejnych członków grupki, którą obserwujemy. Przez jakiś czas są oni rozproszeni, działają w pojedynkę bądź w mniejszych grupach, które to z czasem łączą się w jedno, przy czym nawet wówczas nie zyskują zanadto na sile. Bo jakież szanse może mieć tak niewielka zbitka ocalałych z dziesiątkami, albo nawet setkami mięsożernych bestii? Od początku ma się pewność, że nawet broń palna im nie pomoże, że ich los jest z góry przesądzony. To znaczy, że wkrótce albo staną się pożywieniem zwyczajnie się prezentujących zombie (nie zauważyłam makabrycznych, upiornych charakteryzacji) albo zasilą ich szeregi na skutek ugryzienia któregoś z zarażonych. Poczucie beznadziei, pozostawania protagonistów w sytuacji bez wyjścia będzie towarzyszyć odbiorcom „Wygłodniałym” przez cały czas. Robin Aubert obedrze ich z wszelkiej nadziei – pozwoli na kilka jej przejawów, ale tylko po to, żeby chwilę potem na powrót im ją odebrać. Nie mam nic przeciwko takiemu podejściu do opowieści grozy. Dobrze, gdy horror nie podtrzymuje mnie na duchu, ale wręcz przeciwnie: wyrabia we mnie przekonanie, że wszystko prostą drogą zmierza do tragicznego końca. Ale wolałabym, gdyby takim okiem przyglądano się ciekawej fabule. Tak skonstruowanym postaciom, żebym miała wrażenie, jakbym już od jakiegoś czasu dobrze ich znała i tak wykreślonej akcji, żebym nie miała wrażenia nieprzyjemnego zapętlenia. Pokazywania w kółko tego samego, swego rodzaju obracania się bohaterów wokół własnej osi, i oglądania przy tym zjawisk, które fanom zombie movies w większości są doskonale znane. W większości, bo może poza sztuką antagonistów i czymś co prawdopodobnie jest obrządkiem religijnym. Innymi słowy marazm, jaki szturmem wdarł się w fabułę „Wygłodniałych” sprawił, że z czasem nawet te całkiem nastrojowe zdjęcia były mi kompletnie obojętne. Nie chciałam tego, ale nawet los protagonistów przestał mnie obchodzić. Chociaż nie. Nie wszystkich, bo Zoe kibicowałam do końca z racji jej bardzo młodego wieku. Bynajmniej nie dlatego, że w przeciwieństwie do pozostałych postaci scharakteryzowano ją bardzo starannie. Co to to nie – Robin Aubert ani jednej sylwetki zaludniającej jego scenariusz nie nakreślił tak, żebym miała pewność, że bohaterowie są dla niego ważni A w tak zrealizowanych filmach akurat o głębsze rysy psychologiczne wypadałoby zadbać, zamiast uparcie sprowadzać protagonistów do roli mięsa armatniego. Swoją drogą nie obyło się też bez kilku wymykających się wszelkiej logice zachowań czy to czołowych, czy pobocznych postaci, jak na przykład wchodzenia w głąb lasu za upiornym dźwiękiem wydawanym przez zombie, czy pełzanie w trawie nieopodal żywego trupa w nadziei, że on tego nie zauważy, a przecież mniej ryzykowne byłoby leżenie w bezruchu do czasu, aż bestia odejdzie.

Nie polecam „Wygłodniałych” Robina Auberta nawet miłośnikom zombie movies. Ten przez krytykę pod niebiosa wynoszony horror moim zdaniem może się pochwalić jedynie całkiem klimatyczną realizacją i małym wzbogaceniem sylwetek żywych trupów, przy czym gdy się to ogląda z czasem nawet owe superlatywy tracą na znaczeniu. Bo rzecz najważniejsza, czyli fabuła i prawie tak samo istotne portrety protagonistów autentycznie zniszczyły mi seans. Zamiast cieszyć się iście emocjonującą walką o przetrwanie w świecie zdominowanym przez mordercze żywe trupy, minimalistycznym, iście intensywnym horrorem z silnie rozbudową warstwą psychologiczną (nie zaś klasyczną efekciarską rąbanką) zmagałam się z rosnącą ze sceny na scenę sennością. Miałam wrażenie jakbym oglądała film o niczym, jakby scenarzysta nie miał nic do powiedzenia, jakby co najwyżej tworzył pozory czegoś głębszego, w istocie w głównej mierze żerując na znanych motywach, które przelał na papier w sposób kompletnie beznamiętny. I nawet intensywna realizacja nie zdołała przede mną długo ukrywać tego poważnego mankamentu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz