niedziela, 6 lipca 2014

Markiz de Sade „Sto dwadzieścia dni Sodomy, czyli szkoła libertynizmu”


Początek XVIII wieku. Zamożni libertyni, książę de Blangis, prezydent de Curval, Durcet i biskup, kompletują kilkadziesiąt osób obojga płci w różnym wieku. Wraz ze swoimi ofiarami zamykają się w leżącym z dala od cywilizacji zamku Silling, gdzie ich głównymi rozrywkami na cztery zbliżające się miesiące mają być perwersyjne opowieści czterech prostytutek, Duclos, Champville, Martaine i Desgranges, których fragmenty libertyni będą wcielać w życie.

Donatien Alphonse Francois de Sade, francuski pisarz wyklęty, od nazwiska którego pochodzi termin sadyzm (w odniesieniu do zaburzeń seksualnych). Libertyn, który sporą część życia spędził w więzieniach, pod koniec XVIII wieku ciesząc się sporą poczytnością wśród Paryżan, ale równocześnie borykając z władzą, która dokładała wszelkich starań, aby zniszczyć jego najbardziej kontrowersyjne dzieła. Jego odważne tezy, jak na okres, w którym przyszło mu żyć (moim zdaniem minął się z epoką) bulwersowały nagromadzeniem wszelkiego rodzaju zboczeń, przemocy i bluźnierstwa nie tylko francuskie władze, ale również Kościół katolicki, który nie omieszkał wciągnąć dzieł de Sade’a do niesławnego watykańskiego Indeksu Ksiąg Zakazanych. Powstanie jednej z najpopularniejszych powieści Markiza, „Sto dwadzieścia dni Sodomy, czyli szkoła libertynizmu”, datuje się na 27 listopada 1785 roku. Dzieło to powstawało w trakcie odbywania przez de Sade’a kary w Bastylii, która została zdobyta przez Paryżan krótko po przeniesieniu autora do szpitala psychiatrycznego Charenton . W trakcie szturmu rulon z niedokończonym tekstem „Stu dwudziestu dni Sodomy” zaginął i chociaż Sade poświęcił sporą część życia na jego poszukiwania, umarł w przeświadczeniu, że utracił go bezpowrotnie. Po długim przekazywaniu z „rąk do rąk” przez przypadkowych właścicieli w XX wieku manuskrypt ujrzał światło dzienne, bulwersując kolejne pokolenia, aż po dziś dzień, ale jednocześnie zachwycając poważnych badaczy literatury. W 1975 roku Pier Paolo Pasolini zaadaptował powieść pod tytułem „Salo, czyli 120 dni Sodomy” i został zamordowany krótko przed premierą filmu.

„Sto dwadzieścia dni Sodomy” składa się z czterech części, które różni osoba narratorki pobudzająca libertynów, oddających się najbardziej zwyrodniałym perwersjom w murach zamku Silling oraz tematyka jej opowieści. Jako, że Sade’owi niedane było dokończyć książki jedynie pierwsza część, poświęcona opowiadanym przez Duclos tak zwanym namiętnościom prostym wydaje się mniej więcej pełna, pozostałe, czyli namiętności podwójne, zbrodnicze i mordercze przedstawiono w formie planu, który miał zostać przez autora rozbudowany, do czego oczywiście nigdy nie doszło. Poziom trudnego do wytrzymania bezeceństwa tej powieści determinują bohaterowie. Sade skupia się głównie na okrutnych libertynach i równie zepsutych narratorkach-prostytutkach, ich ofiary sprowadzając do ról przedmiotów, służącym ich wyszukanym perwersjom. Czytelnikowi niedane jest zidentyfikować się z którąkolwiek z postaci, bo choć trzy żony libertynów (i córki, bo w końcu nasi antagoniści pożenili się z latoroślami swoich przyjaciół) wydają się być jedynymi zdrowymi psychicznie osobami w Silling, de Sade celowo unika ich dogłębnej charakterystyki, starając się również wzbudzić jak największą niechęć do kobiet. Wszystko, co autor, z niejakim szacunkiem pisze o antagonistach i ich filozofii ma na celu zsolidaryzować czytelników z ich sylwetkami, wzbudzić sympatię do oprawców. W końcu wedle ich pokrętnej ideologii światem rządzi Natura, nie Bóg (w którego nie wierzą, co wcale nie przeszkadza im w obrzucaniu wszelkich świętości wyszukanymi obelgami), a więc skoro Natura życzy sobie rozwarstwienia społecznego oni winni jej w tym dopomagać. Ponadto według nich świat został zbudowany tak, aby dostarczać odważnym libertynom wszelkiego rodzaju hedonistycznych uciech, w których mają pełne prawo wykorzystywać słabsze jednostki. A że każdy człowiek potrzebuje coraz silniejszych wrażeń do rozpalenia ciała nikogo nie powinno dziwić, że w swoich perwersjach częstokroć uciekają się do bezrozumnej przemocy. Badaczy literatury zachwyciła filozofia Sade’a i raczej nie ma w tym nic dziwnego, bo choć nie jestem w stanie dopasować swojego światopoglądu do jego sposobu myślenia muszę przyznać, że całkiem przekonująco tłumaczy on zachowania, co poniektórych zwichrowanych jednostek zaludniających Ziemię.

PROSZĘ OSOBY NIEPEŁNOLETNIE O OPUSZCZENIE POZOSTAŁEGO TEKSTU

Akcja książki rozgrywa się w XVIII wieku w zamku Silling. Sade sporo miejsca poświęcił stworzeniu swego rodzaju teatralnej scenerii, w której każdy ma swoje miejsce, rolę do odegrania i charakterystyczny strój (mowa tutaj o wstążkach, które zmuszone są nosić dzieci). Po skompletowaniu kilkudziesięciu osób od wieku dziecięcego do podstarzałego libertyni zatrzymują się na cztery miesiące w odizolowanym od świata zamku, aby spokojnie oddawać się zboczeniom. Rozpaleni opowieściami prostytutek (które choć nie wdają się w szczegóły, poza opisami penisów i tyłków, mocno zniesmaczają) przystępują do wcielania w życie niektórych wariantów. Nie sprawia im różnicy, czy partner jest dzieckiem, ich córką bądź odstręczającą staruszką – kiedy się podniecą są w stanie uczynić dosłownie wszystko. Sodomia, koprofilia, wymiotowanie do ust, puszczanie wiatrów, spijanie krwi menstruacyjnej, plucie w twarz etc. Sade najwięcej miejsca poświęcił eksperymentowaniu z kałem, co jak sam zauważa wprowadzone zbyt szybko skazało praktycznie całą pierwszą część na początkowo szokujące, ale szybko powszedniejące podobne wątki. Późniejsze części, przedstawione jedynie w formie planu skupiają się już na bardziej dosadnych zboczeniach - seksie zbiorowym, również z córkami i matkami, torturach i mordach (obcinanie kończyn, wybijanie zębów, skalpowanie, stosunek z krucyfiksem, odcinanie piersi i palców, przypalanie, zoofilia, chłosta, duszenie, nakłuwanie, zaszywanie pochwy i odbytu, lewatywa, zjadanie ludzkiego mięsa, masturbacja w trakcie porodu, zrzucanie ciężkich przedmiotów na brzuch ciężarnej kobiety itd. itd.). Naprawdę ciężko jest wymienić wszystkie formy przemocy tak seksualnej, jak i fizycznej, której oddają się bohaterowie opowieści narratorek i czwórka naszych libertynów, bo Sade wspomniał tutaj dosłownie o wszystkim, co tylko zdolny jest wymyślić okrutny osobnik. Jego wyobraźnia nie ma dna i gdyby oceniać „Sto dwadzieścia dni Sodomy” pod kątem tylko i wyłącznie szoku to ta książka byłaby arcydziełem. Ale powieść rządzi się swoimi zasadami, od których Markiz celowo całkowicie odszedł. Można oczywiście oddać mu oryginalność konstrukcyjną, ale to nie zmienia faktu, że z czasem takie podejście (jedna ciągła plejada okrucieństwa) zwyczajnie męczy – w końcu, jak długo można obcować z takimi bezeceństwami? Gdyby Sade pokusił się o nieco większe rozbudowanie fabuły jego dzieło z pewnością czytałoby się wygodniej, a tak pozostaje jedynie oszczędne dawkowanie sobie jego prozy w przerwach czytania innych powieści. W przeciwnym razie można zwariować – naprawdę, nie przesadzam – no, ale chyba właśnie o to autorowi chodziło. Chciał wstrząsnąć czytelnikiem, zaśmiać mu się w twarz i udowodnić, że zdoła zagnieździć się w jego umyśle przez długi czas. Nigdy nie czytałam równie szokującej powieści, po której wręcz musiałam zbierać się z podłogi i jedynie z tego powodu muszę oddać szacunek wyobraźni Markiza de Sade’a.

Wydanie Mireki opatrzono artykułami Bogdana Banasiuka i Krzysztofa Matuszewskiego, co z uwagi na ich kompleksową znajomość twórczości Sade’a pomaga w zrozumieniu jego kontrowersyjnej sadycznej filozofii. Taka uprzejmość wydawców z pewnością przyda się osobom niezaznajomionym z prozą de Sade’a, ale przedtem niech lepiej ponownie rozważą przeczytanie tej powieści, bo nie przesadzając ona przesunie granice waszej wytrzymałości, a to jak wspomina sam autor w powieści może odbić się na psychice. Cóż, to książka jedynie dla odważnych dorosłych czytelników, którzy mają już duże rozeznanie w sztuce przemocy i sadycznej erotyki.

4 komentarze:

  1. Hej, hej, Buffy, stały czytelnik się kłania. Dzięki za to, że jesteś - nie zliczę, ile horrorowych perełek dzięki Tobie obejrzałem ;D. Co do de Sade'a - już od ponad roku mam na półce "Justynę" (w tym nowym, ślicznym wydaniu), ale - sam nie wiem - chyba po prostu boję się za nią zabrać :P. Po lekturze tej recenzji boję się jeszcze bardziej, a to oznacza, że pewnie jeszcze dziś po nią sięgnę ;). Pozdrawiam ciepło!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie dziwię się, że się boisz. Jeszcze długi czas minie zanim znowu po tego autora sięgnę (jeśli w ogóle).
      Dziękuję za miłe słowa - cieszę się, że mogę się na coś przydać. I również pozdrawiam serdecznie!

      Usuń
  2. "Gdyby Sade pokusił się o nieco większe rozbudowanie fabuły jego dzieło z pewnością czytałoby się wygodniej"
    De Sade często przedstawiony jako grafoman i ciężko się nie zgodzić. Można mu wiele zarzucić - począwszy od stosowanego języka po sposób prowadzenia fabuły. Polecić jego dzieła można tylko ze względu na przemyślenia i kontrowersje jakie wywołuje swoją treścią (także w czasach współczesnych). Wg mnie jednak można pogodzić i jedno i drugie (przynajmniej w jakimś stopniu) - wspomniana już we wcześniejszym komentarzu Justyna. Znacznie łagodniejsza powieść, ale pod względem literackim jest trochę zjadliwsza

    OdpowiedzUsuń
  3. A ja nadal nie mam odwagi się za to zabrać...

    OdpowiedzUsuń